Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 28 października 2013

Wrażenia z Londynu- cz.1 (National Gallery)



Pewien mądry człowiek powiedział, że w podróży najtrudniejszy jest pierwszy krok, inny mądry człowiek rzekł, że każda podróż, nawet ta najdalsza, zaczyna się od pierwszego kroku. Oba mam już za sobą, ten najtrudniejszy zrobiłam parę miesięcy temu - podejmując decyzję wyjazdu. Zaplanowałam podróż, podczas której miałam odwiedzić najmilsze sercu miejsca. Wyjątek stanowił pierwszy etap podróż; przyzywający mnogością teatrów muzycznych Londyn. Przybyłam, zobaczyłam i … jestem usatysfakcjonowana. Londyn moja terra incognita został, jeśli nie zdobyty, to oswojony. Celem wizyty był West End, ale skoro trafiłam do miasta, które oferuje tak wiele (mam na myśli spore, arcyciekawe i udostępniane bezpłatnie zbiory galerii narodowej czy muzeum brytyjskiego) nie sposób było nie skorzystać z okazji. Do National Gallery wpadałam, ilekroć byłam w pobliżu, czyli codziennie. Byłam, jak narkoman na głodzie. Mając możliwość codziennych odwiedzin można za każdym razem skupić się na innym szczególe, co nie znaczy, że nie omiatałam wzrokiem za każdym razem całej reszty. Największe wrażenie zrobili na mnie „znajomi znad Sekwany” (impresjoniści i postimpresjoniści) oraz „znajomi znad Arno i Tybru” (malarze epoki quattrocenta i renesansu).
Z malarzy angielskich zwróciłam uwagę na urokliwe impresje Turnera oraz na obraz Josepha Wright of Derby Eksperyment z ptakiem w pompie powietrznej, który bardzo przypominał mi obrazy Caravaggia (cały pogrążany w ciemności z oświetlonymi światłem świecy twarzami uczestników). National Gallery zrobiło na mnie bardzo dobre wrażenie; poza ogólną dostępnością (bezpłatnym wstępem) i bogactwem zbiorów wśród których każdy, kto ma choć nikłe pojęcie o sztuce z pewnością znajdzie dla siebie coś ciekawego, pozytywne wrażenie zrobił przede wszystkim sposób ekspozycji dzieł. Galeria nie należy do największych, jakie miałam okazję odwiedzać, ale też nie jest mała (liczy około 60 sal), tymczasem każdy eksponat ma tu swoje miejsce, swoją przestrzeń, oglądając jeden nie jest się rozpraszanym oglądaniem pozostałych, co nie wyklucza tego, że można dostać oczopląsu, kiedy obok jednego arcydzieła wisi drugie, trzecie, piąte… Przytłaczają mnie galerie, w których obrazy „zachodzą” jeden na drugi, wiszą rzędami, przy czym te najniższe znajdują się poniżej linii wzroku, te najwyższe dotykają sufitu, przy czym wzrok odciągają bogate sztukaterie, złocone amorki, stiuki, tapety, lustra, czy tysiące innych detali. Nadmiar ekspozycji nie pozwala się skupić, a oglądający marzy, aby nabyć katalog i czym prędzej udać się w domowe zacisze. 
W NG nie ma się takich rozterek, można spokojnie kontemplować wybrane dzieło.

Kiedy przesuwam klisze pamięci wstecz trudno wyróżnić jeden obraz, który zrobił na mnie największe wrażenie. Jak tu wybrać jeden z tylu – wspaniałych i wywołujących różnorakie emocje, poruszających czułe struny, przywołujących dawno przeczytane historie czy obejrzany pejzaż. Możliwość spojrzenia na dzieło, które wyszło spod ręki któregoś z podziwianych malarzy, na obraz, którego reprodukcje ogląda się po wielokroć w albumach budzi wzruszenie, bywa spełnieniem marzeń, powoduje przyspieszone bicie serca i chęć podzielenia się wrażeniami.

Dla przykładu obrazy Pissarra. Od chwili, kiedy po raz pierwszy przeczytałam biografię malarza (Bezmiar sławy I. Stone) zamarzyło mi się obejrzenie jego dzieł. Początkowe poszukiwania reprodukcji z czasem przekształciły się w kolekcjonowanie obrazów znajdujących się w galeriach.
Oczywiście kolekcjonuję je w szufladkach pamięci. Jak do tej pory największe żniwo zebrałam w Orsay`u. National Gallery wzbogaciło moje zbiory o kilka kolejnych pozycji. Z prezentowanych tutaj zbiorów szczególnie przypadł mi do gustu Bulwar  Monmartre w nocy; którego reprodukcje, jak to zwykle bywa z reprodukcjami nie oddają nawet po części uroku i czaru, jaki wywołuje możliwość przeniesienia się do XIX wiecznego nocnego Paryża. Obraz cały skrzy się od świateł i deszczu, mieni się kolorami, tętni życiem. Patrząc nań chciałoby się znaleźć tam, w nocnym Paryżu skąpanym w w feerii świateł (niektórzy nawet mieli to szczęście, ale o tym innym razem). 
Od czasu przeczytania biografii malarza nie umiem przejść obojętnie obok jego wizji świata (nieco idyllicznej, tak pastelowo nieprawdziwej, a może właśnie najprawdziwszej, bo odpowiadającej jego (i moim) wyobrażeniom, naszemu widzeniu świata. Tak więc kolekcjonuję te obrazy w pamięci, aby móc je sobie zaaplikować w chwili smutku, czy nostalgii, aby pomyśleć, że gdzieś w całej czaso-przestrzeni był co najmniej jeden człowiek, który widział świat moimi oczami.

Innym jego obrazem, który mnie niezmiernie rozczulił jest Portret  syna Feliksa, zwanego Titi. Tak rozczulają jedynie obrazy dzieci. Obraz przedstawia siedmioletniego chłopczyka o delikatnej dziewczęcej urodzie, zamyślonego, poważnego, troszkę smutnego, lekko „naburmuszonego”. Kiedy patrzę na chłopca widzę czułość, miłość i dumę ojca, który utrwala jego wizerunek, który chce się podzielić z nami swym widzeniem syna. Jak zwykle oglądając portret zastanawiam się, o czym myślał pozujący. Może mały Feliks myślał o tym, że podobnie, jak tata, zostanie malarzem. Trzeci syn Camilla Pissarro, był tym, w którym ojciec pokładał największe nadzieje. Titi został malarzem, być może byłby znany równie dobrze, jak jego ojciec, gdyby choroba nie przerwała jego krótkiego życia (żył zaledwie 23 lata). Dziś najbardziej znany jest właśnie z tego wizerunku.

Inny wielki geniusz, którego obrazy zdobią National Galery to Van Gogha. Wiszą tu tak znane jego dzieła jak Krzesło z fajką, Pole zboża z cyprysami czy jedno z serii Słoneczników. Ale choć lubię Van Gogha, podziwiam jego malarstwo, to nie wywołuje ono przyspieszonego bicia serca.

W Galerii dokonuję pewnego odkrycia. Są to nie znane mi dotąd obrazy Michała Anioła; „Złożenie do grobu” oraz „Madonna z Manchesteru”,  a pochlebiam sobie, że trochę znam i życie i dzieła mojego ulubieńca (o czym pisałam tu i tu i tu i tam). Nie są to najlepsze dzieła Michelangelo Buonarroti, ale dla takiego kolekcjonera, która podąża śladem geniusza wszech-czasów każdy nowy nabytek to niezwykła radość, tym większa, że zupełnie nieoczekiwana. O obrazie „Złożenie do grobu” zamierzam coś napisać za jakiś czas (o czym nie zamierzam? pomysły się mnożą, a czasu nie przybywa), natomiast o Madonnie z Manchesteru nie wiem zupełnie nic. Jeśli ktoś z was dysponuje jakąś wiedzą na ten temat będę wdzięczna z każdą informację. Ku mojej radości obrazy te są tak charakterystyczne dla pędzla boskiego mistrza, że bez trudu z kilkudziesięciu innych można je rozpoznać. Postacie, jakby wychodziły z ram, wyglądają jak wyrzeźbione, są może nieco za bardzo muskularne. Obrazy są częściowo uszkodzone, widać jedynie zarys postaci. Jak pisałam, nie są to najbardziej udane dzieła malarskie Buonarrotiego, ale jako, że tak dla niego charakterystyczne, a także z tego powodu, iż wyszły spod jego ręki kontemplowanie ich sprawiło mi dużą radość.





Mogłabym tu jeszcze wymieniać i wymieniać; nazwiska i obrazy, do których nogi same niosły, ale z powodu konieczności zamknięcia wpisu w formie przyswajalnej dla czytającego wspomnę jeszcze tylko o jednej młodzieńczej, a nawet dziecięcej fascynacji; a jest nią Sandro Botticelli. Obrazem przed którym przysiadywałam na dłuższą chwilę za każdą wizytą przy Trafalgar Square był Mars i Wenus. Jak powiadał jeden z biografów malarza (cytuję za Muratowem z książki Obrazy Włoch - Florencja) "jego Madonny i Wenery wywołują wrażenie jakiejś utraty, budząc w nas wskutek tego uczucie nieprzezwyciężonego smutku... Pierwsze z nich utraciły niebo, drugie ziemię. Malując pierwsze Botticelli wyrzekł się świata chrześcijańskiego, malując drugie - odstąpił od świata pogańskiego".
Siedzę pod obrazem i wpatruję się w cudnej piękności twarzyczkę Wenus i napatrzeć się nie mogę. Jego Madonny i Wenery przykuwają wzrok, są wyobrażeniem mojego pojęcia piękna doskonałego (zespolenia ducha z materią). A smutek tylko dodaje im uroku i prawdziwości, bo wszystko co piękne zabarwione jest nutą smutku. 
Kobieta i mężczyzna, Wenus – słaba niewiasta zwycięża silnego wojownika - Marsa siłą miłości. Ona piękna i dobra, zwycięska, on - silny i mocny, zwyciężony. Omnia vincit Amor. On zmęczony wojownik (wyczerpany miłosnym aktem), zmorzony snem i ona, spełniona i czuwająca nad jego wypoczynkiem, a do tego cztery lubieżne satyry, które rozbroiły śpiącego Marsa, co sprawiło im ogromną radość. Radość, jak myślę równą radości oglądającego, który podziwia pomysł, wykonanie, piękno i prawdziwość przesłania na temat siły miłości zwycięskiej. 
Z bólem serca dokonałam wyboru pomijając cały ogrom dzieł pięknych, wybitnych, wzruszających, wartych odnotowania.
Po trzech tygodniach pięknych wakacji wróciłam do domu.

sobota, 5 października 2013

Trzy lata - już czy dopiero?

Trzeciego października minęły trzy lata, od dnia, w którym zdobyłam się na odwagę i założyłam swojego pierwszego bloga (tu pierwszy wpis). Było to na innej platformie, ale to przecież nie ma większego znaczenia. Liczyło się pokonanie własnych ograniczeń przede wszystkim lęku przed "publicznymi" wypowiedziami. Zanim zaczęłam publikować nie czytałam innych blogów (sporadycznie podczytywałam bloga pani Marii Czubaszek), nie miałam więc ani doświadczenia, ani wzorów do naśladowania. 
Dziś kiedy minęły trzy lata zadaję sobie, zapewne jak większość piszących, pytanie o bilans zysków i strat. O zyskach, czyli o zaletach blogowania pisałam tutaj. Dzisiaj podkreśliłabym zwłaszcza możliwość poznawania ciekawych ludzi o szerokich zainteresowaniach, co mnie pozwala (a przynajmniej taką mam nadzieję) wspinać się wyżej i wyżej. Z paroma uczestnikami blogosfery udało mi się nawiązać kontakt mailowy, co bardzo sobie cenię. A największą radość sprawiło mi poznanie kilku osób w realu. W tym naszym zabieganym świecie, kiedy brakuje czasu nawet dla najbliższych fakt, że ktoś może i chce podarować drugiemu człowiekowi parę chwil na zatrzymanie się w biegu i na rozmowę - na wymianę myśli (a nie tylko wymianę informacji) jest dla mnie niezwykle ważny. Za to właśnie wam dziękuję, czytającym, odwiedzającym, podglądającym, piszącym i tym, którzy chcą się spotykać face to face. Dziękuję za wasz czas i życzliwość. I jednocześnie przepraszam te osoby, z którymi nie udało mi się spotkać (moje pobyty w stolicy dzielę pomiędzy obowiązki zawodowe i wizyty w teatrze), postaram się jednak to nadrobić.
A straty?
Owszem - są i straty, a właściwie jedna zasadnicza - prowadzenie bloga wymaga poświęcenia sporej ilości czasu i odbywa się kosztem innych zajęć; rodziny, domowych obowiązków, czy innych pasji. Pewnie dlatego zdarzają nam się okresy zniechęcenia, wakacji od pisania, chęci porzucenia, ale w końcu wracamy (w większości wracamy), bo przecież zostaliśmy już zarażeni blogo-manią czy może blogo-uzależnieniem. 
A czy trzy lata to dużo, czy mało - nie wiem. Myślę, że wyszłam z okresu raczkowania i dość pewnie stąpam po blogosferze, choć z wyrażaniem myśli miewam często problemy. Jak to trzylatka (vide zdjęcie). 

Jestem w przededniu wyjazdu na urlop (trzytygodniowy!!!). Jak co roku mam nadzieję, że uda mi się co jakiś czas zamieszczać relacje. Nie mniej może się zdarzyć, że z powodu braku połączenia z internetem zamilknę na dłużej. 
Bardzo chciałam opublikować jeszcze przed wyjazdem kilka zaległych recenzji, niestety przygotowania do podróży wymagają ode mnie trochę czasu. 

A teraz część nieoficjalna. Wszyscy zapraszają na torciki, kanapeczki, szampana, a ja zapraszam na coś zdrowego. Nie wiem, co prawda, co na to Bazyl .... hm, ale zaryzykuję.
 źródło zdjęcia

No tak zapomniałam o napitkach, ponieważ za kompocikiem nie przepadam nie zaserwuję go gościom, za to zapraszam na koktajle (mam nadzieję, że w połączeniu z owocami nie wywołają rewolucji). Czy Zacofany (WL) usatysfakcjonowany?