Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 31 stycznia 2022

Komediantka Władysław Reymont

Pisarz przez jakiś czas występował na scenie, jako aktor. Być może to dzięki scenicznemu doświadczeniu, a może dzięki niewątpliwemu talentowi literackiemu stworzył niezwykle interesujący i realistyczny obraz życia prowincjonalnego teatrzyku z fantastycznymi przedstawicielami tego środowiska. Teatrzyk jest prowincjonalny, większość aktorów to zbieranina przypadkowych osób, wystawiane tu sztuki to zabawne gagi służące niewyszukanej rozrywce, dyrektor - sknera i oszust, scenografia - pomalowana farbką tektura, jednym słowem wszystko jest ułudą. W takie miejsce trafia Janka, zbuntowana młoda kobieta, która nie chce wychodzić za mąż z rozsądku, bowiem roi jej się kariera aktorska na miarę Modrzejewskiej. Marzy o roli Ofelii. Po przeczytaniu wszystkich dramatów Szekspira i paru występach w amatorskich przedstawieniach nie wyobraża sobie zwykłego życia na wsi wśród pół, lasów i łąk w dodatku z niekochanym mężczyzną u boku.
Najciekawszą wydała mi się scena imienin u dyrektorowej. Skąpy, niepłacący gaży dyrektor, który nie wiadomo było, czy bardziej kocha sztukę, czy pieniądze, który zamknął duszę w małej orbicie sztucznego życia i to mu w zupełności wystarczało (str. 76) trzy razy do roku: w wigilię Bożego Narodzenia, pierwszy dzień Świąt Wielkiej Nocy i imieniny żony występował z przyjęciem.
Cabiński –sknera znikał, a występował wtedy Cabiński gościnny po staroszlachecku i jakieś ukryte głęboko, dziedziczne komórki rozrzutności otwierały się wtedy. Występowano wspaniale, pojono nad miarę i nie żałowano na nic pieniędzy, a że później przez jakiś miesiąc akonta były mniejsze, narzekania na pustki większe i częstsze, odkładanie wypłat, to mało kto zauważał, ale co się bawiono, to się bawiono (str. 102). Teatralne scenografie (dywany, lustra, kotary welurowe, gipsowe posągi i girlandy sztucznych kwiatów) zamieniały nędzną i brudną ruderę w przepyszny salon. A uczestnicy spotkania mogli się poczuć prawdziwymi aktorami na tej scenie.
Podnosiły się głosy coraz namiętniejsze przeciwko teatrowi warszawskiemu. Zapanował gwar nieopisany. Ale czuć było we wszystkich głosach protestu, drwin, wyrzekań się, w spojrzeniach, rozpłomienionych winem i wódką, w twarzach nagle poruszonych, że ten teatr, nienawidzony tylko pozornie, tkwi głęboko w każdej czaszce i w każdym sercu, tli się ciągłe pragnienie dostania się do niego, że panuje nad ich duszami niby majak Ziemi Obiecanej. (Str. 118)
Jance dziwiącej się zachowaniu artystek wyjaśniono przyczynę artystycznego żywiołu:
.. te wszystkie kłótnie, hałasy, intrygi, zazdrości, bojki nawet, to tylko nerwy, nerwy i nerwy! Które wszystkim grają jak fortepian rozklekotany za najmniejszym dotknięciem. Łzy są chwilowe, gniewy chwilowe, nienawiści chwilowe, a miłości co najwyżej tygodniowe. Jest to komedia życia rozdenerwowanych, grana stokroć lepiej niż ta sceniczna, bo instynktowo. Pozwolę sobie określić tak; wszystkie kobiety w teatrze to histeryczki, a mężczyźni, mniejsi lub więksi- neurastenicy. Tutaj pani jest wszystko, tylko nie ma ludzi… (str. 119)
I w końcu to, co wydało mi się najtrafniejszym spuentowaniem prowincjonalnego światka teatru.
To życie wśród mar, to codzienne odtwarzanie coraz innych ludzi, uczuć i myśli na tj. ruchomej powierzchni wrażeń. Wśród sztucznych podniet, otoczeń, zachwytów, bólów, uniesień i miłości, zbrodni i poświęceń- to musi przekształcić każdego człowieka, zburzyć jego dawną osobowość, przekuć, a raczej tak rozmiękczyć duszę, że na niej wszystko się odciśnie. Musisz pani być kameleonem: na scenie- dla sztuki, w życiu potem z konieczności, bo inną być nie potrafisz… Artyzm to ta szalona ruchliwość wrażliwości mózgowej i czuciowej, co wszystko wchłania i rozlewa się na wszystko, i dąży przede wszystkim do tego, żeby swoje ja zatracić. Gdzież tutaj miejsce- bo mówię o aktorach- na indywidualizm życiowy, na świadomość ogólniejszą i jaką bądź równowagę, gdy się pomieszają wszystkie stany scenicznych nastrojów z własnymi tak ściśle, że się nie wie, gdzie się zaczyna moje własne ja, a gdzie komediowe, artystyczne, to jest: wyobrażeniowe?... Ludzie ci żyją resztkami rozprzężonej jaźni, są jakby własnymi cieniami.. (str. 120).
Historia Janki, jakkolwiek przewidywalna (o naiwności ludzka tyś nie znasz granic) jest historią ciekawą, ale największym walorem powieści jest doskonałe przedstawienie środowiska. Nie jest to powieść na miarę Chłopów czy Ziemi Obiecanej ale powieść ciekawa i godna polecenia.
Dziękuję za inspirację Magdzie. Komediantka załapała się do wyzwania Nobliści a także klasyka literatury popularnej

 

poniedziałek, 24 stycznia 2022

Cudzoziemka Maria Kuncewiczowa, czyli zmobilizowana przez Bazyla

Niemal dziesięć lat od pierwszej lektury Cudzoziemki moja opinia nadal jest identyczna. Fabuła zatarła się nieco w pamięci, ale postać Róży - jednej z najbardziej irytujących postaci kobiecych w literaturze, a zarazem świetne studium psychologiczne pozostało w pamięci na tyle mocno, że postanowiłam do Cudzoziemki wrócić.  Uważam ją za jedną z lepszych książek, jakie czytałam. Nie będę się powtarzać po wrażenia z lektury odsyłam do wpisu z maja 2012 r. 

Podobnie, jak i podczas pierwszej lektury miałam nadzieję, że znajdę dla Róży jeśli nie usprawiedliwienie to chociaż zrozumienie. Nie znalazłam. Jej przemiana wydaje mi się wyrazem życzeniowej postawy jej autorki, która pisząc książkę, której bohaterka wzorowana jest na jej matce próbowała wyzwolić się spod obrazu kobiety unieszczęśliwiającej siebie i swoich bliskich. Może była to próba ocieplenia wizerunku Róży, ale w mojej ocenie próba nieprzekonująca.   

Jeśli ktoś jeszcze nie czytał Cudzoziemki może tych kilka zdań zachęci go do lektury.

Urodą operowała mistrzowsko. Ponieważ w erotycznych okolicznościach nie bywała wzruszona, nie zabrakło jej nigdy okazji, by zaobserwować w lustrze, który uśmiech, wyraz, jaka poza są najbardziej korzystne. Zauważyła, że przy uśmiechu nieb szerokim mięśnie twarzy układają się niesfornie, kryjąc oczy, co nie jest okupione błyskiem zębów. Zatem ilekroć wypadało mdło się roześmiać opuszczała głowę i dłonią przesłaniała twarz- wtedy nie kompromitowała oczu i nadawała śmiechowi pozory ładnej melancholii. … Wiele w tym znajdowała pociechy, że tak prostymi środkami można było osiągnąć zemstę nad rodem męskim, nad Polską, nad Rosją i nad własnym życiem. [Ona] wiedziała, że zemsta niczego nie uleczy[…]. mściciel ostrze kary sam przeciw sobie obraca. (str. 19) Wiedziała, ale czuła inaczej.

Władysław [syn] przekonał się, że za nic na świecie nie może Róży przebłagać, że nie ma takiego miejsca, które by chciała uznać za szczęśliwe, ani takiego czasu, który by ją uspokoił. Widział siebie czystym w sumieniu; uczyniwszy wszystko na co go było stać, wykreślił z życia Różę; pozostawił już tylko matkę. Matkę często niepoczytalną, groźną  dla otoczenia, o którą trzeba dbać, którą jednak przede wszystkim należy izolować. .. Władysław skrzętnie nadsyłał sumy, zapewniające matce dostatek i kurację. Na terenie zaś własnego domu ograniczał tak ściśle jej zasięg, że wszelkie ekscesy stawały się niemożliwe. (str. 110).

Dlaczego? Matka najpierw przyczyniła się do zniszczenia pierwszego związku syna, potem doprowadziła do depresji synowej, a zapraszana do jego domu niszczyła wszelkie kontakty towarzyskie i relacje zawodowe syna. Zapraszana zaś przez niego na wycieczki szybko się nudziła i nie znajdowała niczego godnego uwagi.

Dlaczego Cudzoziemka? bowiem Róża wszędzie czuła się obco, w kraju, w którym się urodziła, w kraju, w którym zamieszkała, w kraju który odwiedzała, w domu, w rodzinie, a chyba także ze sobą samą.

Róża zyskała moje współczucie tylko raz, kiedy uświadomiła sobie, że tak naprawdę wcale nie żyła. A to dlatego, że zabrzmiało to ludzko i szczerze. Trudno nie współczuć osobie, która zniszczyła to co mamy jedyne i najcenniejsze.

Myślałam, że w cudownym takim kraju, gdzie w końcu października wieczory lipcowe, gdzie na grobach siedzą i całują się,  a w grobach- werbena… ja myślałam, że tutaj śmierć nie straszna! Ach Władyś ty mój- straszna, wszędzie zawsze straszna dla człowieka, który urodził się i  nie żył. Nie żył wcale…[…] Władyś jakże będę umierać, kiedy nie żyłam ja wcale? (str. 109)

Ciężko było mi się zabrać za ten wpis, pisałam, skreślałam, odkładałam ad acta, ale kiedy wczoraj przeczytałam u Bazyla, jak ciężko mu wrócić do pisania  usiadłam i naskrobałam kilka zdań. 

Bazyl teraz twoja kolej. 


poniedziałek, 17 stycznia 2022

Medyceusze – nie tylko mecenasi sztuki Paul Strathern

Do książki o Medyceuszach wracam co jakiś czas. Ród ten fascynuje mnie nie tyle z powodu jego umiejętności dyplomatyczno-politycznych, czy umiejętności gromadzenia bogactw, co z powodu mecenatu, jakim objęci zostali przez nich niemal wszyscy uzdolnieni ludzi mieszkających we Florencji, a w przypadku Katarzyny i Marii Medici także na terenie Francji. Oczywiście wszystko jest ze sobą powiązane, gdyby nie byli majętni i nie mieli władzy nie mieli by możliwości objęcia patronatem artystów, naukowców, humanistów. Nie pamiętam, u kogo to czytałam, bodajże u Kapuścińskiego, nawet despotom, których rządy pozostawiły po sobie coś trwałego i pięknego jesteśmy w stanie więcej wybaczyć. Chyba dlatego tak lubię Medyceuszy, za to ich wspierani rozwoju sztuki, nauki, za tworzenie bibliotek, budowę świątyń, ochronki dla podrzutków (szpitala niewiniątek). I nawet jeśli robili to na chwałę własnego rodu, z bojaźni bożej (przed karą za lichwę), dla pozostania w pamięci potomnych to chwała im za to.

Czy Medyceusze byli tyranami? W pewnym sensie tak, bowiem obowiązywała zasada, kto nie z nami, ten przeciwko nam, a zatem, jeśli chciało się mieć jakiekolwiek znaczenie w historii miasta, jeśli chciało się wygodnie i bezpiecznie żyć i zostać objętym ochroną rodu należało być lojalnym. Nie wolno było się sprzymierzać z politycznymi przeciwnikami rodu.  Niestety, czasami układ sił politycznych zmieniał się tak szybko, że trudno było za tym nadążyć. Dzisiejszy sprzymierzeniec stawał się jutro wrogiem, aby za parę dni, lub tygodni znowu być przyjacielem. 

Czy sami parali się brudną robotą? Niezwykle rzadko. Najczęściej, przeciwników wykańczano finansowo - wysokimi podatkami czy konfiskatą mienia. Rozpowszechnioną była też kara wygnania z miasta (sami także jej doświadczyli). 

Czy byli kochliwi i niewierni? Bywali, choć nie odbiegli w tym od pozostałych przedstawicieli epoki. Mężczyźni po ich wyswataniu starali się przynajmniej pozornie dochowywać wierności współmałżonkom, mimo, iż nie zawsze takie polityczne układy sprzyjały udanym związkom.  

Katedra Santa Maria del Fiore z Kopułą Bruneleschiego
Kiedy szukano odpowiedniej żony dla Wawrzyńca Wspaniałego wyglądało to trochę, jak zakup klaczy, a nie aranżowanie małżeństwa. Z powodu choroby ojca Piero Medyceusza (zwanego Podagrykiem) wybrać żonę pojechała jego matka Lukrecja, która informowała małżonka o przyszłej synowej: Jest dość wysoka i ma jasną skórę, Szlachetna w obejściu, bez wyrafinowania Florentynek, lecz łatwo sobie je przyswoi… Twarz nieco okrągła, lecz miła. Nie mogłam dojrzeć jej piersi, gdyż Rzymianki je zakrywają, ale wydają się kształtne… Sądzę, że przewyższa przeciętne dziewczyny, lecz nie można jej porównywać do naszych córek. I dodała, jeśli Wawrzyniec ją zaaprobuje, poinformuję cię o tym. (str. 157) Wawrzyniec nie miał jednak wiele do powiedzenia, panna Orsini pochodziła ze starego rzymskiego rodu, nie dość, więc że była dobrze urodzona, mariaż z nią umożliwiał rodzinie awans społeczny, dodatkowo jej ród dysponował własną armią, której Medyceuszom  brakowało.

Książka zawiera tak ogromną ilość informacji na temat członków rodu począwszy od Giovanni Bicci, przez Kosmę (Pater Patrie), Piera Podagryka, Wawrzyńca (Il magnifico), Piera nieszczęśliwego, poprzez papieży Leona X i Klemensa VII, potomków rodu brata Kosmy (z Kosmą I na cele) aż po dwie francuskie królowe Katarzynę i Marię, że nie sposób napisać choćby po kilka zdań o każdym z nich. A mimo tego nie przytłacza nadmiarem. 

Z racji zainteresowań skupiłam się na mecenacie. Autor wskazuje nazwiska kilkudziesięciu osób, których ród objął swą protekcją. Byli to głównie artyści, a oni jak wiadomo bywają chimeryczni i kapryśni.

I tak Brunelleschi najwybitniejszy ówczesny architekt - twórca kopuły katedry Santa Maria del Fiore był człowiekiem drażliwym i zgryźliwym. Zanim dostał zlecenie na kopułę wziął udział w konkursie na drzwi do Baptysterium. Konkurs wygrał Lorenzo Ghiberti, zaś Fillippo dumny, łatwo obrażający się, skryty i obdarzony wybuchowym usposobieniem….(str. 111) tak się rozgniewał, że się spakował i wyjechał do Rzymu.  Jednym z jego ulubionych nawyków było wysyłanie ordynarnych i obelżywych anonimowych wierszy tym, którzy go urazili. (str. 111). Brunelleschi czuł się tak upokorzony, że postanowił porzucić sztuki piękne i pozostać architektem. Jak się okazało przegranie konkursu na drzwi okazało się brzemienne w skutkach, dzięki zmianie profesji, pobytowi w Rzymie, studiom nad antycznymi budowlami Filippo stworzył kopułę, która do dziś zachwyca i stała się wzorem dla jego następców.  

Widok na Katedrę ze wzgórza Michealangelo
Znana jest historyjka (może prawdziwa, a może legenda aurea) związana z jego przystąpieniem do konkursu na budowę Kopuły. Niemal pół wieku katedra funkcjonowała bez niej, bowiem nie było architekta, który podjąłby się tego karkołomnego zadania. Wydawało się, że twórcy świątyni zaprojektowali ją zbyt ogromną, aby znalazł się śmiałek, któremu uda się zaprojektować takie jej zwieńczenie, które nie spowoduje katastrofy budowlanej. Filippo zaproponował jajowatą kopułę podtrzymywaną przez kamienne żebra. Kiedy komisja zażądała dokładnych projektów zapytał, czy ktoś potrafi postawić jajko w pionie. Wówczas wszyscy zaprzeczyli, a on mocno uderzył jajkiem o stół i pęknięte postawił w pionie. Kiedy zaczęto oponować, iż każdy by tak potrafił Brunelleschi stwierdził, że nie pokaże planów, bowiem wówczas uzyska taką samą odpowiedź. Wiele metod, które zastosował przy budowie było wcześniej nieznanych, a on sam nie był pewny czy jego praca się powiedzie. Nie wdając się w techniczne szczegóły stworzył dzieło spektakularne bez którego nie wyobrażamy sobie dziś krajobrazu Florencji, bez którego mogłoby nie być Kopuły Bazyliki Świętego Piotra w Rzymie.

Kiedy Brunelleschi wyjeżdżał do Rzymu po przegranym konkursie na drzwi Baptysterium wyjechał  z nim młody Donatello, człowiek o równie wybuchowym charakterze. Donatello na zamówienie pewnego genueńskiego kupca, któremu polecił go Kosma Medyceusz wykonał rzeźbioną z brązu głowę naturalnej wielkości. Kupiec odmówił zapłaty i odmawiał jej nadal, kiedy Kosma polecił ustawić głowę na gzymsie swego pałacu, aby ją lepiej obejrzeć. Wówczas Donatello wpadł we wściekłość i zepchnął głowę z gzymsu. Kupiec widząc roztrzaskaną rzeźbę (zapewne w obawie przed reakcją Kosmy, który był protektorem rzeźbiarza) obiecał zapłacić dwa razy tyle za wyrzeźbienie drugiej. Donatello nie ugiął się i odmówił. Kosma nie potępił takiego zachowania swego pupila, bowiem zdawał sobie sprawę z odmienności artystycznej duszy … należy traktować tych nadzwyczaj genialnych ludzi jak niebiańskie duchy, a nie juczne zwierzęta.. (str.117).

David Donatella
Sprzeczność osobowości Donatella wyraża też opisana poniżej historyka. Prezentował średniowieczną pogardę dla doczesności, nie dbał ani o stroje ani o pieniądze. Co zarobił wkładał do koszyka w pracowni i mówił uczniom, aby brali bez pytania, jeśli potrzebują gotówki. Wymagał natomiast lojalności. Kiedy jeden z pracowników uciekł Donatello gonił go aż do Ferrary, chcąc go zabić. Donatello podobnie, jak wielu ówczesnych artystów był homoseksualistą. Nie można mieć co do tego wątpliwości, kiedy się spojrzy na jego Dawida, choć znawcy twierdzą, że nie jest to wyłącznie artystyczny manifest. Donatello nie musiał robić coming outu, bowiem nie krył się ze swoją orientacją. Homoseksualizm był częściowo tolerowany z uwagi na surowe normy obyczajowe zakazujące zbliżeń z niezamężnymi kobietami i brak domów publicznych w okolicy. Rzeźba Dawida stanowi połączenie piękna dwóch pierwiastków męskiego i żeńskiego (ma coś z hermafrodyty), a zatem platoński ideał równowagi.

Kolejnym protegowanym Medyceuszy był Fra Filippo Lippi wcześnie osierocony syn rzeźnika, którego wychowywała ulica. Kiedy ciotka umieściła go w klasztorze musiał złożyć  śluby zakonne. Tam zafascynowany pracą Masaccia przy malowaniu fresków w kaplicy Branacaccich odkrył w sobie talent do malowania. Niestety brat Lippi był niezwykle kochliwy, co było przyczyną wielu jego problemów; ucieczki i uwięzienia nie omijały utalentowanego artysty. Tylko ów niepospolity talent Lippiego tłumaczy niewyczerpaną cierpliwość, jaką Cosimo de`Medici miał do tego krnąbrnego artysty.  Jego mecenasów spotykała ustawiczna niewdzięczność- była to jedna ze stałych cech charakteru Lippiego. Przy tym malarzu patronackie skłonności Medyceuszy były ciągle wystawiane na próbę. Kosma, a potem Piero nauczyli się wstrzymywać zapłatę za zlecenia do chwili ich ukończenia, choć czasami nawet to okazywało się nieskuteczną zachętą. Ostatecznie Lippi dostał pracownię w Palazzo Medici i został tam uwięziony. Dostarczano mu posiłki i materiały malarskie, lecz nie mógł nigdzie wyjść, dopóki nie skończył zamówionego obrazu…. Kiedyś podarł prześcieradła, związał je w linę i na tej linie uciekł przez okno. (str. 147) Zniknął na kilka dni, a służący Kosmy przeszukiwali domy publiczne oraz spelunki w jego poszukiwaniu. Jednak talent malarza zjednał mu nie tylko Kosmę, bowiem za jego wstawiennictwem papież Piccolomini (sam doskonale rozumiejący Lippiego, gdyż słynął z ogromnej ilości kochanek) zwolnił go ze ślubów kościelnych wraz z Lukrecją, siostrą zakonną, która spodziewała się ich dziecka. Lippi szybko porzucił żonę i dziecko i udał się realizować kolejne religijne zamówienia i prowadzić jeszcze bardziej hulaszcze życie. Umarł otruty przez rodzinę dziewczyny, którą uwiódł.

Pico della Mirandola

Protegowanych Medyceuszy były dziesiątki, jeśli nie setki. Przewijają się wśród nich tak wielkie nazwiska jak dla przykładu Ficino, Polizziano, Pico Della Mirandola, Boticelli, Michał Anioł, Rafael Santi, Cellini, Galileusz, Rubens. Medyceusze - mecenasi sztuki, tyrani, kochankowie to książka do której wracam niezwykle chętnie, bowiem jej lektura jest dla mnie nie tylko niewyczerpanym źródłem informacji, ale też daje ogromną przyjemność czytania. Same  nazwiska jej bohaterów rozbudzają wyobraźnię; rody Pitti, Strozzi, Pazzi, Collona, Borgia,  della Rovere, Piccolomini, Cibo, Sforza, Ferrante, Walezjusze – ci wszyscy rozpustni, wojowniczy, przekupni papieże, spiskujący możnowładcy, skrytobójczy książęta. Dziś po latach czyta się o ich spiskach, układach, występkach, wojnach i zbrodniach jakby to był niezły kryminał. A na przeciwnym biegunie zależni od nich malarze, rzeźbiarze, architekci, złotnicy, filozofowie, odkrywcy, naukowcy, humaniści i myśliciele.Bardzo dobrym pomysłem jest zamieszczenie w książce drzewa genealogicznego, do którego często sięgałam podczas lektury. Ciekawe są też portrety i fotografie miejsc. Najbardziej zainteresował mnie portret Pico della Mirandola. Wg relacji Poliziano był on herosem, któremu natura nie poskąpiła przymiotów i ciała i ducha. Dla przypomnienia był filozofem, humanistą, naukowcem, astronomem, poetą - człowiek wszechstronnie wykształcony. Również autor książki stwierdza, na podstawie zamieszczonego w Galerii Uffizi portretu (powyżej), iż był niewyobrażalnie piękny. Zdziwiło mnie to, gdyż wydał mi się mocno zniewieściały, co okazuje się nie znajdywało potwierdzenia w upodobaniu młodzieńca do ryzykownych przygód z mężatkami. 

Madonna z dzieciątkiem Lippi w Palazzo Medici

fragment jednego z moich ulubionych fresku Botticellego (Luwr)











Ta książka to dla mnie fantastyczna przygoda i duża przyjemność. Napisana przystępnym językiem i mimo sporej ilości informacji nie przytłacza. 

Kolejny raz mam problem z ujednoliceniem czcionki. Poprawiałam kilka razy i jak widać bez efektu. Czuję się pokonana przez bloggera. 

poniedziałek, 10 stycznia 2022

Mała hurtownia książek na początek roku (Konopnicka, Gische, Llosa)

Wrażenia z podróży Maria Konopnicka Ta książka utwierdza mnie w przekonaniu, że nie zawsze rekomendacja osoby spod znaku Józefa (jak mawiała Ania z Zielonego Wzgórza) będzie gwarancją satysfakcjonującej lektury. Moja przyjaciółka Madzia poleciła mi wrażenia z podróży Marii Konopnickiej. Była tą książką oczarowana. Ponieważ temat podróży jest mi niezwykle bliski i czytam wszystko co wpadnie w ręce ze szczególnym uwzględnieniem wspomnień literatów (czytałam przepiękne opisy podróżniczych wrażeń Brodskiego, Maraia, Goethego, Iwaszkiewicza, Muratowa, Herberta, Kuncewiczowej, o czym pisałam na blogu) byłam przekonana, że lektura będzie miłym sposobem spędzenia czasu. Niestety, nie zagrało, ja i Konopnicka nie znalazłyśmy wspólnej płaszczyzny. I zupełnie nie wiem dlaczego. Może nie bez znaczenia był kierunek podróży (sporą część owej podróży stanowią góry) co by wyjaśniało moje z Marysią niedopasowanie. Otóż ja góry lubię, ogromnie przyjemnie jest stanąć na wierzchołku i spojrzeć dół, objąć wzrokiem panoramę okolicy, a nawet poszusować na nartach, ale nie koniecznie lubię czytać o górach. A może to styl trochę poetycki, trochę metaforyczny tym razem mnie pokonał. Bardzo lubię taki styl, ale wymaga on, przynajmniej z mojej strony skupienia i wysiłku, którego tym razem zabrakło. Zdecydowanie najprzyjemniej czytało mi się o wrażeniach z
Wenecji, o starciu wyobrażeń z rzeczywistością Jest coś dziwnego w tym uczuciu, jakim przenikniony jest wędrowiec, stając wśród miasta, o którym słuchał kiedyś rzeczy niezwykłe- i wyobrażał je sobie miastem w błękit rzuconym i niedosiężnym. A teraz przyszedł i jest tu. […] więc dziś zadumałam się bardzo widząc, że w tej Wenecji białej ludzie w sklepach stoją, towar przedają, sery gryzą, wodę noszą; a miasto- nie jest miastem umarłym, i w uciszeniu stojącym- i nietkniętym od pamiętnych czasów. (str 79-80), o pięknie zaklętym w kamieniach Lwy jeszcze po marmurach ryczą, i pawie z piór strząsają gwiazdy sine, i miecz Morosiniego leży. [….]. Wschód tchnie tutaj na wędrowca z porfirów swoich mozaik starych, a każda kolumna ma swoje, sny o palmach i niewolnicą jest, na służbie zwycięzców stojącą. (str. 80) o powierzchowności wiernych na nabożeństwie (gdzie jedyną prawdziwą wenecjanką jest ta, co zstąpiła z obrazu Tycjana lub Veronese), o wieczorze na Piazza San Marco (gwarnym okraszonym wojskową muzyką). Tak, te opisy Wenecji podobały mi się najbardziej, może z uwagi na moją znajomość z miastem nie wymagały w tym zakresie większego skupienia, bowiem obrazy same przesuwały się przed oczami, wystarczy mi przeczytać o lwach ryczących na marmurach i już widzę te na posągach przed Grande Canal czy te na wieży zegarowej na Placu Świętego Marka czy dziesiątki innych i widzę i czuję promienie słońca, szum wody, odgłosy skrzydeł gołębi. Aj zatęskniłam za Brodskim czy Herbertem i za Wenecją. Książka przeczytana w ramach wyzwania stosikowego u Anny. A przy okazji, kto lubi czytać o górach zapraszam na blog mojej przyjaciółki Madzi.

Brzydka królowa Victoria Gische Poprzedni rok zamknęłam lekturą Matki Jagiellonów, ten rozpoczęłam Brzydką królową, czyli Elżbieta Rakuszanka zagościła u mnie na nieco dłużej. Opowieść snuta przez Victorię Gische zdecydowanie bardziej mi odpowiadała. Powieść historyczna nie ma zbyt wielu zwolenników; osobom posiadającym wiedzę historyczną przeszkadza w niej fikcja, która siłą rzeczy w powieści musi się pojawić, osobom oczekującym wyłącznie ciekawej historii przeszkadzają pojawiające się w historyczne fakty; zbyt wiele dat i nazwisk. Ktoś napisał na blogu po co te wszystkie postacie niemające żadnego znaczenia dla akcji. :)
W zasadzie Brzydka królowa opowiada o tym samym o czym opowiadała Matka Jagiellonów, ale inaczej rozkłada akcenty. Przyjęte przez autorkę Matki królów założenie determinowało ją do przedstawienia Elżbiety jako matki, ale w ten sposób osoba monarchini została nieco jednowymiarowa - jestem kobietą i monarchinią, więc rodzę dzieci, wychowuję dzieci, osadzam dzieci na tronach Europy, chowam dzieci i rozpaczam z powodu ich przedwczesnego odejścia. W Brzydkiej królowej mamy nie tylko matkę, mamy kobietę, człowieka i monarchinię. Osobę przedstawioną w ciepłym świetle, ale i nie pozbawioną wad. Bardziej wiarygodnie został też przedstawiony związek z Kazimierzem Jagiellończykiem. O ile w Matce królów nie bardzo rozumiałam, w jaki sposób młody król który jeszcze przed chwilą chciał zerwać umowę małżeńską i nie mógł nawet spojrzeć na żonę nagle zapałał doń uczuciem, o tyle w Brzydkiej królowej przekonało mnie to, iż ujęła go mądrość Elżbiety. Nie bez znaczenia mógł być też fakt, iż szybko nauczyła się trudnego dla niej języka, dzięki czemu mogli rozmawiać bez pośredników. Elżbieta z Brzydkiej królowej to też matka, ale przede wszystkim mądra władczyni, osoba światła, oczytana, doceniająca sztukę, doradzająca małżonkowi, choć potrafi pogodzić się z jego decyzjami, nawet, jeśli się z nimi nie zgadza i wreszcie osoba o wysokim poczuciu własnej wartości wynikającej z urodzenia w królewskiej rodzinie, a przez to wyniosła i nadto dumna.
I co bardzo mi się podobało opowieść osadzona jest w epoce; mamy i obyczaje dworskie (turnieje, polowania, koronacje, uczty) i plączącego się po dworze monarchy królewskiego błazna i spiskującego biskupa Oleśnickiego. Jest opis stosowanych kar, na dwór docierają nowiny dotyczące wynalezienia druku, czy odkryć geograficznych, a zlecenie na ołtarz Mariacki otrzymuje Wit Stwosz. Ciekawostką jest wplecenie w powieść scen w pomocnikiem mistrza Stwosza z Historii żółtej ciżemki. Może nie jest to literatura wybitna, ale lekka, sympatyczna lektura, która naświetla postać królowej nie przeinaczając faktów.

Pantaelon i wizytantki - Mario Vargas Llosa. Muszę przyznać, iż pomysł na powieść miał autor ciekawy. Kapitan Pantaleon Pantoia człowiek idealne nadający się do wojska, bowiem ślepo wykonuje każdy nawet najbardziej absurdalny rozkaz, w dodatku wykonuje go perfekcyjnie otrzymuje nietypowe zadanie. Zadanie utworzenia wojskowego burdelu. Tak perfekcyjnie wykona to zadanie, iż doprowadzi to do groteskowej sytuacji, bowiem Służba Wizytantek, którą stworzy przerośnie oczekiwania zleceniodawców. Uśmiech wywołują obliczenia kapitana poprzedzone przeprowadzeniem drobiazgowej ankiety na temat zapotrzebowania na usługę, czy przeciętnego czasu trwania usługi. Pantoia wylicza koszty, wydajność wizytantek, zapotrzebowanie na zaplecze techniczne, w postaci transportu, ludzi, sprzętu włącznie z zapewnieniem quasi intymnej atmosfery świadczenia usługi, czy udostępnieniem literatury mającej doprowadzić zainteresowanych do szybszej gotowości skorzystania z usługi. Niestety znużyły mnie nieco pisane biurokratycznym wojskowym językiem raporty z działalności przebiegu służby wizytantek. Było to zabiegiem celowym, choć mnie nie rozbawiły, a zmęczyły (może za dużo tego urzędniczego języka w pracy mam na co dzień). Pantaleon i wizytantki to nie tylko zabawna historyjka tworzenia wojskowego burdelu, to głównie pokazanie prawideł rządzących zarówno wojskiem, jak i mediami, czy psychologii tłumu, który łatwo ulega manipulacji przywódcy sekty (zjawisko brata Francesco). W przeciwieństwie do większości czytelników nie uśmiałam się przy lekturze, chyba mam odmienne poczucie humoru, wywołała ona smutną refleksję, na temat bezduszności biurokratycznej machiny oraz braku granic absurdu w dążeniu do osiągnięcia celów i braku jakiejkolwiek refleksji u rządzących (w tym przypadku dowództwa wojskowego). Ciekawa fabuła i pomysł przedstawienia historii, nawet, jeśli mnie nie do końca przekonał.