Łączna liczba wyświetleń

sobota, 29 marca 2025

Galeria Starych Mistrzów w Dreźnie

 

Madonna Sykstyńska w Galerii Drezdeńskiej

Madonna Sykstyńska (i ja się załapałam na zdjęcie)


Cel naszej wizyty to Galeria Obrazów, a w niej ona, jedyna i niepowtarzalna Madonna Sykstyńska. Jest to dzieło około trzydziestoletniego Rafaela Santi, dojrzałego już artysty. Nie można by tego powiedzieć o jego konkurentach a także mistrzach, których podziwiał i od których się uczył - Michale Aniele i Leonardo da Vinci. Ci dożyli  sędziwego wieku, zaś Rafael zmarł mając lat 37, a przecież pozostawił po sobie tak wiele dzieł. Jeden z niewielu malarzy znany z imienia. 
Zleceniodawcą obrazu był papież Juliusz II, który chciał uświetnić pamięć swego wuja Francesca della Rovere, czyli Sykstusa IV (papieża, którego nie lubię za to, że zlecił zamordowanie Medyceszy). Juliusz II chciał też uczcić powiększenie terytorium państwa kościelnego o Piacenzę. Ten następca św. Piotra od modlitewnika wolał konia i wojaczkę. Obraz zamówiony u uznanego wówczas Rafaela miał ozdobić nastawę ołtarzową znajdującego się w Piacenzie kościoła pod wezwaniem Świętego Sykstusa. Prawdopodobnie chciał, aby obraz przyozdobił także miejsce jego pochówku (zmarł niedługo potem). Wiedział już, że Michał Anioł nie zdąży wyrzeźbić nagrobka z czterdziestoma postaciami.  Ostatecznie spoczął papa teribile w skromnym grobowcu swego stryja Sykstusa IV w grotach Watykańskich. A imponujący nagrobek z Mojżeszem (choć w mocno okrojonej wersji) stanął w kościele Św. Piotra w Okowach.
detal z muzealnej pocztówki
Obraz Madonna Sykstyńska znajdował się w kościele San Sisto w Piacenzy ponad dwieście lat. Z dala od uczęszczanych szlaków był nieco na uboczu. Do czasu, kiedy wpadł w oko polskiemu królowi Augustowi III Sasowi. Dzieło nabyto za 120 tysięcy franków. Nie znalazłam informacji na temat wartości ówczesnej waluty, myślę jednak, iż tanio nie nabył dzieła znanego i podziwianego mistrza renesansu. Rafael miał to szczęście, że zyskał uznanie za życia. Obraz zajął honorowe miejsce w nowo tworzonej Galerii Drezdeńskiej. 
Na czas II wojny światowej przewieziono go do Szwajcarii. I całe szczęście, bowiem w nalotach dywanowych na Drezno dzieło mogłoby ulec unicestwieniu. W 1945 r. obraz zrabowali (jak wiele innych dzieł) Rosjanie, a do Drezna wrócił po 10 latach.
detal z muzealnej pocztówki
Tematyka została niejako wymuszona przez miejsce jego lokalizacji. W kościele Św. Sykstusa przechowywano relikwie zarówno Sykstusa jak i Św. Barbary, zatem Matce Boskiej i dzieciątku nie mógł towarzyszyć nikt inny, jak ci właśnie święci. Sykstus to miły starszy pan, w którego rysach współcześni Rafaelowi dostrzegli podobieństwo do Juliusza II (to się nazywa przypodobać się zleceniodawcy. Ja co prawda nie dostrzegam podobieństwa do namalowanego też przez Rafaela najbardziej znanego portretu Juliusza II znajdującego się w Londyńskiej National Galery, ale to nie o mnie tu chodzi). Papieską godność patrona podkreśla złota tiara u dołu obrazu oraz ornamenty złotej kapy – żołędzie stanowiące symbol rodu della Rovere. I znowuż ja ich nie dostrzegłam, ale wierzę, że tam są. Zresztą postać Sykstusa (vel Juliusza II) potraktowałam lekko po macoszemu. Natomiast Św. Barbara o rysach jednej z krewnych papieża ze znajdującą się obok wieżą (symbolem jej męczeństwa) przypomina mi atletyczną postać niczym z fresków Michała Anioła, jak jedna z wyroczni ze sklepienia kaplicy sykstyńskiej. Wzrok jednak skupia się na postaci centralnej. Patrząca w kierunku widza Matka boska trzymająca na rękach dość ładne (rzadkość w tamtych czasach) dziecko przykuwa naszą uwagę. Powiedziałabym nawet, że bobas o boskim pochodzeniu choć też wpatrzony w widza chętnie pobaraszkowałby z dwójką cherubinów-aniołków u dołu obrazu. Całość sprawia wrażenie, jakby była teatralną sceną,, na której postacie bohaterów wyłaniają się zza zielonej, udrapowanej kurtyny. Matka Boska - bardziej dziewczęca niż kobieca płynie na obłokach. Delikatna twarzyczka przyciąga wzrok sprawiając wrażenie czystej i niewinnej, a jednocześnie zamyślonej i smutnej (matka lękająca się o los potomka, przeczuwająca jego przyszłość). Oparte o ramę obrazu cherubinki stanowiące ozdobę większości włoskich pamiątek stały się tak rozpowszechnione, tak popularne, że aż trącą kiczem. Patrząc na nie staram się zapomnieć liczne talerzyki, kubki, kalendarze, książkowe zakładki i nadać im znowu właściwe proporcje i właściwe miejsce. Dzięki temu stają się na nowo pucołowatymi lekko znudzonymi figlarzami czekającymi na moment, kiedy będą mogły coś zbroić.
kolejny detal z muzealnej pocztówki (zdjęcia obrazu z uwagi na odbijające się w szybie światło wyszły nie najlepiej)
A jednak patrząc na obraz (265 cm na 196 cm) wzrok wędruje na twarz Madonny, z wszystkich madonn Rafaela najbardziej wyidealizowaną, wysublimowaną, po prostu bosko piękną. Widzianą zakochanymi oczami dojrzałego mężczyzny? Wszak pozowała mu Fornarina. A jednak tutaj wygląda o wiele subtelniej niż na portrecie młodej kobiety z obnażonym biustem.

Byłam ciekawa tego obrazu, jak chyba żadnego innego z obrazów Rafaela i chyba wywołał on na mnie wrażenie mniejsze niż oczekiwałam. Może oczekiwania były zbyt duże. Może otoczenie nieodpowiednie. Obraz był przeznaczony na ołtarz w świątyni,  jego odbiór następował poprzez otoczenie, dla którego został stworzony. Tutaj zdaje się nie do końca na miejscu. Ale znowuż dzięki temu, iż znajduje się tutaj więcej osób może go obejrzeć. Choć nie przyciąga on tak dużej ilości ciekawych, jak dzieła, które przeszły do pop kultury.
Moimi ulubionymi obrazami Santiego pozostaną nadal Szkoła Ateńska (muzea Watykańskie), portret papieża Juliusza II (National Galery w Londynie) oraz Złożenie do grobu (Galeria Borghesse w Rzymie). Oczywiście cieszę się, że udało mi się Madonnę Sykstyńską (zwaną też drezdeńską obejrzeć) ale poczułam się leciutko rozczarowana nie tyle obrazem, ile nieadekwatną do oczekiwań reakcją na to dzieło. Choć z drugiej strony teatralność sceny będąca zapowiedzią baroku to spore wyprzedzenie epoki.
Dziewczyna czytająca list
O ile Madonny oczekiwałam, o tyle zupełnie zapomniałam, że znajduje się tutaj Dziewczyna czytająca list Vermeera. Coś mi się majaczyło, że jest w drezdeńskiej galerii obraz Vermeera, ale zobaczywszy U stręczycielki pomyślałam sobie, szkoda, że to ten właśnie Vermeer, obraz który jest odmienny od pozostałych i zupełnie do mnie nie przemawia. Bardziej zbliżony do rubasznego malarstwa Steena, niż eleganckiego świetlistego i pełnego alegorycznych odniesień malarstwa Johanna. Choć jest ciekawy z innego punktu widzenia, są domniemania, iż patrzący na widza mężczyzna to autoportret malarza. I kiedy już oddaliłyśmy się od Stręczycielki, w zupełnie innej części muzeum natrafiłam na Dziewczynę czytającą list. Jest u Vermeera tych kobiet z listem kilka, tym najbardziej znanym jest Kobieta w błękitnej sukni, która stała się inspiracją dla Jacka Kaczmarskiego i jego utworu Czytająca list. Ten układ postać w rogu pokoju, pod oknem, z padającym nań światłem, twarz zwrócona do okna i pomieszczenie do którego zaglądamy, jakby zza kurtyny. Tutaj nawet mamy zieloną kurtynę pozwalającą zajrzeć do środka. Znajdujący się za kobietą kupidyn namalowany na ścianie w głębi nawiązuje do treści listu, ewidentnie miłosnego. Przez lata kupidyn był zamalowany, a za kobietą znajdowała się pusta ściana. Podejrzewano, że to sam malarz zamalował kupidyna pozwalając widzowi na własne domysły co do uczyć kobiety, dziś wydaje się, że to jednak ktoś inny dokonał przemalowania obrazu.
U stręczycielki z domniemanym autoportretem Vermeera
Zakupiony do Drezdeńskiej Galerii przez Augusta III obraz uważany był za dzieło Rembrandta z uwagi na podobny jak uważano styl malowania. Jak dla mnie Vermeer jest bardziej subtelny, choć umiejętności operowania światłem nie można Rembrandtowi odmówić. Podziwiam Rembrandta, choć serce nie bije mi mocniej na widok jego obrazów. Po wojnie obraz Dziewczyna czytająca list znalazł się w Rosji a nowi posiadacze nie mieli ochoty go zwracać. Próbowali nawet wynegocjować pozostawienie go u siebie wraz z jeszcze jednym, ale to się nie udało. Kiedy patrzę na ten obraz myślę sobie, że inicjatywy takie jak wystawa jednego obrazu to fantastyczna sprawa. Nic nie rozprasza oglądającego i może skupić się na tym jednym dziele. Obraz jest niewielkich rozmiarów 83 na 64 cm. Sprawił mi ogromną przyjemność i powiększył moją osobistą kolekcję obrazów Vermeera do dwunastu obejrzanych dzieł Vermeera. Jeśli ktoś jeszcze pamięta moją nieudaną podróż na wystawę Vermeera w Amsterdamie to zrozumie moją radość z każdego kolejnego obejrzanego Vermeera.
W galerii drezdeńskiej wiele jest pięknych i znanych obrazów; występują tu tak wielkie nazwiska jak Rembrandt, Boticelli, Jan van Eyck, Hals, Claesz, El Greco, Velasquez, Rubens. Akurat tego ostatniego nie lubię, jego wielkie obrazy przeładowane i ciężkie, uginające się od nadmiaru ludzi, historii, ciał modelek budzą mój niesmak, a z drugiej strony cieszę się, że są obrazy, obok których mogę bez wyrzutu sumienia przejść obojętnie. Nie rozumiem też zachwytów nad Rubensem. Choć przyznam, że odkąd ujrzałam kopię bitwy pod Anhiari (Leonarda da Vinci) jestem w stanie wielbić Rubensa za to, iż dzięki niemi pozostał ślad geniuszu Leonarda. Jednak ponieważ tym razem jeden z obrazów Rubensa zatrzymał na sobie mój wzrok i  nawet go sfotografowałam (chyba pierwszy w moich zbiorach obraz Rubensa) muszę go tu pokazać, jako świadectwo chwilowego zainteresowania obrazem Paula R. Może dlatego, że tym razem zainspirował się dziełem Michała Anioła. Napiszę coś co pewnie zabrzmi, jak herezja, ale dochodzę do wniosku, że Rubens podoba mi się w roli kopisty.
Leda z łabędziem Rubens (inspiracja Ledą Michała Anioła)
W galerii Drezdeńskiej nie mogło zabraknąć obrazów nadwornego malarza Sasów Canaletta (czyli Bernardo Belotta); jego weduty Drezna, Pirny i Wenecji zdobią kilka sal galerii. Miałam szczęście oglądać Wenecję na obrazach Canaletta na wystawie w Paryżu oraz Drezno, Warszawę i Pirnę na wystawie na Zamku Królewskim w Warszawie, więc nie zaskoczyły mnie owe dzieła, ale mojej przyjaciółce Asi aż się roześmiała buzia i stwierdziła, że jest w niebie. Nie dziwię się, też lubię weduty, wszystkie te architektoniczne detali w połączeniu ze scenerią epoki (ludzie, powozy, orszaki, scenki rodzajowe) potrafią nas przenieść w czasie. No i możemy zobaczyć, jak wyglądało miasto ponad dwieście lat temu. Ogarnia nas nostalgia i tęsknota za utraconym czasem, który przecież nie był nawet naszym udziałem. Poniżej dwa widoczki - pierwszy z Drezna na dziedzińcu Zwingeru, drugi z Wenecji.

Kiedy ujrzałam piękną rzeźbę Andrea della Robbia natychmiast skojarzyłam ją z Florencką Kantorią, którą podziwiałam w Muzeum Katedralnym – przepiękna ambona dla śpiewaków ozdobiona kilkoma polami płaskorzeźb przedstawiającymi grające, śpiewające i tańczące dzieci będące ilustracją psalmu, którego fragmenty wypisane są na kantorii. Sprawdziłam po powrocie. Kantoria była dziełem Luki della Robbia. 
Andrea della Robbia

Andrea zaś był jego uczniem i bratankiem, który tworzył terakotowe rzeźby, w tym medaliony niemowląt dla szpitala niewiniątek we Florencji. Na zdjęciu powyżej Madonna z dzieciątkiem ze zbiorów Galerii Drezdeńskiej. Na ścianie obok dzieł renesansowych twórców znajduje się płaskorzeźba Petera Poppelmana rzeźbiarza żyjącego na przełomie XIX i XX wieku. Zbieżność nazwisk z architektem Zwingeru całkiem przypadkowa. A jednak Madonna z dzieckiem Poppelmana bardzo moim zdaniem koresponduje z zbiorami sprzed wieków.
Peter Poppelman
Oczywiście każdy z nas zwraca uwagę na coś innego i czasami trudno nam wytłumaczyć jakimi torami podążają nasze myśli. Czasami urzeka nas uroda dzieła, czasami są to jakieś skojarzenia z tematem, treścią, nazwiskiem, osobą przedstawioną na obrazie. U mnie biegną one jakimiś dziwnymi sznureczkami powiązań, które sprawiają, że nowo poznany malarz zostaje zapamiętany i każdy kolejny obraz przywiera do mnie, może mnie nie zainteresować, może rozczarować, ale powiększa puchnące gdzieś tam ogromne muzeum pamięci obejrzanych obrazów. Fra Angelico, którego chyba po raz pierwszy oglądałam na wystawie w Paryżu, a potem zatraciłam się we Florenckim konwencie San Marco, a którego Zwiastowanie znajdujące się na klatce schodowej owego konwentu  stało się niezwykle bliskie memu sercu. Jak się już widziało wiele obrazów jakiegoś malarza nie jest się może znawcą, ale łatwo się rozpoznaje autora obrazu. Tak jest z Fra Angelico mistrzem którego anioł prowadził za rękę. Kiedy zatem tylko zobaczyłam kolejne miniaturowe Zwiastowanie obok dzieł takich twórców, jak Giotto, Boticelli, Vivarini, Pinturicchio (obrazów łatwych do przeoczenia, bo niewielkich rozmiarów) tym razie mnie się oczy roześmiały. Kolejne niespotykane spotkanie.
Fra Angelico
Tak też było z Avercampem, którego poznałam dzięki lekturze którejś z książek Herberta. Kiedy zobaczyłam jego zimowy pejzaż w Rijksmuseum kupiłam sobie reprodukcję i wisi nad łóżkiem na pamiątkę najwspanialszych świąt Bożego Narodzenia w Amsterdamie. Tak więc jak tylko zobaczyłam ów pejzaż od razu pomyślałam Avercamp. Co prawda mógłby to być jeszcze Bruegel, ale jego postacie są bardziej karykaturalne.
Avercamp
A potem trafiam na obraz Lavini Fontany i uprzytomniam sobie, coś co mi dotąd zawsze umykało, jak niewiele w galeriach sztuki jest obrazów autorstwa kobiet, przynajmniej tych tworzących przed XIX wiekiem. Oczywiście nie obejrzałam każdego obrazu z podpisem, ale  te którym się przyjrzałam w około 98 procentach były dziełami mężczyzn. Byłam niedawno na promocji książki Suknia i sztalugi Piotra Oczki, gdzie dowiedziałam się, iż wiele było kobiet malarek, które wcale nie malowały gorzej od mężczyzn, ale z powodu ich słabej siły przebicia, tudzież sytuacji kobiet na świecie  przebić udało się zaledwie kilkunastu. W swojej książce pisze o setkach zapomnianych artystek, które były bardzo dobrymi malarkami. W Drezdeńskiej Galerii, gdzie sytuacja nie odbiega od sytuacji wszystkich innych galerii na świecie trafiłam na obrazy kilku kobiet; Lavinia Fontana, Marietta Tintoretto, Elisabetta Sirani, Rosalba Carriera (obrazów tej ostatniej najwięcej, gdyż portretowała zarówno Augusta III jak i znane wówczas osoby na dworze). Mnie najbardziej spodobał się obraz Elisabetty Sirani Omphale mitologicznej królowej Lidii, która w uznaniu bohaterskich czynów Herkulesa poślubiła go.
Elisabetta Sirani

Galeria Drezdeńska ma bogate zbiory starych mistrzów warte obejrzenia. Można tam spędzić sporo czasu, jednak pamięć ma też ograniczone dyski do zapisywania wspomnień, więc po dwóch godzinach udałyśmy się na kawę i ciacho. 
Jedyne co mi się nie podobało - usytuowanie obrazów charakterystyczne dla Galerii o tak bogatych zbiorach. Nie lubię, kiedy obrazy wiszą jeden nad drugim, trudno się wówczas skoncentrować na jednym wybranym, że już o zrobieniu zdjęcia obrazu z wyższego poziomu nie wspomnę. Z tej perspektywy robiłam zdjęcie Ledy Rubensa. Często też obrazy znajdują się zabezpieczone szkłem, co sprawia, iż zdjęcia odbijają i światło i ludzi czy przedmioty znajdujące się naprzeciwko. Kiedy jednak przypomnę sobie eko - terrorystów wylewających farbę na dzieło sztuki cieszę się, iż są chronione. A że zdjęcie nie wyjdzie - trudno. 

Uff, udało się napisać słów parę jeszcze przed wylotem do kolejnego celu podróży (tym razem będzie to podróż mieszana, połączenie zwiedzania z odwiedzinami u rodziny w Dolinie Aosty).

środa, 26 marca 2025

Nostalgia, czyli Neptun i jabłka w cieście


Kiedy przede mną wciąż nie opisane wrażenia z podróży na zachód a do drzwi już puka podróż na południe, ja idąc do cukierni  zanurzam się we wspomnienia. Jest godzina ósma rano, na ulicach nie ma zbyt wielu ludzi, ci którzy zmierzali do pracy już tam dotarli, ci, którzy pracować już nie muszą jeszcze nie wyszli z domów. Nie spotykam też zbyt wielu osób, które gdzieś przeczytały, że moje miasto wygrało w jednym z rankingów na najładniejsze miasto w Polsce. Mogę zatem sprawić sobie przyjemność spaceru kolejną (po Świętego Ducha i Mariackiej) z moich ulubionych Gdańskich ulic. Królewską ulicą Długą dochodzę do Długiego Targu. Przyjezdni dziwią się tej nazwie, bowiem Długa jest jedną z krótszych gdańskich ulic. Ale za to najważniejszą, to gdańskie Sukiennice, warszawski plac zamkowy, wrocławski Rynek Główny. Nie, nie będę pisała o historii, o znanych ludziach, którzy nią spacerowali, maszerowali, czy wjeżdżali w orszaku konnym. Nie będę wspominać architektów, którym zawdzięczamy taki a nie inny jej kształt. Kolorowe kamieniczki, Dwór Uphagena, Ratusz Główny, Bramy Złota i Zielona i można by wymienić parę jeszcze ważnych punktów na trasie drogi królewskiej. Dziś jednak nie o historii, miasta, ale o moich wspomnieniach. Najmilsze sercu miejsce leży na styku ulic Długiej i Długiego Targu. To fontanna Neptuna pod Dworem Artusa. Najdawniejsze wspomnienie zapisane dzięki starej fotografii, jedno z moich pierwszych zdjęć. Ponad sześćdziesiąt lat temu robienie zdjęć nie było tak powszechne, jak dziś, trzeba było specjalnej okazji, (ślub, urodziny, święta, rodzinne spotkanie), aby strzelić fotkę. 
To jedno z moich pierwszych zdjęć zrobiono podczas rodzinnego spaceru. Mama w letniej sukience, ja siedząca w wózku, ojciec ubrany, jak do kościoła, a w tle Fontanna Neptuna. Pierwsze, najdawniejsze wspomnienie mojego miasta. Niestety zrobienie zdjęcia ze zdjęcia okazało się niewykonalne. Po ponad sześćdziesięciu latach wyblakło i widać jedynie cień dawnego obrazu. Jest jak moje wspomnienia mgliste i wyrywkowe. 
W tle Ratusz
Neptun towarzyszył mi najpierw od święta, podczas rodzinnych spacerów (szło się od rodzinnego domu do Fontanny jakieś 15 minut), na które rodzice znajdowali czas jedynie w niedziele. W pozostałe dni tato wracał późno z pracy (z Oksywia), a mama, jak porządna niepracująca żona wypełniała swe obowiązki strażniczki domowego ogniska; opiekunki do dziecka, kucharki, sprzątaczki, zaopatrzeniowca, pralni, prasowalni i tego wszystkiego, czym zajmują się kobiety. Niedziela należała do rodziny, po śniadaniu, lub po obiedzie szliśmy na spacer na Długą. Neptun był wówczas dla mnie najbardziej atrakcyjną budowlą, taki goły pan z trójzębem w ręku, tryskający wodą był postacią jak z bajki. Lody u Kaliszczaka lub krem w coctail bar (zaczęłam się zastanawiać, czy dziś są jeszcze coctail bary) i przechadzka Pobrzeżem. Ale zawsze w tle Neptun nie sposób było go ominąć.
W tle Dwór Artusa
Tu zabierało się rodzinę i znajomych, kiedy pokazywało się im miasto. Każdy chciał zobaczyć golasa znanego z telewizyjnej planszy zwiastującej wiadomości z trójmiasta.
Kiedy zaczęłam naukę w Liceum często spotykałam się pod Neptunem z koleżankami, skąd szłyśmy do kina Leningrad po 1993 r. zwanego kinem Neptun (dziś znajduje się tu hotel Hampton by Hilton) albo po prostu powłóczyć się po mieście. Pod Neptunem umawiałam się na randki, w kawiarni vis a vis ktoś mi się oświadczył, potem spotkałam się tam (pod fontanną) z bratem koleżanki ze Stanów, który przywiózł mi płytę z nagranym musicalem Notre Dame de Paris. Jak ja marzyłam o tej płycie u nas nie do dostania. Później okazało się, że płytę z jakichś niezrozumiałych dla mnie przyczyn mogłam obejrzeć tylko trzy razy, bowiem tak ustawiony był odtwarzacz, że ustawiwszy strefę czasową pozwalał na ograniczoną ilość odtworzeń (gdybym je zmieniła nie mogłabym odtwarzać innych płyt. Nie pytajcie mnie o szczegóły techniczne, bo ich nie zrozumiałam. Niedługo potem kolega z pracy był tak miły, że nagrał mi musical z internetu i mogłam sobie go odsłuchiwać w nieskończoność. No ale odchodzę od tematu).
W tle Dwór Artusa
Neptun - tutaj odbywały się manifestacje antyrządowe a ja mimo mrozu dzielnie stałam ramię w ramię z innymi, najpierw w niewielkim gronie ludzi starszych, po czasie coraz większe i wielopokoleniowe. Tutaj ryczałam wraz z setkami gdańszczan dzień po zamordowaniu prezydenta Adamowicza przy dźwiękach The sound of silence.
Jabłka w cieście z W-tki zawsze cieszą się największym powodzeniem
Idąc w kierunku Fontanny z rodzinnego domu zawsze musiałam  przejść obok cukierni W-tka na ulicy Słodowników. Jest to chyba jedna z najstarszych w Gdańsku cukierni, istnieje już 67 lat.  Drożdżówka z W-zetki była pierwszym prezentem, jaki sprawiła siedmioletnia Gosia swojej mamie na dzień Matki (wraz z gazetką Przekrój i bukietem żółtych żonkili - nie pamiętam, gdzie je kupiłam, najbliższa kwiaciarnia znajdowała się na ulicy Długiej, więc może tam). Aby dojść do cukierni trzeba było przejść przez ruchliwą ulicę (Aleję Leningradzką dziś Podwale Przedmiejskie), mama nie pozwalała mi samodzielnie przechodzić przez ulicę, a jednak tamtego dnia nie dostałam bury za tę niesubordynację. Mama była zbyt wzruszona pierwszym prezentem od swej pierworodnej małej córeczki. W W-tce kupowało się ciasta na wszystkie rodzinne uroczystości oczywiście wówczas, kiedy nie upiekła ich mama. W tamtych czasach kobiety co sobotę piekły ciasto. Tak mi się to wszystko przypomniało, kiedy szłam wczoraj kupić jabłka w cieście na spotkanie z przyjaciółkami z pracy. Jabłka w cieście mają tam najlepsze w trójmieście, a ja jestem szczęściarą mając wokół siebie tak wiele życzliwych osób.

sobota, 22 marca 2025

Migawki z Drezna

Na zamku w Dreźnie (Zwinger-fragment)
Przez długie lata Niemcy nie leżały w kręgu moich podróżniczych zainteresowań. Miało to pewnie związek z naukami wyniesionymi ze szkoły. Dziecku urodzonemu osiemnaście lat po zakończeniu wojny wpajano jeśli nie nienawiść to nieufność do wszystkiego co wiązało się z krajem za Odrą. Od tamtych czasów sporo się zmieniło, a mnie nadal nie ciągnęło do ojczyzny Goethego i Wagnera.
A przecież w latach osiemdziesiątych odwiedziłam koleżankę mieszkającą w okolicy niezwykle urokliwego Heidelbergu (koncert wysłuchany na dziedzińcu w promieniach zachodzącego słońca to było niezwykłe przeżycie).
A wraz z wejściem Polski do Unii w 2005 r. wysłano mnie na wizytę studyjną do Stuttgartu. Tam po raz pierwszy w życiu mogłam obejrzeć na żywo wystawę impresjonistów. Cóż to było za przeżycie; Sisley, Monet, Manet, Degas, Renoir - obrazy tych malarzy, które dotąd oglądałam jedynie w albumach mogłam dotknąć wzrokiem i zanurzyć się w ich pięknie. Chodziłam z obłędem w oczach. Obłęd pozostał tam do dziś, ilekroć trafię na piękne obrazy.
W ostatnich latach czytałam na zaprzyjaźnionych blogach parę wpisów o Dreźnie i myśl odwiedzin zaczynała kiełkować. Impulsem do podróży stał się dokumentalny film o Rafaelu Santim z serii Sztuka na ekranie. Postanowiłam wówczas, iż chcę na własne oczy obejrzeć Madonnę Sykstyńską, zwaną też Drezdeńską. Rozmawiałam z przyjaciółką Asią i okazało się, że i ona chętnie obejrzy Madonnę w otoczeniu murów Zwingeru.
Katedra Św. Trójcy Drezno
A skoro już myśl zakiełkowała, a my byłyśmy chętne nie można było nie pozwolić jej dojrzeć. O Madonnie i zbiorach Galerii Starych Mistrzów będzie osobny wpis. Dziś chciałabym napisać o paru miejscach, które udało nam się obejrzeć, a które zrobiły na mnie (i na Asi chyba też) wrażenie.
Fragment kompleksu Zwingeru

Drezno to oczywiście najwspanialszy przykład architektury barokowej w Europie. Miano najpiękniejszego miasta Niemiec w XVIII wieku zawdzięczało Drezno saskim elektorom a zarazem królom Polski Augustowi II Mocnemu i Augustowi III. Ich zasługą były bogato zdobione pałace, świątynie i kolekcja dzieł sztuki. Obaj (pozostawiwszy rządy w ręku kanclerza Bruhla) poświęcali się sztuce. To za ich sprawą Drezno stało się krainą baroku. Antyczne zbiory Sasów chwalił sam Johann Winkelman, jako największe tego rodzaju na północ od Alp.
Nie ma chyba osoby, która będąc w Dreźnie nie skieruje pierwszych kroków na Zwinger. Ten pałacowo-ogrodowy kompleks  znajdujący się dawniej pomiędzy zewnętrznymi a wewnętrznymi murami obronnymi (zwinger znaczy pomiędzy)  budzi ciekawość. Król August II, który słynął poza zamiłowaniem do sztuki także z zamiłowania do luksusu i przepychu pozazdrościł Ludwikowi XIV pałacu w Wersalu i zlecił architektowi Poppelmanowi zaprojektowanie równie spektakularnego. Ozdobił go rzeźbiarz Baltasar Permoser.
Niestety z powodu prac budowlanych trudno zrobić zdjęcie całego obiektu bez maszyn 
Obiekt, na którego dziedzińcu odbywają się obecnie prace remontowo-budowlane sprawia imponujące wrażenie. Wszak to barok – dekoracyjność, teatralność, zdobienia, złoto, rzeźby, posągi, bramy, wieżyczki, korony i herby. Można dostać oczopląsu. Dla mnie jednak największą wartością Zwingeru jest jego wyposażenie udostępniane w pięciu różnych galeriach. Ci, którzy mnie znają,  wiedzą, iż nie przeszłabym obojętnie obok Galerii Starych Mistrzów, wszak tam znajduje się Madonna Sykstyńska, a poza nią ogrom bogactwa (o którym będę jeszcze pisać). Poza obrazami niezwykle lubię oglądać porcelanę. Niestety Galeria miśnieńskiej porcelany była nieczynna.
wejście do nieczynnej Galerii Porcelany
Bardzo lubię oglądać te delikatne, kruche filiżaneczki, talerzyki, dzbanuszki, miseczki, figurki i cały asortyment serwisowo-dekoracyjny zdobiony pastelowymi kwiatkami, ptaszkami, amorkami. Do dziś pamiętam, jakie wrażenie wywarła na mnie skromna kolekcja porcelany na Zamku w Kórniku (lata temu. Podczas ostatniego pobytu w zeszłym roku nie było tam więcej niż pięć figurek).
Miejscem, które odkryłyśmy przez przypadek był renesansowy dziedziniec Stalhof. Była to część kompleksu Zamku Rezydencyjnego Saskich elektorów. Dziedziniec wybudowany został w drugiej połowie XVI wieku dla elektora saskiego i stanowił przedsionek jego stajni. Ponoć tutaj znajdował się najstarszy w Europie dziedziniec dworskich zabaw, gdzie urządzano turnieje rycerskie, walki lisów czy później targi. Tę rolę pełni i dziś. Tu odbywa się jarmark bożonarodzeniowy a także różnego rodzaju wydarzenia kulturalne.
Dziedziniec Stalhofu
Na zewnętrznej ścianie budynku znajduje się słynny ponad stu metrowy orszak królewski przedstawiający 800 letnią historię dynastii Wettynów (czy wiedzieliście, iż dynastia ta rządziła Saksonią od XII do XX w. Ja nie wiedziałam, chyba nie uważałam na lekcjach historii). Początkowo orszak wykonany metodą sgraffito został przeniesiony na kafle z miśnieńskiej porcelany. Autorem dzieła był malarz historyczny i profesor Akademii Sztuk Pięknych. Pod orszakiem znajdują się herby ówczesnych państw, w tym Polski i Litwy. Orszak nieco ucierpiał podczas bombardowań w 1945 r., choć w porównaniu z innymi stratami, jakie poniosło miasto, te były niewielkie, całkowitemu uszkodzeniu uległo zaledwie dwieście parę kafelek (z ok 25 tysięcy). 
Orszak Królewski
Kolejne miejsce godne polecenia to pasaż artystyczny – takie drezdeńskie Montrmartre, albo wiedeński Hunderwasserhaus, choć od paryskiego dużo mniej okazały, od wiedeńskiego znacznie skromniejszy, niemniej ciekawy i fotogeniczny. Kunshoftpasage to pasaż, w którym kamienice zostały zaprojektowane przez artystów. Dojście z hotelu (znajdującego się przy handlowym deptaku na Prager Strasse) zajęło nam około pięćdziesięciu minut. Uparłyśmy się iść na piechotę, bo to i więcej można zobaczyć po drodze i więcej kroków zrobić. A my jesteśmy wielbicielkami mierzenia aktywności dziennej ilością przebytych kroków, to taka jedyna forma aktywności starszych pań. Powrót zabrał nam kolejną godzinę, przy czy szło nam się zdecydowanie wolniej, bo podpierałyśmy się nosami i wlekłyśmy noga za nogą. Czy wycieczka była tego warta - oceńcie sami. Nam się bardzo podobało.






Zaskoczyło nas wnętrze kościoła Najświętszej Marii Panny  (Frauenkirche), czyli po naszemu kościoła Mariackiego Jest zatem coś co łączy Gdańsk z Dreznem, choć drezdeńska katedra jest w zupełnie innym stylu. Nasz Gdański wysmukły strzelisty, ten drezdeński nieco przysadzisty, majestatyczny. Największy na świecie obok katedry w Strasburgu budynek wzniesiony z piaskowca wybudowany został w XVIII wieku i zniszczony niemal całkowicie podczas ostatniej wojny. Jego odbudowa miała miejsce dopiero po upadku muru berlińskiego. Dzisiaj służy luteranom. Podkreśla to stojący przed nim pomnik Martina Lutra, który ocalał z wojennej pożogi. Zaskakujące się te ocalałe pamiątki przeszłości. Biorąc pod uwagę iż podczas bombardowań w lutym 1945 r. zniszczono ponad 75 tysięcy mieszkań oraz całą historyczną starówkę każdy ocalały przedmiot był na wagę złota. 
Kościół Mariacki w Dreźnie z fragmentem ocalałej ściany
Zdziwiło mnie, iż pierwotnie chciano, aby kopuła świątyni zrobiona została z drewna i pokryta miedzią, na co nie zgodził się jego projektant.  Również August III tego nie chciał. Obiekt miał być podobny do weneckiej Santa Maria della Salute. I jest rzeczywiście pewne podobieństwo. Zanim został odbudowany po wojnie chciano, aby jego ruiny stanowiły pomnik pokoju (protest przeciwko wojnie). Przypomina mi ta historia obraz innego zniszczonego Drezdeńskiego kościoła, którego ruiny utrwalił na płótnie Canaletto (Bernardo Belotto) nadworny malarz Augusta III (potem Stanisława Augusta), najbardziej znany z weneckich wedut, a nam z widoków Warszawy. Ten obraz (Ruiny Kościoła Św. Krzyża) też można by nazwać pomnikiem pokoju, choć nie wiem, czy ktoś wpadł na taki pomysł.
Ruiny Kościoła Św. Krzyża w Dreźnie Canaletta (Galeria Starych Mistrzów)
No i to zaskakujące wnętrze. Wygląda ono, jak wielka sala teatralna z mnóstwem lóż wokół ścian na wyższych kondygnacjach. Przebogaty ołtarz w teatralnej scenerii i białe oraz delikatnie pastelowe niespotykane, jak na na barokową świątynię loże wokół widowni – przepraszam wokół ławek dla wiernych. Był to kolejny kościół, który nas zadziwił niespotykanym wystrojem wnętrza. Drugim była berlińska katedra Św. Jadwigi wyznania rzymsko - katolickiego. Jej wystrój był monochromatyczny utrzymany w tonacji bieli, dwa  skromne posągi i wielkie organy – całość sprawiała wrażenie ogromnej pustki. Świątynie katolickie tak przyzwyczaiły nas do przeładowanej formy, bogactwa, które ma olśnić i onieśmielić, uświetnić dom ojca niebieskiego na ziemi, że ta świątynia wydała się zadziwiająco inna).

Wnętrze świątyni


Niedaleko  kościoła Najświętszej Marii Panny znajduje się druga z Galerii, będąca  celem naszych odwiedzin. Albertinum – skojarzenia z wiedeńską Albertiną jak najbardziej uzasadnione. Drezdeńska Galeria nazwę zawdzięcza Albertowi I Wettynowi, zaś Wiedeńska Albertowi Sasko Cieszyńskiemu - synowi Augusta III. Jak widać cała rodzina kolekcjonowała dzieła sztuki. Obie Galerie posiadają też zbiory bliższe naszym czasom. W Albertinum znajdują się obrazy począwszy od romantyzmu do czasów nam współczesnych.  Gdybym miała wybrać jeden obraz, który najbardziej mi się spodobał (nie było by to łatwe) wybrałabym Statki (albo łódki) w porcie wieczorem Caspara Davida Friedricha.
Łódki w porcie wieczorem C.D. Friedricha
Nieopodal Albertinum znajduje się budynek Nowej Synagogi – pierwsza wybudowana po wojnie w NRD (tu uświadamiam sobie, iż młodsi czytelnicy mogą nie wiedzieć co to był za twór NRD i RFN) synagoga żydowska. Miało to wydźwięk symboliczny i może ekspiacyjny, w kraju, którego obywatele unicestwili tak wielu żydów powstaje przeznaczone dla nich miejsce kultu. Została ona wybudowana w latach 1997-2001, jest zatem dość młodą budowlą i zarazem jedną z najnowocześniejszych na świecie synagog. Czy ładną? Kwestia gustu. Dla mnie jest to betonowy schron, ale mojej koleżance architekt podoba się prostota formy. Jeśli o to idzie jest to majstersztyk prostoty, chyba nie można wymyślić nic bardziej prostego niż klocek bez okien (ten brak okien jest dla mnie przerażający i przytłaczający, no chyba, że oświetlenie jest dachowe, ale internet o tym nie wspomina, a z powodu prac budowlanych wokół nie można było świątyni zwiedzić. Podobno nad drzwiami jako jedyna ozdoba znajduje się oryginalna gwiazda Dawida uratowana ze starej synagogi, której nie pozwolono mieszkańcom ratować podczas pożaru. Znajduje się tam dziś wiele instytucji kultury żydowskiej. I chyba najbardziej podoba mi się w niej to, że powstała, powstała po wojnie i powstała w Niemczech, a to, że jej wygląd nie budzi mojego zachwytu – to kwestia wtórna. Ważne, że jest, nawet, jako przedmiot dyskusji, czy sporów dla zwolenników i przeciwników.
Nowa Synagoga - majstersztyk prostej formy
Wychodząc z Synagogi wchodzi się na Tarasy Bruhla spacerową promenadę widokową nad Łabą, która zapewne w słoneczny dzień wygląda przeuroczo, z ławeczkami, rzeźbami, zielenią i widokiem na rzekę. Tu znajduję się fasady Albertinum, Sądu Najwyższego i Akademii Sztuk Pięknych (majestatyczne i okazałe). Nazwę swą zawdzięczają Tarasy Henrykowi Bruhlowi – szarej eminencji Augusta II i Augusta III, które de facto rządził w Polsce, podczas gdy sascy królowie oddawali się uciechom lub gromadzeniu dzieł sztuki. Teren został podarowany kanclerzowi pod budowę pałacu. Była to nagroda za wprowadzenie innowacji w podatku od przyrostu wartości majątku. Tarasy zostały ponad dwieście lat temu udostępnione mieszkańcom miasta, jako własność publiczna.
Niestety to co nam w wycieczce do Drezna nie dopisało to była pogoda, dość pochmurna, ostatniego dnia nawet trochę padało. Dlatego też spacery tarasami nie należały do najprzyjemniejszych. 
Słodki przystanek pomiędzy (zwinger:)) architekturą i sztuką
Ponieważ nie jesteśmy smakoszami niemieckiej kuchni żywiłyśmy się we włoskiej knajpie, dzięki czemu na czas posiłku przenosiłyśmy się do słonecznej Italii. Natomiast miło wspominamy malutką kawiarenkę przy Albertinum, w której gospodarz poczęstował nas bardzo dobrym likierem kawowym, a ciastko miało wyśmienity smak biszkoptowego sernika. Niezłe ciasto śliwkowe udało się nam skosztować w Galerii Starych Mistrzów, ciasto z widokiem na dziedziniec (szkoda tylko, że stanowiący nadal plac budowy).
Drezno spełniło, a nawet przewyższyło nasze oczekiwania. Oczywiście nie udało się nam obejrzeć wszystkiego, co miałyśmy w planach, ale też chciałyśmy połączyć niespieszne zwiedzanie z nienasyconym apetytem poznawczym, co nie było łatwe. Ale uważam się się nam to udało.

 

niedziela, 9 marca 2025

Królowa Watykanu Prawdziwa historia Olimpii Maidalhini Eleanor Herman

Wydawnictwo Jeden Świat 2019
Rok zaczęłam od lektur o silnych kobietach. Otrzymaną od Mikołaja Histerię sztuki Sonii Kisza  przeczytałam dość szybko uświadamiając sobie, jakie to szczęście, iż przychodząc na świat kobietą urodziłam się w XX wiecznej Europie. Czytałam o Artemisii Gentileschi, która chcąc dochodzić w sądzie sprawiedliwości (choć, czy to ona chciała jej dochodzić, czy szanowny ojczulek chciał pieniężnego zadośćuczynienia od sprawcy gwałtu nie wiadomo) została poddana torturom. Należało się przekonać się, czy panna sobie czegoś nie zmyśliła, tudzież, czy wina nie leży po jej stronie. Nic w tym dziwnego uważano bowiem, że kobiety same sobie są winne tego, co je spotykało (czy dziś jest inaczej?). Czytałam o tym, iż w latach sześćdziesiątych zeszłego wieku (XX) we Włoszech gwałciciel który zadeklarował chęć małżeństwa nie mógł być pociągnięty do odpowiedzialności karnej. Czytałam i nie mogłam uwierzyć. 
Dlatego z radością przeczytałam książkę o kobiecie silnej, może nawet apodyktycznej, ale kobiecie która w drabinie społecznej wspięła się wyżej niż nie jeden mężczyzna. Udało jej się zostać na pewien czas nieformalną głową kościoła katolickiego. I to kiedy? Jest przełom XVI i XVII wieku. Czas, w którym kobiety traktuje się, jak zło konieczne. Nie ma większego nieszczęścia, niż to, kiedy w rodzinie przychodzi na świat kolejna dziewczynka. Kłopot dla ojca. Trzeba będzie szykować posag zarówno wtedy, kiedy będzie się chciało ją wydać za mąż, jak i wtedy, kiedy trzeba będzie ją wysłać do klasztoru. Innej drogi dla niezamężnej kobiety, która nie przekroczyła czterdziestego roku życia nie było. Nie mogła zostać w domu.
Lektura tej opowieści zaskoczyła mnie pozytywnie, bowiem sądząc po okładce spodziewałam się raczej beletrystyki, fikcji bazującej na nośnym temacie. Tymczasem autorka wykazała się dużą znajomością tematu. Jest rys historyczny, tło społeczno-obyczajowe, no i jest porządna biografia Olimpii Maidalhini.
Kiedy Olimpia przyszła na świat ojciec miał plan – klasztor, tam zamknie swoje trzy córki. I tam był potrzebny posag, ale o wiele mniejszy, niż w przypadku zamążpójścia. W dodatku dziewczęta będą się modlić o łaski w życiu wiecznym dla rodziny. Świetny interes, my cię zamkniemy w więzieniu, bo ówczesny klasztor niewiele różnił się od więzienia, a ty dziewczyno módl się, abyśmy dostąpili chwały życia wiecznego.
A co wówczas myślano o kobietach - otóż ich pożądanie było niezaspokojone w odróżnieniu od sennego libido mężczyzn i gdyby im dać zbyt wiele wolności zgwałciłyby wszystkich mężczyzn, dlatego dziewczęta należało trzymać z daleka, najlepiej pod kluczem (w domu ojca, męża lub klasztorze), aby społeczeństwo pozostało czyste i nieskalane. To wydaje się dziś nieprawdopodobne, a jednak było niestety prawdziwe. Niewyobrażalne było, aby kobiety żyły same niezależnie od mężczyzn - chyba, że owdowiały i miały ponad czterdzieści lat, bo zdaniem ówczesnych w tak zaawansowanym wieku były już na tyle wyschnięte, że ich części intymne obracały się w piach. (Str. 29)
Niestety Oliwia okazała się krnąbrna i niewdzięczna i sprzeciwiła się woli ojca. Miała szczęście iż kilka lat wcześniej ukazało się orzeczenie Soboru Trydenckiego o niemożności zmuszenia kobiety do życia w klasztorze. Oliwia złożyła donos na własnego ojca, zadenuncjowała też namawiającego ją do życia w klasztorze księdza. Ba oskarżyła go nawet o molestowanie. Okrutne? - może i tak, ale nie miała wyboru, był to jedyny sposób uniknięcia zamknięcia za kratami na całe życie.
Poza silnym charakterem Oliwia miała ponownie sporo szczęścia, znalazł się bowiem bogaty i dość młody człowiek, który zapragnął ją poślubić, a do tego poprzestał na znacznie niższym niż zwyczajowo posagu. Niestety zarówno mąż, jak i syn zmarli przedwcześnie. Oliwia została bardzo młodą wdową, młodą i majętną. Zbyt młodą, aby żyć samej. Ogłosiła zatem, że poszukuje męża. Pieniądze już miała, teraz zapragnęła szlachectwa. A najłatwiej było je znaleźć w Rzymie, gdzie wiele dostojnych rodów mocno podupadło. Trafiła na rodzinę Pamhilij, zubożałą posiadającą tytuł i poważanie, bowiem z ich rodu wywodziło się paru dostojników duchownych i świeckich. Z dwóch braci młodszy Giovani Gianbatista był księdzem i prawnikiem kanonicznym, zaś starszy niemal pięćdziesięcioletni był tak biedny, iż nie było go stać nawet na opłacenie siana za swoje trzy konie (cały jego majątek). Olimpia nie potrzebowała pieniędzy, potrzebowała szlachectwa i poważania. Poślubiła zatem starszego brata i przez cały czas robiła wszystko, aby młodszy mógł się piąć po szczeblach kariery duchownego. W tych czasach posiadanie biskupa, albo co lepsze kardynała to była wygrana na loterii. Cała rodzina była zabezpieczona do końca życia.
Oliwia organizowała przyjęcia, przedstawienia, bale, dawała prezenty, schlebiała tym duchownym i ich rodzinom, od których poparcia zależało, kto zostanie najpierw nuncjuszem papieskim, potem kardynałem, aż wreszcie papieżem. Posiadanie w rodzinie nuncjusza, czy kardynała było nobilitacją. Nie mówiąc o widokach na lepsze miejsce w niebie, dawało o wiele lepszą pozycję na ziemi. Można bez przesady stwierdzić, iż to właśnie Oliwii zawdzięczał Giovanni papiestwo. Bardzo dobrze się dogadywali, o wiele lepiej niż z mężem, który jednak tolerował podporządkowanie życia rodziny karierze brata. Były podejrzenia, iż Oliwię poza interesami, przyjaźnią łączyło z bratem męża coś więcej. Podejrzenia te nie zostały jednak potwierdzone w jakikolwiek sposób.
Popiersie Olimpii w Galerii Doria Pamphili


Jaka była Oliwia? ambitna, żądna władzy i zemsty, okrutna i bezwzględna. Pragnęła zemsty na ojcu i społeczeństwie, które chciało decydować za nią. Tego, że chciano ją wbrew woli posłać do klasztoru nie wybaczyła nigdy (ani ojcu, ani potem Innocentemu). Jako zamożna kobieta, ilekroć wyjeżdżała i musiała powierzyć komuś zarząd majątkiem wyznaczała do tego matkę, nigdy ojca. Nie będę streszczała biografii Olimpii dość dodać, że koleje jej losów były zmienne, od poważania, bogactwa, nobilitacji po niełaskę i powrót do władzy.
Oliwia robiła to, co robili wszyscy mężczyźni mający władzę, w zamian za łapówki załatwiała posady, korzystne decyzje, budowała sieć wzajemnych powiązań, zawiązywała koalicje najpierw aby wynieść szwagra na tron Piotrowy, a potem, aby po jego śmierci zapewnić sobie bezpieczeństwo. Nie cieszyła się uznaniem. Duchownych oburzało nie tylko to, że miała wpływ na decyzje papieża, ale i to, że miała nieograniczony do niego dostęp o każdej porze dnia i nocy.
Czytałam z dużym zainteresowaniem. Nie dość, że zawsze interesowały mnie papieskie rody, hipokryzja pokazująca, jak dalece życie głowy kościoła katolickiego odchodziło od nauk duchowych przezeń głoszonych, to jeszcze trafiłam na kobietę, która powinna być niewidzialna, a tymczasem była nieformalnie papieżem, zwierzchnikiem całego grona purpuratów. Zadziwiające jest dla mnie, jak Innocenty X, który na portrecie namalowanym przez Velasqueza wygląda na zdecydowanego i silnego dostojnika kościelnego dał się prowadzić kobiecie i mimo może i dobrych chęci doprowadził Watykan niemal do ruiny i moralnej i finansowej. Pozwolił na otoczenie przez Olimpię opieką rzymskich prostytutek i korzystania przez nie z herbu rodu Pamhili, na wypędzenie syna i jego żony z Rzymu, wprowadzenie jako kardynałów do Kościoła jej protegowanych (jednego głupszego od drugiego). Spekulowała zbożem, ukradła relikwie, skłóciła papieża z siostrą. Rozdawała urzędy, za pieniądze załatwiała każdą sprawę, nawet najbardziej niegodziwą. Sam Innocenty jak na siedemnastowiecznego papieża był właściwie nieprzekupny. Owszem, jak wszyscy brał i dawał łapówki w drodze na szczyt, ale nigdy nie oskarżono go o okradanie Kościoła i zawsze żył wstrzemięźliwie. (str. 221). Jak zatem Innocenty mógł pozwolić na takie zachowanie? Wiedział, że to jej zawdzięcza tron Piotrowy i lubił ją.
Poza historią Olimpii można poznać wiele ciekawostek z okresu przełomu XVI i XVII wieku, jak np. te iż po wyborze kandydata na papieża było przyzwolenie na zabieranie z jego posiadłości wszystkiego co cenne (przy czym za cenne uważano nie tylko kosztowności, czy dzieła sztuki, meble, ale też odzież począwszy od tej odświętnej po bieliznę). Jednak bardziej zszokowało mnie to, iż po śmierci papieża okradano go ze wszystkiego do tego stopnia, iż wydzierano nieboszczykowi spod głowy poduszkę, zdejmowano buty, koszulę i leżał nieborak niemal całkiem nagi na gołej ziemi, gdyż łoże też zabierano (że o kosztownościach nie wspomnę).

Spuściznę rodu Pamphili można dziś oglądać w olśniewającej Galerii Doria – Pamphili, gdzie znajdują się zagrabione skarby Olimpii i jej spadkobierców. Dzieła Rafaela, Tycjana, Tintoretta, Brueglów zdobią ściany Galerii. No i on portret Innocentego pędzla Velasqueza. Tam też możemy zobaczyć popiersie Olimpii dłuta Alessandro Algardi (zdjęcie wyżej).

wtorek, 4 marca 2025

Krew z kamienia Donna Leon

Wydawnictwo Noir sur blanc 2009
Kolejne spotkanie z komisarzem Brunettim pozwoliło mi powrócić do Wenecji, tym razem grudniowej i wyjątkowo mroźnej. Guido rozwiązuje zagadkę śmierci afrykańskiego vu cumpra (czyli nielegalnego imigranta zajmującego się sprzedażą podróbek torebek. Tak przynajmniej się wszystkim wydaje). Nie znając tożsamości ofiary (ci, którzy go znali nabierają wody w usta) trudno dociec, komu mógł się narazić sprzedawca torebek i to do tego stopnia, iż padł ofiarą egzekucji). Poza zmową milczenia komisarz na polecenie przełożonego ma zaprzestać zajmowania się sprawą śmierci Afrykańczyka, a dodatkowo z komendy znikają akta sprawy. W sprawę zamieszane są różne czynniki rządowe. Czy komisarzowi mimo to uda się rozwiązać sprawę nie narażając swych bliskich na niebezpieczeństwo? Nie będę zdradzała treści fabuły.
Mogę napisać o tym, co wydaje się mniej istotne z punktu widzenia prowadzonego dochodzenia, a dla mnie jest niezwykle interesujące. 

Obserwujemy jak Guido i Paola radzą sobie z problemami wychowawczymi, których tym razem dostarcza im Chiara  lekceważąco wyrażająca się o czarnoskórych imigrantach. To skłania komisarza do rozważań na temat uprzedzeń.
Wenecja zimą (co prawda nie grudniowa a lutowa)

Lubił uważać, że jest człowiekiem o umiarkowanych poglądach, wychowanych podobnie jak większość Włochów bez uprzedzeń rasowych, ale był na tle uczciwy, by przyznać, że to przekonanie jest prawdopodobnie jeszcze jednym narodowym mitem. Łatwo dorastać bez uprzedzeń w jednolitym rasowo społeczeństwie. Jego ojciec nie znosił Rosjan i Brunetti zawsze uważał, że miał ku temu podstawy, jeżeli uznać za nie trzy lata spędzone w obozie dla jeńców wojennych. Sam instynktownie nie ufał południowcom, choć to uczucie wprawiało go w niemałe zakłopotanie. (str 44-45).

Jest też to co bardzo lubię, czyli nawiązania literackie. Komisarz (podobnie, jak cała jego rodzina) uwielbiający czytać ponownie dochodzi do wniosku dotyczącego analogii lektury sprzed wieków z bieżącą sytuacją.

Brunetti nie czytał Iliady- jego wymęczone licealne przekłady fragmentów trudno uznać za lekturę tekstu- aż do trzeciego roku studiów. Było to dziwne przeżycie. Chociaż nigdy nie czytał oryginału w tak dużym stopniu ukształtował on jego świat i kulturę, że Brunetti z góry wiedział, co przyniesie lektura każdej księgi. Nie zdziwiła go perfidia Parysa ani uległość Heleny, wiedział, że los śmiałego Priama jest przesądzony, a męstwo szlachetnego Hektora nie uratuje Troi przed zniszczeniem.
Akta [dostarczone przez współpracownika na temat działań policji względem imigrantów] wywoływały bardzo podobne odczucia literackiego deja vu. Gdy czytał podsumowanie działań policji w odpowiedzi na przybycie vu cumpra do Włoch był świadom, jak dobrze zna wiele elementów fabuły. Widział, że najpierw kramarzami byli Marokańczycy i Algierczycy, którzy nielegalnie sprzedawali wyroby rzemieślnicze przywiezione do Włoch. Pamiętał nawet, że wiele lat temu widział ich towary: figurki zwierząt rzeźbione ręcznie w drewnie, szklane paciorki, ozdobne noże i efekciarskie, podrabiane bułaty. Chociaż raport tego nie wyjaśniał, tę falę francusko-języcznych sprzedawców nazywano vu cumpra, naśladując ich nawoływania w łamanej włoszczyźnie, mające przyciągnąć uwagę potencjalnych nabywców. [od vuoi comprare- chcesz kupić]. W miarę, jak Afrykanie z położonych bardziej na południe terenów Czarnego Lądu zastępowali Arabów, zmniejszyła się częstotliwość popełnianych przez nielegalnych przybyszów przestępstw. Nadal wprawdzie łamano przepisy imigracyjne i handlowano bez zezwolenia, ale drobne kradzieże i akty przemocy praktycznie zniknęły z rejestrów zatrzymań ludzi, którzy odziedziczyli miano vu cumpra (str. 71-72).
W sobotnie popołudnie bywa tłoczno

czy innym razem czytając dzieje późnego cesarstwa rzymskiego napisane przez Ammianusa Marcellinusa.
Książka podobała mu się głównie z uwagi na zawarty w niej portret jednego z jego ulubionych bohaterów, cesarza Juliana. Ale nawet tutaj czytając opis oblężenia miasta Leptis w Trypolisie oraz perfidii i dwulicowości zarówno napastników jak i obrońców, uzmysłowił sobie swoją sympatię dla Afryki. Zakładników zabito, mężczyzn skazano na obcięcie języka za wyjawienie niewygodnej prawdy, ziemia leżała odłogiem wskutek grabieży i masowych mordów. Doczytał do końca księgi dwudziestej ósmej, ale potem zamknął książkę i uznał, że wcześniejszy sen będzie lepszy niż przypomnienie, jak niewiele zmieniła się ludzkość w ciągu niemal dwóch tysięcy lat (str. 111)

Najlepsze tiramisu w Wenecji (choć nie jadłam zrobionego przez Paolę :)

Nie mogło oczywiście zabraknąć w trakcie lektury kulinarnych smaczków.
-jak ten z bożonarodzeniowego targu
Jaśniejsze światło spływało ze straganów bożonarodzeniowego targu, gdzie sprzedawcy i wytwórcy z różnych regionów Włoch kusili kupujących lokalnymi specjałami: serami o ciemnej skórce i paczkami cienkiego jak papier pieczywa z Sardynii, oliwkami w rozmaitych kształtach i kolorach z całego półwyspu, oliwą i serem z Toskanii. Salami dowolnej długości, o dowolnym składzie i dowolnej średnicy z Reggio Emilia. (str. 11)

Risotto con funghi (może nie wygląda, ale smakowało obłędnie)

-czy ten ze zwykłej codziennej kolacji przygotowanej przez Paolę.
Kiedy Paola czekała na męża popijając leniwie prosecco ... Dzieci pochłaniały ogromne porcje pasticcio przyrządzonego z warstw polenty, ragu i parmezanu. Potem była tylko zapiekana cykoria pokryta plastrami stracchino, choć Paola nie mogła się nadziwić, że jej pociechy potrafią jeszcze coś zmieścić w żołądku. (str. 39).
Ilekroć czytam o jedzeniu mam ochotę coś przekąsić, nawet jeśli nie będzie to tak smakowite danie, jak te, które przygotowuje Paola. 
Czyżby Brunetti?

Co mnie zaskoczyło to fakt iż w książce wydanej w 2005 r. (czyli dwadzieścia lat temu) zapalony obrońca środowiska inspektor Vianello dowodzi, iż w kwestii ochrony środowiska i tak jest już za późno na jakiekolwiek działania, gdyż skala zniszczeń jest nieodwracalna. Wniosek do którego ja doszłam dopiero niedawno. Możliwe, że nie chciałam wcześniej dopuścić go do świadomości.

Wiele razy powtarzałam, że kryminały nie są moją ulubioną lekturą, jednak dla Donny Leon robię wyjątek.
Przekład Marek Fedyszak.

Książka przeczytana w ramach stosikowego losowania u Anny.