Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 7 lipca 2025

Wrocławskie powtórki i nowości

Bulwary nabrzeżne z widokiem na katedrę

Dziwnymi drogami podążają nasze odczucia. Kiedy po raz pierwszy w 2016 r odwiedziłam Wrocław nie mogłam się nadziwić skąd biorą się te wszystkie zachwyty nad miastem. Byłam w kiepskiej formie i chyba w tamtym czasie nic nie wzbudziłoby mojego zainteresowania, chodziłam jak w malignie wciąż zastanawiając się, czy podjęłam właściwą decyzję. Dziś z perspektywy czasu też tego nie wiem, za to niedługo po powrocie przeglądając zdjęcia doszłam do wniosku, iż koniecznie muszę to miasto ponownie odwiedzić. Tak się też dzieje, kiedy czytamy książkę, która nam „nie wchodzi”, a mamy przeczucie, iż książka jest dobra, ba nawet znakomita. We Wrocławiu byłam później kilkakrotnie, a nawet pokazałam go moim siostrzeńcom, potem Asi, potem mamie chrzestnej a teraz pojechałam pokazać je Magdzie.

Mostek Tumski brama wjazdowa na Ostrów
Poznawanie miasta zaczęłyśmy od miejsca, w którym po raz pierwszy spotkałam się z Bee prowadzącą bloga Tokio, Paryż, Wrocław, czyli nektar żywota (nieco przez Dorotkę zaniedbywanego ostatnimi czasy). Katedra na Ostrowie Tumskim to serce Wrocławia, miejsce, którego nie można pominąć. Tu powstał pierwszy murowany kościół jeszcze w połowie X wieku. Był on w porównaniu z dzisiejszą katedrą mikroskopijny, co można zauważyć na znajdującej się wewnątrz świątyni planszy. Obejmował swą wielkością powierzchnię około trzech dzisiejszych kaplic bocznych. Niestety nie mogłyśmy podziwiać najpiękniejszej części katedry, czyli jego fasady zachodniej i tego co znajduje się nad portalem głównym. Zasłaniało ją rusztowanie wraz z dyktowym ogrodzeniem. Fantastyczne dekoracje, częściowo jeszcze z romańskiej katedry (w tym bogato dekorowane kolumienki), posągi (świętych i władców) znajdujące się pod baldachimami, ostrołukowe wykończenie wejścia (mądrze zwane wimpergą, którą to nazwę wciąż zapominam) oraz taras z balustradą wszystko to znikło szczelnie odgrodzone od wzroku oglądających. Nie widać Matki Boskiej ani Jadwigi Śląskiej, których figury zdobią fronton katedry. Pamiętam zachwyt nad owym portalem głównym Wyspiańskiego wyrażony w liście do Tadeusza Stryjeńskiego - architekta i konserwatora, a prywatnie teścia Zofii Stryjeńskiej. Stwierdza tam, iż nie miałby nic przeciwko takiemu portalowi w Krakowie. Ja chętnie oglądałabym taki w Gdańsku.

Portal główny 2023
Byłyśmy zawiedzione, choć ja mogłam polegać choć w małym stopniu na pamięci. Renowacja obiektu to jednak też obietnica dłuższej żywotności i na ogół dobra wiadomość. 
Jakby dla wynagrodzenia niedostępności tej części katedry wnętrze było dobrze oświetlone, co dawało możliwość wykonania nieco lepszych zdjęć. Jak dotąd oglądałam je ukryte w mroku, dość ciemne i ponure. Tym razem doskonale widoczne były zdobiące nawę główną sztandary (które Magda badaczka śląskiej historii potrafiła odczytać) a także kolorowe witraże gotyckich okien. Ilekroć jestem w katedrze moją uwagę przykuwa posąg Św. Hieronima – jednego z czterech doktorów Kościoła, patrona studentów, biblistów, księgarzy, eremitów.
Ten mądry, ale i skromny człowiek jest nam znany tak dobrze z wielu obrazów – jako wychudzony starzec żywiący się korzonkami, zgarbiony i pochylony nad księgą. Ja myśląc o Hieronimie mam przed oczami wizję przedstawioną przez Caravaggia (starzec nad księgą). Tutaj przedstawiony został w iście barokowym stylu. Złoty posąg dojrzałego, silnego mężczyzny, w szacie do ziemi i zawadiackim kapeluszu na głowie zachwyca i zadziwia barokową nonszalancją. Ale to przecież barok, czyli coś co ma zadziwiać. Hieronim jako jeden z czterech muszkieterów? No proszę i poczciwy Dumas jawi się nam we Wrocławskiej katedrze.
Święty Hieronim
Wygląda ów Hieronim, jak książę, dworzanin, nie jak pokutujący święty. Gdyby nie pastorał w jednej ręce i księga w drugiej można by się zastanawiać, co robi ten człowiek, tu tak blisko ołtarza.
Bardzo dokładny i ciekawy opis Katedry przedstawił na swym blogu Jeż, strony o zabytkach, górach i różnych ciekawych miejscach. Chylę czoła przed jego opisem i mogłabym owym kapeluszem Hieronimowym pozamiatać podłogę.
Ogródek japoński
Wrocław poza wspaniałą architekturą zachwyca zielenią. Im jestem starsza tym chętniej odwiedzam wszelkie parki i ogrody, a już ogródek japoński i ogród botaniczny nieodmiennie wprawiają mnie w dobry humor, nawet, jeśli bilet wstępu do pierwszego jest zadziwiająco drogi, a w drugim bez powodzenia po raz kolejny szukałam czynnej kawiarni.
To, że wydaje nam się, że coś znamy bywa złudne, można bowiem być w jakimś miejscu kilka czy kilkanaście razy, a i tak zawsze odnajdzie się coś nowego. Ja do tej pory wychodziłam z błędnego założenia co do lokalizacji Parku Szczytnickiego sytuując go w najbliższym otoczeniu Hali Stulecia, a w zasadzie wokół hali i Pawilonu Czterech Kopuł, a tymczasem odkryłam, że jest on o wiele bardziej rozległy. Miałam też okazję po raz pierwszy zobaczyć drewniany kościół Św. Jana Nepomucena przeniesiony tutaj z ze Kędzierzyna (na początku XX w.), dokąd został przeniesiony ze Starego Koźla (w XVIII stuleciu). Kościółek pochodzi z przełomu XVI i XVII wieku, a więc powstał w czasach, kiedy we Włoszech tworzył Caravaggio, a w architekturze sakralnej pierwsze kroki zaczynał stawiać barok. Jest malutki, skromny i wielka szkoda, że nie udało się nam zajrzeć do środka (można go oglądać z przewodnikiem w soboty lub niedziele).
Kościółek Św. Nepomucena w Parku Szczytnickim
Wykorzystując swój pobyt we Wrocławiu, chciałam ponownie obejrzeć obrazy Cranacha Madonna pod jodłami oraz Gierymskiego Chłopiec ze snopkiem na głowie. To o nich czytałam niezwykle interesujące historie w książce o odzyskiwaniu zaginionych w czasie wojny dzieł sztuki, książce o tajemniczo brzmiącym tytule Madonna znika pod szklanką kawy. Madonnę Cranacha miałam okazję oglądać na wystawie na Wawelu (w 2021 r.), jednak teraz uzbrojona w wiedzę o losach obrazu chciałam raz jeszcze mu się przyjrzeć, tym bardziej iż zgodnie z opisem w książce we wrocławskim muzeum archikatedralnym wiszą obok siebie dwie Madonny; jeden to oryginał z początku XVI wieku, drugi kopia z lat 1945-1947, jaka umożliwiła pomysłowym złodziejom wywiezienie oryginału, czego przez wiele lat nikt nie zauważył. Oryginał wrócić (ponownie zakupiony) do Wrocławia dopiero w 2012 r. Podobno patrząc na oba wiszące obok siebie bez trudu można zauważyć różnice. Byłam tego porównania niezwykle ciekawa.
kopia
oryginał
Kiedy usiadłam na ławeczce vis a vis obrazu nie poczułam żadnego drżenia nóg, żadnego wzruszenia, jakie odczuwałam podczas wystawy na Wawelu. Po pięciu minutach zaczęłam się rozglądać za kopią obrazu i wówczas zauważyłam karteczkę z informacją iż to na co patrzę to owa kopia z lat powojennych, ta, która posłużyła oszustom i złodziejom. Gdzie zatem jest oryginał? Przewodnik (audioguide) nie zająknął się słowem, iż to na co patrzę jest kopią, na stronie muzeum nie znalazłam też żadnej informacji na temat niedostępności oryginału, a na moje pytanie o oryginał pracownica muzeum powiedziała, iż miejsce jego pobytu jest tajemnicą, a jak powróci to taka informacja pojawi się na stronie muzeum. Ciekawe, skoro na stronie muzeum nie znalazłam informacji, iż oryginału tam czasowo nie ma.
Nie jestem znawcą, który potrafiłby odróżnić oryginał od kopii, ale ten brak wzruszenia podczas oglądania dzieła przypisałam jakiemuś sekretnemu instynktowi (choć równie dobrze, mógł on być dziełem przypadku).
Ale z drugiej strony miałam okazję obejrzenia kopii, którą wielu przez lata brało za oryginał.
Gierymski (obok Bilińska-Bogdanowicz)


Więcej szczęścia miałam z Gierymskiego Chłopcem ze snopkiem siana na głowie. Jego oryginał w Muzeum Narodowym jak poprzednio wisiał, tak wisi tam nadal, a ja patrząc nań przypominałam sobie wędrówkę obrazu przez Europę, od czasu namalowania, zakupu przez marszanda, sprzedaży, zagubieniu, poszukiwaniu i odnalezieniu całkiem przypadkiem w warszawskiej kamienicy Pod gigantami przy al. Ujazdowskich. Kamienicy, którą wiele razy mijałam jadąc do Łazienek. Miałam też szczęście mogąc zobaczyć Bretonkę na progu chaty Anny Bilińskiej – Bogdanowicz, która podczas poprzedniej mojej w Muzeum wizyty była na gościnnych występach w Warszawie. Z jednej strony szczęście, z drugiej – no cóż obraz wisi tak nieszczęśliwie w bocznej ściance przy oknie, iż padające nań światło i cień nie pozwalają na zrobienie dobrej fotografii.
Morze Ludwik de Laveaux

Osobiste muzeum pamięci powiększyło się o kilka jeszcze obrazów. Pierwszym z nich był obraz Ludwika de Laveaux pod tytułem Morze. Obraz mnie nie zachwycił (mimo, iż temat marynistyczny, a więc bliski mojemu sercu), ale nazwisko twórcy, którego piękne scenki paryskie oglądałam w warszawskiej galerii wywołuje skojarzenia z Wyspiańskim i Weselem, w którym malarz został przedstawiony jako Widmo.
Kraków zimą Julian Fałat

Krajobraz z łyżwiarzami i pułapką na ptaki Bruegel

Mam słabość do zimowych pejzaży i scenek rodzajowych, stąd kolejny zachwyt nad Fałatem (Kraków w zimie). Połączenie Krakowa i zimy to miód na moje serce, spędziłam tam kilka pięknych zimowych dni, włączając w to dwukrotnie święta Bożego Narodzenia (jedne z piękniejszych świąt Bożego Narodzenia). Zachwyt nad Brueglem łączy w sobie wiele wspomnień, bo przypomina podobną scenerię oglądaną nie raz w różnych lokalizacjach (Rzym, Wiedeń, Gdańsk - na gościnnych występach, Bruksela) a nawet innego z malarzy zimy- Avercampa (Amsterdam czy Drezno). Krajobraz z łyżwiarzami i pułapką na ptaki za każdym razem wywołuje uśmiech na twarzy z powodu kolejnego spotkania. Lubię biel na obrazie i możliwość snucia  wielu opowieści kiedy przypatrzeć poszczególnym scenkom na obrazie (matce z dzieckiem, dwójce szkrabów, sąsiadach, grupce znajomych, pojedynczych postaciach, ptakach na gałęziach i ptakach wokół pułapki). 
Do tego dochodzą obrazy Wyspiańskiego, Boznańskiej, Wojtkiewicza, Cranacha (tym razem Ewa w oryginale, kolejna z Ew, jakie oglądałam w wielu europejskich galeriach). I na koniec jeszcze wspomnę tylko o dwóch, z bogatej kolekcji tych, które uwieczniłam fotografiami. Anioł i Tobiasz Lorenzo Lippiego (XVII wiecznego malarza włoskiego, nie mylić z Fillipo Lippim XV wiecznym malarzem pięknych madonn) to temat do którego mam słabość (kolejny taki temat). Zauroczyła mnie kiedyś historia apokryficzna stanowiąca kanwę powieści Anioł Panny Garnet Salley Vickers i od tego czasu kolekcjonuję wszystkie obrazy przedstawiające Archanioła Rafała i Tobiasza z nieodłączną rybą, której wnętrzności miały przywrócić wzrok ociemniałemu ojcu Tobiasza. Lubię porównywać malarskie wizje tej ciekawej historii. Podoba mi się pomysł z dłonią Tobiasza w dłoni anioła, wyrażający całkowite zaufanie chłopca do swego tajemniczego towarzysza podróży.
Tobiasz i Anioł Lorenzo Lippi
I ostatni już obraz, o którym tylko wspomnę, a który zrobił na mnie spore wrażenie to Adopcja Ferdinanda Waldmullera (niemieckiego malarza z XIX wieku). Przedstawia bogatą rodzinę kupującą sobie chłopczyka. Adopcja brzmi tu nieco ironicznie, bowiem z adopcją, jak my ją pojmujemy (poczuciem odpowiedzialności i pragnieniem miłości z obu stron) nie ma ona nic wspólnego. Za krzesłem pana domu podpisującego dokumenty zapewne pośrednik, być może prawnik, na uboczu matka z drugim dzieckiem, nieco smutna, a raczej przestraszona (co ja zrobiłam) i to zalęknione, samotne dziecko w centrum, dziecko, które nie rozumie, o co tutaj chodzi. Niezmiernie mi żal tego chłopczyka, bo ciepła w tym domu on raczej nie znajdzie. 

Adopcja Waldmuller

Wrocław to oczywiście nie tylko wyżej wspomniane muzea, czy miejsca zielone, to też spacery po dzielnicy Czterech Wyznań, odwiedzanie kościołów, wizyta na Uniwersytecie i na dziedzińcu Ossolineum, spacery po rynku, to też smakowanie Wrocławia poprzez jego kuchnię. Po raz kolejny miałam okazję jeść w kultowej Konspirze (ich kopytka ze śmietaną śniły mi się po nocach). Odwiedziłyśmy też kolejną smaczną kuchnię Chatka przy Jatkach (poza wyśmienitym jedzeniem mają tę zaletę, że bardzo szybko serwują zamówienia, co dziś raczej jest rzadkością. Jadłam tam pyszny chłodnik, a także devolaya z surówkami i ziemniaczkami pieczonymi)
Miejsce spotkania (u Alicji zdjęcie knajpki. Nie wyraziłam zgody na publikację swojego wizerunku. Wiecie, że czynię to niezwykle rzadko, ale jak wyglądają dziewczyny możecie zobaczyć na ich blogach)
No i na koniec cream de la cream, czyli przesympatyczne spotkanie Z Alicją i Dorotą. Kiedy Alicja (prowadząca bloga) dowiedziała się, iż jestem we Wrocławiu od razu postanowiła, że musimy się spotkać (znałyśmy się tylko wirtualnie). A że z Dorotą (czyli wspomnianą wyżej Bee) też miałyśmy się spotkać Ala urządziła to tak, że spotkałyśmy się wszystkie cztery (ja, Alicja, Dorota i Magda) w jednym miejscu na Stacji Dialog wrocławskiego Dworca. Miejsce bardzo dobre na takie spotkanie, bo ciche i spokojne, w przeciwieństwie do sieciowych kawiarni gwarnych i tłocznych. Ala spędziła w podróży łącznie ponad pięć godzin po to, abyśmy mogły porozmawiać (przez dwie i pół godziny). Poczułam się zaszczycona, iż osoba o tak licznych zainteresowaniach i prowadząca tak ciekawe życie chciała mnie poznać i porozmawiać. Należę do osób, które niechętnie wysuwają się na pierwszy plan, najchętniej schowałabym się gdzieś w kąciku, cichutko sobie przycupnęła w ostatnim rzędzie, poobserwowała, nie zajmowała nikogo moją osobą, a tu proszę takie wyróżnienie. Miło jest spotkać osoby, z którymi ma się sobie coś do powiedzenia i z którymi dobrze się czuje. Przyznam, iż ja, jak zawsze przed spotkaniem z nieznanymi mi osobiście wcześniej osobami odczuwałam lekką tremę/ obawę (czy ona mnie nie rozczaruje, albo czy ja jej nie rozczaruję, nie należę do osób elokwentnych, łatwiej mi idzie pisanie, niż gadanie), a okazało się, że moje obawy były niepotrzebne, bowiem spotkanie potwierdziło, iż osoby, które mają sobie wiele do napisania, mają też wiele do powiedzenia. Nasze spotkanie można nazwać spotkaniem blogerek, bowiem i Magda prowadzi bloga a nawet kilka (tu o śląskich Piastach, a przez profil można wejść na pozostałe). Cieszymy się też, że Dorota mimo swych licznych zajętości znalazła dla nas czas.
Do zobaczenia Wrocławiu (może za rok)
Po krótkim (2,5 godzinnym spotkaniu we czwórkę) wybrałyśmy się z Bee (Dorotą) na spacer przez miasto na Ostrów Tumski, bo Ostrowia (pewnie znowu źle odmieniam- trudno) nigdy dosyć. 
Tu zaczęłyśmy swój pobyt i tu go zakończyłyśmy. 

wtorek, 1 lipca 2025

Małe codzienne radości- spacer śladem znanych Gdańszczanek i moje skojarzenia z tym związane


Okienko Panienki z okienka
Bardzo lubię spacery po mieście. Oczywiście niezwykle przyjemny jest kontakt z naturą, dlatego z chęcią wypuszczam się na spacery brzegiem morza, pobrzeżem Motławy, odwiedzam parki i skwerki. Jednak od czasu do czasu potrzebuję odmiany i lubię przejść się uliczkami mojego pięknego miasta. Dla urozmaicenia robię spacery tematyczne. Wtedy spacer jest nie tylko przyjemnością, ale i dostarcza wielu ciekawostek, a ja cieszę się jak dziecko, iż dowiedziałam się czegoś nowego (inna kwestia na jak długo zapamiętam ową wiedzę). O wiele lepiej przyswajam informacje, które sama wyszukam w czeluściach internetu, czy książkach niż te, które ktoś mi przekazuje. Choć bywają wyjątki (moje koleżanki blogerki Czara, Holly i Bee opowiadały tak interesujące historyjki pokazując mi swoje miasta, że sporo z tych opowieści utkwiło mi w pamięci (jak choćby historia Susa Valadon matki Maurice Utrillo, którą Czara opowiadała mi na Montmartrze).
Ostatnio pisałam o spacerze śladami gdańskiego Berniniego (czyli Abrahama van den Blocke. Za jakiś czas napiszę o Willemie i Izaaku), ale dziś chciałabym wspomnieć o najsłynniejszych (moim zdaniem) Gdańszczankach i powędrować ich śladem.
Inspiracją do poszukiwań było opowiadanie koleżanki, która podczas jednego ze spacerów z przewodnikiem usłyszała, iż wśród licznych znanych Gdańszczan znalazła się zaledwie jedna kobieta, błogosławiona Dorota z Mątowów. Może ten nimb błogosławieństwa miał wyrównać nieliczną reprezentację pań wśród znakomitych mieszkańców Gdańska, ale bardziej prawdopodobne, iż przewodnik nie zadał sobie trudu wyszukania informacji, albo też uległ stereotypowemu myśleniu, iż panowie są bardziej reprezentatywną grupą każdej społeczności.
No, ale niech będzie i Błogosławiona Dorota z Mątowów. Ta bardzo uduchowiona kobieta, chciała poświęcić swe życie służbie Bogu, została jednak (zdaje się, że przez brata) zmuszona do wyjścia za mąż. Być może małżeństwo było bardziej opłacalne dla męskich krewnych, niż pójście do zakonu. Dorota urodziła kilkoro dzieci, z których większość pomarła. Były to czasy zarazy (1373 i 1382 r.). Była ona fanatyczką religijną, a utrata dzieci jeszcze spotęgowała jej religijność. Mąż nie akceptował jej duchowych potrzeb i siłą próbował zmienić małżonkę. Po złożeniu przez Dorotę ślubów czystości mąż mocno ją pobił. Jednak w trakcie leczenia żony jego zachowanie się zmieniło i nawet pojechał z nią na dwie pielgrzymki. 
Tablica pamiątkowa (Długa 64)
Dla mnie o wiele ważniejsze niż to, że Dorota była stygmatyczką i żarliwą katoliczką było to, że stała się pierwowzorem Aldony w Konradzie Wallenrodzie Mickiewicza, a także to, że opisał ją Ginter Grass w powieści Turbot (jako niezbyt dobrą żonę, matkę, sąsiadkę, fanatyczkę religijną, ale też pierwszą kobietę sprzeciwiającą się zastanemu porządkowi, takiemu, w którym kobieta musi podporządkować się woli ojca, czy męża, w tym przypadku brata). Moim zdaniem nie jest to może najbardziej reprezentatywny przykład znanej Gdańszczanki, no ale jeśli stała się ona inspiracją literatów i jedną z „pierwszych feministek” (choć pewnie nigdy nie zgodziłaby się na takie określenie) to możemy się chwalić taką Gdańszczanką.
W miejscu, gdzie kiedyś mieszkała Dorota z rodziną dziś znajduje się sklep jubilerski. Ponieważ nie jestem wielbicielką biżuterii, posiadam jej niewiele a noszę sporadycznie korale ze szkła z Murano owego sklepiku nigdy nie odwiedziłam. Za to zaraz obok znajduje się kawiarnia popularnej sieci, do której swego czasu chadzałam na śniadania, aby miło rozpocząć dzień z widokiem na drogę królewską. 
Kamienica Czirenbergów Długa 29
Konstancja Czirenberg Skoro jesteśmy na ulicy Długiej to w kamienicy pod numerem 29, tej, której fasadę (z napisem Pro invidia- czyli ku zazdrości)  zaprojektował sam Abraham van den Blocke - mieszkała na przełomie wieków XVI i XVII rodzina burmistrza gdańskiego i burgrabiego królewskiego Jahanna Czirenberga (Zierenberga) i Anny z Kerlów. On kształcił się w Gdańskim Gimnazjum Akademickim znajdującym się przy ul. Toruńskiej, dzisiejszej siedzibie Muzeum Narodowego. Była to szkoła o wyższym poziomie niż Gimnazjum i niższym niż Uniwersytet. Przyszły burmistrz Gdański studiował w Krakowie i w Lipsku. Poza kamienicą na Długiej był właścicielem rezydencji parkowej na Oruni, która przeżywała wówczas okres świetności (dziś znajduje się tam Park Oruński). Państwo Czirenbergowie byli kalwinami, niezwykle zamożnymi kalwinami. Urodzoną w 1605 r. córkę Konstancję wykształcono ponad ówczesne zwyczaje, była ona biegła w sztukach plastycznych, muzycznych, hafcie, znała języki obce (niemiecki, polski, łacinę, francuski i włoski, a być może i szwedzki). Grałą na różnych instrumentach i przepięknie śpiewała. Nazywano ją bałtycką syreną, a jej występy uświetniały wizyty królów z dynastii Wazów (Jana III i Władysława IV). To prawdopodobnie królewskim opowieściom zawdzięczała Konstancja rozgłos za granicą. Została ona opisana w wydanej wówczas antologii utworów muzycznych – Kwiaty najznakomitszych mężów – wydanej w Mediolanie z dedykacją dla Konstancji Czirenberg z Gdańska (a miała wówczas zaledwie 21 lat). Wyszła za mąż za ławnika (późniejszego rajcę, sędziego i królewskiego burgrabiego), miała trójkę dzieci, zmarła w czasie zarazy w wieku 48 lat.
Park Oruński dawna posiadłość Czirenbergów

Pochowana została w kościele Najświętszej Marii Panny, obok męża, jednej z dwóch poprzednich jego żon i dwóch wspólnych córek. Rodzinie Czirenbergów poświęcone jest epitafium znajdujące się w kościele Mariackim będące również dziełem Abrahama van den Blocke.

Epitafium poświęcone rodzinie Czirenbergów Autorstwa Abrahama V.d.Blocke (na kolumnie po lewej stronie transeptu)
Dziś w kamienicy pod numerem 29 znajduje się sklep z pamiątkami. Z oczywistych względów nie kupuję sobie pamiątek z Gdańska, ale zdarza mi się zajrzeć do środka, kiedy na przykład mam chwilkę czasu przed spotkaniem z koleżanką i wchodzę, aby zerknąć, co moje miasto oferuje turystom. Zazwyczaj to samo, co każde inne miasto w kraju, czyli tzw. durnostrojki, albo zbieracze kurzu. Sama będąc na wakacjach najchętniej kupuję widokówki bądź koszulki pamiątkowe (w swojej kolekcji mam kilka koszulek z podobizną Leonardo czy człowieka wirtuwiańskiego, tudzież z gargulcami z Notre Dame, bo uważam, że są bardzo dobrej jakości). 
W parku Oruńskim mimo bliskości mojego wcześniejszego miejsca zamieszkania byłam w zeszłym roku po raz pierwszy, zaś kościół Mariacki odwiedzam co najmniej raz w tygodniu, a to nie z powodu mojej żarliwości religijnej (jestem ateistką), ale uwielbienia historii i piękna jego wnętrza (zewnętrza także).
Katarzyna Elżbieta Koopman Heweliusz 
Ta urodzona w 1647 roku kobieta była córką gdańskiego zamożnego kupca z Amsterdamu. Została ochrzczona w kościele Najświętszej Marii Panny. Otrzymała staranne wykształcenie, biegle mówiła po łacinie i angielsku, miała szerokie zainteresowania naukowe. W wieku 16 lat wyszła za mąż za 52 letniego Heweliusza (zostając jego drugą żoną). Ponoć sama mu zaproponowała małżeństwo. Ślub wzięli w kościele św. Katarzyny. 
Kościół Św. Katarzyny (tu została ochrzczona,
wzięła ślub i tu została pochowana 

Mimo dużej różnicy wieku małżeństwo było udane, Katarzyna urodziła mu czworo dzieci (pierworodny syn zmarł w dzieciństwie), prowadziła gospodarstwo domowe, zajmowała się prowadzeniem należących do męża browarów, a jednocześnie pomagała mu w badaniach naukowych (prowadziła wraz z nim obserwacje, pomagała w projektowaniu obserwatorium, wspierała męża po pożarze, który zniszczył instrumenty i księgi). Mieszkali w kamienicy, którą Heweliusz otrzymał w posagu za pierwszą żonę przy ul. Korzennej 53-54. Na dachach kamienic zorganizowane zostało przez Heweliusza obserwatorium astronomiczne. Następnie Heweliusz otrzymał w spadku po ojcu kamienicę przy Korzennej 55. Kamienice te dziś nie istnieją, a stoi na ich miejscu pomnik Jana Heweliusza.
Katarzyna prowadziła korespondencję z uczonymi, a pod koniec życia męża opiekowała się nim. Po śmierci męża otrzymała od króla Jana III Sobieskiego fundusze na kontynuowanie przerwanych badań, opracowała pozostawione przez niego materiały, w których dokonywała wielu korekt i własnych obliczeń i wydała katalog gwiazd. Przeżyła męża o 6 lat i została pochowana obok niego w kościele Św. Katarzyny. Była pierwszą w Polsce i jedną z pierwszych na świecie kobiet astronomów. Uczczono ją nazwaniem jednego z kraterów na Wenus Corpman (od ang. wersji jej nazwiska), a też nazwaniem planetoidy Koopman.
Pomnik Jana Heweliusza stoi w miejscu, gdzie znajdowały się jego kamienice, w których mieszkał wraz z drugą żoną Elżbietą (Korzenna 53-55)

Płyta nagrobna rodziny Heweliusza (Hevelcke)
Kościół Św. Katarzyny także lubię odwiedzać dość często, choćby po to, aby popatrzeć na wspaniałe obraz ołtarzowy Antona Mollera Ukrzyżowanie czy Ostatnią Wieczerzę na predelli ołtarza z leżącymi przy stole apostołami (jednym z niewielu przedstawień rzeczywistego przebiegu wieczerzy w tamtych czasach- na leżąco), albo znowu pozachwycać się cudownym drewnianym XVI wiecznym baptysterium. Często też przechodzę w miejscu gdzie stały dawniej kamienice Jana Heweliusza. Nie jestem wielbicielką pomników, natomiast ten stojący przed Ratuszem Staromiejskim autorstwa Jana Szczypka wyjątkowo przypadł mi do gustu, zresztą chyba nie tylko mnie, jest on częstym obiektem fotografowania (niezwykle wdzięcznym), podobnie, jak znajdująca się opodal mapa nieba na fasadzie budynku stojącego vis a vis pomnika.
Joanna Henrieta Schopenhauer

Joanna Schopenhauer
Urodzona w Gdańsku w 1766 r. w domu pod Żółwiem (Św. Ducha 111) również była córką kupca. Także odebrała staranne wykształcenie. Poślubiła bogatego gdańskiego kupca Schopenhauera. Była matką znanego filozofa Artura Schopenchauera oraz urodzonej w Hamburgu córki Adeli (pisarki). Sama również była literatką. Wraz z mężem odwiedziła Hanower, Brukselę, Paryż i Londyn (w podróży poślubnej). Mąż cierpiał na depresję, prowadził rozpustny tryb życia i prawdopodobnie umarł śmiercią samobójczą. Mieszkała w rezydencjach męża (Gdańsku na Polankach i dworze dzierżawionym w Sztutowie). Po I rozbiorze Polski nie chcąc zostać poddanymi króla pruskiego opuścili Gdańsk udając się do Hamburga, a następnie podróżując po całej Europie. Po śmierci męża osiadła w 1806 r. w Weimarze, gdzie prowadziła salon literacko-artystyczny- miejsce spotkań ludzi z całej Europy. Była bliską przyjaciółką Goethego. Pod koniec życia zaczęła pisać wspomnienia z lat dzieciństwa i młodości spędzonych w Gdańsku. Niedokończony pamiętnik Gdańskie wspomnienia młodości opublikowała jej córka.
Środkowa kamienica to kamienica pod żółwiem

Kiedy czytam wspomnienia Joanny tak dobrze ją rozumiem, bo odczuwam to samo, tę wdzięczność, jaką żywię do losu, iż dane mi było urodzić się w mieście mającym dostęp do morza. 
Zazwyczaj zbyt późno spostrzegamy wszystko, czym nas natura szczodrze obdarza. Wielką korzyścią dla mnie było to, że ujrzałam światło dzienne nad brzegiem morza, jak rzec by można, przed jego obliczem. ..... Czym dla Szwajcara Alpy z korzennym zapachem ziół, tym dla nas urodzonych nad brzegiem morza, jego świeży powiew, widok wiecznie poruszającej się, niezmierzonej przestrzeni i niemilknący szum fal. Z dala od morza nie opuszcza nas tęsknota. Nie zastąpi go nam żadna rzeka świata; ani Ren z rajsko pięknym brzegiem, ani Dunaj, ani Tamiza czy Łaba z wielkimi, wspaniale wpływającymi okrętami morskimi i sięgającym nieba lasem masztów w portach. Gdy byłam dzieckiem, wydawało mi się czymś niesłychanym, że mogą istnieć ludzie, którzy morza nie widzieli. Później odczuwałam współczucie dla Berlińczyków i innych obcych przybywających do Gdańska i odwiedzających moich rodziców z okazji wielkich czterotygodniowych jarmarków dominikańskich (str. 53-54)
Dziś co prawda odczuwam współczucie dla nas Gdańszczan, kiedy tylko pomyślę o Jarmarku Dominikańskim, ale to niestety znak czasów, w których miasta takie jak Gdańsk przyciągają dziesiątki tysięcy turystów.
O ulicy Świętego Ducha pisałam tutaj. Odwiedzam ją równie często, jak Mariacką, a może nawet chętniej, bo przynajmniej do niedawna była mniej oblegana przez turystów. Niestety od czasów, kiedy stoją tu jarmarczne budy od końca lipca do połowy sierpnia lepiej omijać ją z daleka. 
Jadwiga Łuszczewska, lepiej
znana jako Deotyma
Jadwiga Łuszczewska W Gdańsku spędziła krótkie wakacje (jako 24 latka), co zaowocowało późniejszą powieścią Panienka z okienka. Opisała w niej dzieje miłości Hedwigi, przybranej córki gdańskiego rzemieślnika do marynarza królewskiej floty wojennej Kazimierza. Owa nadobna Hedwinia (w filmowej ekranizacji grana przez Polę Raksę) mieszkała w kamienicy zwanej Bursztynowym Domem (przy ul. Długi Targ 43). Za czasów mego dzieciństwa była to dla nas jedna z najważniejszych powieści związanych z Gdańskiem. Przeczytana w dorosłości uznana została przeze mnie za sentymentalną ramotkę. Nie mniej Panienka z okienka była swego czasu symbolem Gdańska, jak w Poznaniu są koziołki. O określonej godzinie (chyba 13, ale głowy nie dam) nadobna panienka (wybrana w drodze castingu) ukazywała się w oknie przy ul. Długi Targ 43. Od kilku już lat zaprzestano owej atrakcji.

Stanisława Przybyszewska
Stanisława Przybyszewska
– urodzona w 1901 r. nieślubna córka Stanisława Przybyszewskiego i malarki Anieli Pająkówny (o której pisałam tutaj) zamieszkała w Gdańsku w wieku 22 lat i mieszkała tu do śmierci. Do Gdańska przyjechała w związku z wyjściem za mąż za malarza Jana Panieńskiego przeniesionego do Gimnazjum Polskiego w Gdańsku przy ul. Augustyńskiego 1. Znajdował się tam barak, w którym Stasia mieszkała do śmierci. Jej mąż zmarł dwa lata po przeniesieniu do Gdańska. Przybyszewska po śmierci męża starała się o posadę w Gimnazjum Polskim, ale jej nie dostała. Utrzymywała się z korepetycji i dzięki wsparciu rodziny. Zaczęła pisać. Tutaj napisała swoje najważniejsze dramaty, w tym Sprawę Dantona (zekranizowaną przez Wajdę). Zmarła z biedy i uzależnienia od morfiny.
Przy (dzisiejszej ul Augustyńskiego 1) mieściło się Gimnazjum Polskie uruchomione (tu ciekawostka) dzięki staraniom Stanisława Przybyszewskiego, który organizował zbiórki pieniężne na remont budynku. Budynek wzniesiony w trakcie I wojny Światowej jako koszary wojskowe służył od 1922 r. jako szkoła. Za czasów mojej młodości znajdowało się tam Technikum, potem Centrum Kształcenia Ustawicznego a od 2014 r. mieści się tu jedna z siedzib Urzędu Marszałkowskiego Województwa Pomorskiego, którą z racji kontaktów zawodowych często odwiedzałam. W 1977 r. na głazie przy dawnym Gimnazjum Polskim odsłonięto tablicę poświęconą Stanisławie Przybyszewskiej.

Głaz przy ul. Augustyńskiego 1 upamiętniający Stanisławę Przybyszewską

Niemiecko brzmiące nazwiska niektórych Gdańszczanek świadczą o wielonarodowościowym charakterze miasta.
Gdybyście znali inne znane Gdańszczanki (nie te współczesne, ale te wcześniejsze) chętnie i ja je poznam. 

piątek, 20 czerwca 2025

Hurtowo o książkach i nie tylko (Twarz pokerzysty Hen, Jądro ciemności Conrad, Victoria Hamsun i Skóra Malaparte)

Dar Pomorza (tu wystawiane jest pod pokładem Jądro ciemności)

W natłoku niecodziennej codzienności – zachwytów nad pięknem świata pisanie o książkach zeszło już na plan tak daleki, że niemal całkiem niewidoczny. I tylko co miesięczne
losowanie u Ani budzi wyrzuty sumienia, że przeczytawszy nic nie zanotowałam, a potem wrażenia umykają za horyzontem i za miesiąc, dwa, czy trzy zaczynam się zastanawiać o czym to było. Dlatego bardzo krótko sobie dla pamięci, a może komuś dla przypomnienia czy zainteresowania.
Twarz pokerzysty. Książkami Hena zachwycam się od czasu kiedy po raz pierwszy przeczytałam jego dzienniki. Bardzo lubię te notatki z codzienności, pełne zdarzeń i celnych podsumowań. Twarz pokerzysty to kryminalna zagadka, której rozwiązaniem na zlecenie urzędu bezpieczeństwa zajmował się były Ak-owiec. A wszystko na tle powojennej skomplikowanej rzeczywistości, w której nic nie jest jednoznaczne. Klimatem przypomina mi Toast Hena (zekranizowany pod tytułem Prawo i pięść). Jest tu coś z westernu, małe, prowincjonalne miasteczko, hulający po ulicach wiatr, cwaniaczki i hochsztaplerzy i ci, z pozoru trzymający pieczę nad bezpieczeństwem i sprawiedliwością społeczną przedstawiciele nowej władzy. Nie wiadomo, kto jest dobry, a kto jest zły. Krótka forma, sporo treści, świetnie się czyta. Bardzo to prawdziwe.
Jądro ciemności (książka, film, sztuka) Moje wspomnienia związane z lekturą przeplatają się trochę z filmem, a trochę z oglądaną niedawno sztuką na Darze Pomorza. Choć z fantastycznej ekranizacji z Marlonem Brando pamiętam jedną, jedyną scenę, tę w której rodzice odrąbują dzieciom ręce, aby nie mogły przyjąć szczepionki. Scena drastyczna, ale jakże wymowna (czyżby „inspiracją” [złe słowo] było obcinanie dłoni rdzennym mieszkańcom Konga przez Belgijskich kolonistów. Skojarzenie nasuwa się samo).
Narrator Marlow – wspomina swoją podróż w głąb afrykańskiej dżungli, kiedy jako kapitan małego stateczku płynął z misją odnalezienia i przywiezienia do kraju pewnego człowieka. W czasach największego rozkwitu kolonializmu w belgijskim Kongo działy się rzeczy tak okrutne, że nawet opowiadać o nich straszno. Kurtz wysłany tam w celu zorganizowania rynku handlu kością słoniową radził sobie tak dobrze, iż stał się najlepszym dostawcą towaru na europejski rynek. Przebywanie w surowych warunkach afrykańskiej dżungli wśród jej rdzennych mieszkańców sprawiło, iż ogarnięty szaleństwem stał się okrutnym tyranem niebezpiecznym nie tylko dla otoczenia, dla siebie, ale i dla swoich mocodawców. Wychodzą zeń najgorsze demony. A on roi sobie, iż jest już nie człowiekiem, ale Bogiem, panem życia i śmierci ludzi, którymi zarządza w swoim wyimaginowanym królestwie.
Marlow dociera do Kurtza i z przerażeniem obserwuje zmiany, jakie zaszły w człowieku pod wpływem okoliczności, które stały się jego udziałem. Upał, umierający w łańcuchach niewolnicy, brak kontaktu z ojczyzną, choroby sprawiają, iż z inteligentnego człowieka zamienił się w bestię.
Nie sposób odczytać Jądra ciemności w oderwaniu od znajomości historii Belgii. Leopold II, który zakupił sobie (a potem przekazał Belgii w spadku) kawałek ziemi osiemdziesiąt razy większej od jego Belgii (Kongo) miał na rękach (sumieniu) krew milionów jej rdzennych mieszkańców. Marzenia bohatera, aby posiąść skrawek ziemi na mapie świata wydają się niewinnymi, młodzieńczymi marzeniami o podróżach i ideach, a stają się koszmarną rzeczywistością okaleczanych, torturowanych, zabijanych.
Jądro ciemności na Darze Pomorza miało bardziej uniwersalny wydźwięk. Reżyser (Babicki) przy współudziale znanego gdańskiego pisarza Pawła Huelle stworzyli przedstawienie które dotyka istoty zła, narzucania człowiekowi swojej woli w imię niesienia zdobyczy cywilizacji. Okrucieństwa kolonializmu przyrównane są tutaj do starożytnego podboju krajów północnych przez Rzymian, ale przecież możemy tu sobie dopowiedzieć dziesiątki, a nawet setki podobnych barbarzyńskich zachowań ludzi (bestii) niosących zagładę jednej cywilizacji w imię ochrony innej. Przedstawienie wystawione pod pokładem żaglowca w ciasnej przestrzeni i z minimalistyczną scenografią, z postaciami Parek, które tkają człowieczy los, jak im się nitka nawinie i co rusz przecinają ową nić dodatkowo potęguje gęstą atmosferę. Owo ananke, które steruje ludzkim losem daje tu o sobie znać. Ale czy naprawdę nie mamy na nic wpływu. Czy to okrucieństwo jakiemu poddaje się człowiek to tylko wynik splotu okoliczności, czy też drzemiących w nim demonów, które pod wpływem (tychże okoliczności) wychodzą na światło dzienne. Czy naprawdę tak łatwo przeistoczyć się w bestię. Wystarczy spojrzeć na otaczający nas świat. Jądro ciemności to tylko z pozoru rzecz o okrucieństwie kolonializmu. Owo okrucieństwo pojawia się zawsze tam, gdzie pojawia się słabość jednych wobec drugich (Conrad pisał Siła zdobywców jest tylko przypadkiem biorącym się ze słabości innych). Marlow twierdził, że Zdobywanie ziemi, polegające przeważnie na tym, że się ją odbiera ludziom o odmiennej cerze lub trochę bardziej płaskich nosach, nie jest rzeczą piękną, jeśli się w nią wejrzy zbyt blisko. Odkupia ją tylko idea. Idea tkwiąca w głębi; nie sentymentalny pozór, tylko idea; i altruistyczna wiara w tę ideę — coś, co można wyznawać i bić przed tym pokłony, i składać ofiary…
Tyle, że żadna idea nie odkupi ogromu okrucieństwa zadanego drugiemu człowiekowi (zadanemu milionom ludzkich istnień) Czyżby Marlow tego nie rozumiał, czy uległ fascynacji Kurtzem. A przecież dostrzegał rozpasane niszczycielstwo. Nam wydaje się, że to wiemy, ale czy aby na pewno?
Jądro ciemności należy do tych klasyków, które mnie onieśmielają i trudno mi o nich pisać, kiedy wydaje się, że wszystko już na ten temat zostało napisane. Mogę jedynie polecić lekturę osobom, które lubią sobie stawiać pytania i zastanawiać się istotą drzemiących w człowieku demonów, które Dostojewski nazwałby biesami.
Victoria Knut Hamsun
Knut Hamsun (noblista z 1920 r.) znany jest jako autor Głodu. Victoria to nowelka. Jej bohaterów poznajemy jako kilkuletnie dzieci, a żegnamy, jako osoby dojrzałe. On syn młynarza, biedny, choć inteligentny, ona panienka z dobrego domu, niby się kochają, ale jednak nie mogą się związać. Oboje zbyt słabi, aby przeciwstawić się konwenansom i społecznym oczekiwaniom. On pełen kompleksów związanych z pochodzeniem z nizin społecznych, ona zbyt słaba, aby przeciwstawić się oczekiwaniom rodziny. Najpierw on wzdycha i cierpi, a potem ona wzdycha i płacze. Czyta się dobrze, ale dziś temat wydaje się jakby nieaktualny.
Skóra Malaparte
To książka, na której lekturze poległam. Albo nie zrozumiałam jej zamysłu (pewnie tak było), albo trafiła na niewłaściwy czas.
Włoski żołnierz po wkroczeniu aliantów zmuszony jest przywdziać mundur dotychczasowego wroga i walczyć z nim ramię w ramię. Choć może nie tyle walczyć, co stać u jego boku. Utknęłam na 75 stronie, więc wszelkie moje wrażenia dotyczą zaledwie początku książki. Opis na okładce jest zachęcający (jak to opisy na okładce) - wojna jeszcze się nie skończyła, ale jej zakończenie jest przesądzone. Wczoraj nikt nie musiał zastanawiać się, kto jest katem, a kto ofiarą, teraz dobro i zło zamieniły się twarzami. Człowiek w obliczu historii staje się bezbronny i nie ma zbyt wiele do powiedzenia, jednak bohater przechadzający się wraz z Amerykańskim towarzyszem ulicami Neapolu i obserwujący niewiarygodne upodlenie mieszkańców (głód, nędzę i upadek moralny, wszystko, aby tylko uchronić skórę) prowadzi tak zawikłane dysputy ze swym towarzyszem i samym sobą, że ja nie nadążałam. Włosi są biedni, nieszczęśliwi, głodni, ale zdecydowanie bardziej woleli ginąć za kraj, niż żyć, jako pokonani w upokorzeniu. A są upokorzeni, bo są głodni, brudni i wynędzniali. Dlatego ich kobiety, dzieci, a nawet mężczyźni zmuszeni są sprzedawać swe ciała za kilka dolarów. Narrator (Malaparte) nie może zrozumieć, jakim cudem jego amerykański towarzysz nie potrafi dostrzec tego, że oni jako wyzwoliciele przynoszą tym ludziom piekło, bo to oni sprowadzili na Neapol zarazę. Zarazę polegającą na łapczywej chęci donosu na ojca, matkę, dzieci, przyjaciół. A pierwszymi jej ofiarami padły kobiety, które chętnie rozkładały nogi przez wyzwolicielami.
W chwili, gdy dotykała ich zaraza, natychmiast tracili wszelki szacunek do siebie samych; oddawali się najbardziej ohydnym interesom, dopuszczali się najwstrętniejszych podłości, pełzali w błocie, całując buty swoich wybawców (którzy z obrzydzeniem patrzyli na tak wielkie i przez nikogo niewymuszone samoupodlenie), nie tylko po to, by przebaczono im cierpienia i poniżenie przebyte przez całe lata niewoli i wojny, lecz po to, aby dostąpić zaszczytu rozdeptania przez nowych panów, pluli na flagi własnej ojczyzny, wystawiali na publiczny przetarg własne żony, własne córki, własną matkę. A wszystko po to, jak mówili, by ratować ojczyznę. Nawet ci, którzy na pierwszy rzut oka wydawali się wolni od zarazy, poddawali się przyprawiającej o mdłości chorobie, która kazała im czerwienić się na myśl, że są Włochami i że należą do ludzkiej rodziny. (str. 39).
Bohater obwinia za ten stan rzeczy aliantów, obwinia ich za to, że lud ich pokochał, za to, że nie oni nie potrafili zrozumieć tego ludu, za to, że Włosi już nie muszą walczyć z Niemcami i za to, że alianci pogardzają tymi ludźmi.
Wrócę do książki może za jakiś czas, bo dziś nie umiem solidaryzować się z tymi, którzy stanęli po stronie najeźdźców, nawet, jeśli pojedynczy człowiek nie miał na to najmniejszego wpływu, a potem ponosił konsekwencje działań rządzących. Może to wojna za wschodnią granicą determinuje moje myślenie o katach i ofiarach.
I tym sposobem prześlizgnęłam się po czterech książkach wylosowanych w okresie od marca do czerwca w stosikowym losowaniu u Ani. 

niedziela, 15 czerwca 2025

Polki na Montparnassie Sylwia Ziętek

Bilińska Nad brzegiem morza
Bycie kobietą w II połowie XIX wieku nie było łatwe. Na ziemiach dawniej polskich, a wówczas znajdujących się pod zaborami sytuacja była jeszcze cięższa. Zaborca nie życzył sobie wykształconych poddanych, a społeczeństwo nie chciało wykształconych kobiet. Te które miały aspiracje artystyczne nie miały możliwości kształcenia w wyższych szkołach publicznych. Istniejąca w Krakowie od początku XIX wieku Akademia Sztuk Pięknych nie przyjmowała pań (uzyskały one prawo kształcenia na ASP w latach dwudziestych przyszłego stulecia). Namiastką kształcenia akademickiego kobiet w dziedzinie malarstwa była powstała w 1867 r. szkoła rysunku Wojciecha Gersona. Istniała ona na ul. Smolnej 23 w Warszawie, dziś w tym miejscu powstaje luksusowy apartamentowiec. Uczono tam kobiety teorii sztuki i rysunku - szkicowania gipsowych modeli. Niewiele mogły się w owej szkole nauczyć nie mając możliwości malowania z natury, ale lepsza taka szkoła, niż żadna. Żywy model był niedostępny, już o akcie nie wspominając. A zatem co miała robić dziewczyna, która chciała zostać malarką. Nie pozostawało jej nic innego jak kształcenie za granicą. Kursy, lekcje rysunku w Monachium, Wiedniu i wreszcie Paryżu. Tylko skąd na to brać pieniądze; podróż, utrzymanie, opłata za naukę. Te które nie miały bogatych krewnych mogły liczyć jedynie na pomoc dobrych ludzi, tak jak Anna Bilińska czy Anna Pająkówna. Bilińska początkowo dostawała pieniądze od ojca (lekarza), potem, gdy ten zbankrutował musiała utrzymywać się sama z lekcji muzyki i rysunku. Później utrzymanie zapewnił jej zapis spadkowy od zmarłej przyjaciółki. Pająkówna miała bogatych mecenasów - właścicieli majątku w którym jej ojciec pracował jako stangret. Dostawała od nich spore stypendium.
Bilińska W oknie

W Paryżu powstała pierwsza szkoła prywatna ucząca kobiety malarstwa Academia Julian. Rodolphe Julian podobnie, jak Wojciech Gerson był akademikiem, odniósł spory sukces na paryskim salonie. Początkowo przygotowywał studentów do egzaminów do Ecole des Beaux - Arts (czyli Szkoły Sztuk Pięknych). Dzięki jego znajomościom studenci mieli ułatwiony dostęp do oficjalnych wystaw, w których jako członkowie zasiadali nauczyciele. Wśród kształcących się w Akademii panów byli Matisse, Bonnard, Mucha, Duchamp. Z czasem jego Akademia nastawiona głównie na cudzoziemców zaczęła też przyjmować kobiety.
Pierwszą kobietą Polką, która ukończyła z dużym sukcesem naukę w Akademii Juliana była Anna Bilińska (jeszcze nie Bogdanowicz).
Nauka kobiet odbywała się na innych zasadach, niż nauka mężczyzn. Musiała być zorganizowana w innych pomieszczeniach niż nauka mężczyzn, bowiem rodziny młodych panien (przeważnie z dobrych domów) życzyły sobie, aby dziewczęta nie stykały się z mężczyznami. Nie mogła zaistnieć jakakolwiek wątpliwość co do przestrzegania zasad moralnych i właściwego prowadzenia się dziewcząt, tak, aby nie zrujnować ich szans na rynku matrymonialnym. Kobiety wiedziały, iż zamążpójście najczęściej wiązać się będzie z rezygnacją z malowania (mało który mąż skłonny był tolerować artystyczne aspiracje żony), a już macierzyństwo niemal je wykluczało, niemniej chciały przynajmniej spróbować. W końcu niewielu, ale jednak niektórym udawało się połączyć ścieżkę kariery z małżeństwem, a nawet macierzyństwem.
Bilińska Murzynka


Lekcje dla pań kosztowały dwukrotnie więcej, niż lekcje dla ich kolegów. Panie miały mniej zajęć (musiały doceniać, że w ogóle je mają), a ich prace były rzadziej poprawiane (rzadziej udzielano im rad). W Akademii uczą się przyszłe malarki, które nie mogą zapominać o tym, iż są kobietami i nie mogą złamać sztywnych norm określających ich kobiecość. „Stroje w zależności od okoliczności i pory dnia zmienia się niekiedy po cztery razy w ciągu jednej doby. Suknie dzienne są najskromniejsze, najmniej ozdobione plisami, falbanami, drapowaniami, a ich tren znacznie krótszy niż w kreacjach popołudniowych. Dobór odpowiedniej tkaniny, dodatków, dekoltu, musi uwzględniać skomplikowane zasady danej klasy społecznej, a odstępstwo od nich naraża dobre imię kobiety na szwank” (str. 45). Od panów nikt nie wymagał odpowiedniego stroju. Rewolucyjność Akademii polegała między innymi na tym, iż panie mogły malować żywych modeli, w tym niemal prawie nagich mężczyzn z zasłoniętymi częściami intymnymi oraz modelki z odkrytym biustem. Założyciel szkoły twierdził, że jego uczennice czasami dorównują uzdolnieniami panom. Pogląd rewolucyjny na owe czasy. A jakie to były czasy? Otóż jeszcze do niedawna kobieta nie mogła wyjść sama z domu bez męskiego towarzystwa, kobieta nigdy nie zasiadała na piętrze dwupiętrowego omnibusu, aby nie pokazać fragmentu łydki podczas wchodzenia na górę, zgodnie z zarządzeniem ministra spraw wewnętrznych nie wolno jej nosić męskiego stroju poza uprawianiem sportu rowerowego, zgodnie z kodeksem cywilnym kobieta winna mężowi posłuszeństwo, nie ma ona praw do czynności prawnych i nie może samodzielnie dokonywać transakcji finansowych. Dopiero od 1907 r. kobieta mogła dysponować owocami swej pracy. Zastanawia mnie, jakim sposobem udzielające lekcji rysunku czy też śpiewu panie otrzymywały wynagrodzenie, czyżby odbywało się to za pośrednictwem męskiego przedstawiciela rodu, czy też zaprzyjaźnionego pana.
Bilińska Portret rzeźbiarza w pracowni

I coś co mnie kompletnie zaskoczyło, aż do 1965 r. mężatka nie mogła sama otworzyć rachunku bankowego ani podąć zatrudnienia bez zgody męża. Naprawdę nie doceniamy, jak wiele osiągnęłyśmy, choć wciąż wielu panów chciałoby i dziś wtłoczyć kobiety w gorsety oraz widzieć w roli wyłącznie matki i żony (czytaj gosposi i kochanki).

Sporą część książki zajmują losy wspomnianej już Anny Bilińskiej. Nic dziwnego, była pionierką, w dodatku osiągnęła sukces, w jej ślady poszły kolejne malarki. Czytałam jej biografię, ale z ciekawością przeczytałam ponownie o losach kobiety, której udało się tak wiele osiągnąć. Od maleńkiego pokoiku, w którym nie można nawet rozłożyć sztalug po wystawy w prestiżowych lokalizacjach.
W listach do swej miłości Wojciecha Grabowskiego (też malarza) pisze „Mam maleńki pokoik – zaledwie 2 ½ metra długości, a 2 szerokości. Toż aby malować moją martwą naturę muszę się brać na sposoby. Najpierw musiałam złożyć łóżko- dało mi to prawie metr kwadratowy wolnego miejsca. Pod ścianą na przewróconym małym tłumoczku usiadłam sama, mając na piecyku żelaznym po lewej ręce, na kartonie rozłożone farby; po prawej, przed łóżkiem, gdyż siedziałam bardzo nisko, również farby i pędzle; nie dalej zaś nad jeden metr przede mną, na worku z koksem panoszyła się martwa natura - przepych koloru. Kwiat kupiony jeszcze w Wiedniu za osiem guldenów (umyślnie wypisuję cenę, która mnie przeraża) ciemno pąsowy na zielonym adamaszkowym tle, deska przykryta szafirowo-seledynowym aksamitem, na to rzucona czarna koronkowa chustka i cekiny złote. W opisie wydaje się papuzio nieco, a jak pięknie odcienia te harmonizują w naturze. Przede mną w równej dla braku miejsca odległości z przedmiotem malowanym stało płótno, ale jak: nie mam sztalug, wysunęłam tedy skośnie stolik, o który prostopadle oparłam deskę od paki, służącą mi obecnie za stolnicę, pod deską- wiadro z wodą pokryte płaskim ręcznym tłumoczkiem, na niem zaś dopiero płótno. Czyż nie skomplikowane sztalugi.”. Niedługo otrzymuje w dorocznym konkursie organizowanym przez Akademię drugą nagrodę (jako jedna z dwóch nagrodzonych kobiet). Następnie jej portret kobiecy zostaje przyjęty i wystawiony na salonie. Na tym samym Salonie, na którym nie chciano wystawiać impresjonistów. Jest to ten Salon, na którym skandal wywołuje Portret Sargenta Madame X, a także pokazywany jest Hołd Pruski Matejki. Anna pisze bardzo krytycznie impresjonistach, co jest tym dziwniejsze, iż sama niedługo zacznie eksperymentować ze światłem (Bretonka na progu chaty z1889 r. to jeden z moich ulubionych obrazów Bilińskiej). Przybyła do Paryża pod koniec 1882 r. już półtora roku później maluje dwa wybitne portrety, w tym chyba dziś najbardziej znaną Murzynkę, co jest o tyle ciekawe, iż obraz ten zaginął w czasie wojny i pojawił się dopiero w 2011 r. na aukcji w Berlinie. Dziś znajduje się w Muzeum Narodowym w Warszawie, podobnie, jak większość zachowanych obrazów Bilińskiej. Natomiast pięć lat później zdobywa złoty medal i prawo do wystawiania na Salonie obrazów bez wcześniejszej kwalifikacji przez jury. Rozpoczyna się jej najlepszy czas, jest rozpoznawana we francuskich, angielskich, niemieckich kręgach sztuki, bywa porównywana do Holbeina, Halsa, Andrei del Sarto.
Bilińska Autoportret niedokończony
„Otrzymuje liczne zamówienia na portrety z paryskich kręgów arystokracji rosyjskiej i polskiej, galerie we Francji, ale też i w Londynie organizują jej indywidualne wystawy, co roku na Salonie jej obrazy zbierają pochwały” (str. 100). Kariera malarki zostaje niespodziewanie przerwana w wieku 39 lat. Umiera krótko po wyjściu za mąż za doktora Bogdanowicza. To mężowi, który dbał o spuściznę po żonie zawdzięczamy wiele informacji na temat Anny.

Czytałam biografie Stryjeńskiej, Boznańskiej, Mutter i Łempickiej może dlatego z większym zainteresowaniem skupiłam się na biografiach tych mniej znanych, tych, którym nie dane było zaistnieć w świadomości społecznej, a które podobnie, jak Anna kształciły się w Paryżu. Pierwsza z nich znana bardziej jako kochanka i matka, mniej jako malarka. Aniela Pająkówna była córką stangreta. Jej rodzina miała szczęście, iż trafiła do majątku Heleny i Mieczysława Pawlikowskich – on był pisarzem, dziennikarzem, taternikiem, założycielem pisma Nowa Reforma, mieli lewicowe poglądy i interesowali się sztuką. Anieli ufundowali stypendium i wysłali za granicę aby tam rozwijała swój talent.
Pająkówna Portret kobiety z kotem ( zdjęcie ze strony)

Aniela debiutuje na Salonie paryskim w 1889 r. studium chłopca. Jest ukształtowaną malarką, jednak nie udaje jej się osiągnąć dalszych sukcesów w Paryżu a zatem wraca w rodzinne strony,
Niestety Aniela poza niewątpliwym talentem była osobą niezwykle naiwną, a może spragnioną zainteresowania i uczuć, co spowodowało, iż była (jako protegowana Pawlikowskich i przez nich wspierana finansowo) niezwykle łakomym kąskiem. Początkowo padła ofiarą pisarza i krytyka literackiego, który rozkochał, deklarował małżeństwo, a potem wyłudził pieniądze, które miały stanowić jej posag. Aniela rzuca się w wir pracy, wystawia swoje płótna We Lwowie, Paryżu, Monachium, Wiedniu, Krakowie. Nie osiąga spektakularnych sukcesów, ale wyrabia sobie nazwisko. I wtedy poznaje Stanisława Przybyszewskiego, prawdziwego demona, rozkochującego w sobie kobiety. Jest wówczas żonaty z Dagny, ma romans z żoną Kasprowicza, ma piątkę dzieci z dwiema kobietami. Aniela zafascynowana jego osobowością ufa mu bezgranicznie i wierzy, że to ona będzie tą jedyną. Wspiera finansowo, znowu traci wszystkie pieniądze, zachodzi w ciążę i rodzi córkę Stanisławę (późniejszą autorkę Sprawy Dantona). Porzucona przez Przybyszewskiego ponownie znowu skupia się na malowaniu, jednocześnie zajmując się córką. Kobieta samotna z dzieckiem, malarka to ewenement.
Pająkówna Portret z córką (zdjęcie ze strony)
„Traci zamówienia na portrety, co więcej nie otrzymuje zgody na uczestnictwo w wystawach. Jej kariera malarska jest praktycznie skończona. W kręgach mieszczańskich XIX wiecznego społeczeństwa tego typu wyrzucanie poza nawias kobiet niezamężnych było powszechnie praktykowane. Łatka kobiety źle prowadzącej się niweczyła szanse na rynku matrymonialnym, ale też musiała być dotkliwa dla psychiki młodej matki, którą pogardliwie i ostentacyjnie lekceważono” (str.142). Aniela mogła ukrywać ciążę, mogła też oddać dziecko na wychowanie matce lub zamężnej siostrze, a jednak nie zrobiła tego, poświęciła się wychowaniu córki, nawiązała bardzo ciepłą relację z dzieckiem i nadal usiłowała malować. Namalowała bardzo nietypowy Autoportret z córką, w którym widać więź z dzieckiem i bliską relację. Otrzymując stypendium od swych mecenasów przeniosła się za granicę, gdzie nadal malowała wychowując córkę od czasu do czasu próbując nawiązać stosunki z ojcem dziecka (bezskutecznie). Pod koniec życia zamieszkała w Paryżu, gdzie wystawiała swoje prace na salonie niezależnych. Umiera w wieku 48 lat pozostawiając 12 letnią Stasię pod opieką krewnych. Zachowało się niewiele prac Anieli Pająkówny, wiele zaginęło w czasie wojny i znane są czasami z fotografii, a czasem tylko z opisu. Jednak te prace, które się zachowały pokazują, iż była nieprzeciętną malarką, a jej życiorys świadczy o tym, że była też nietuzinkową osobą, która dla swych aspiracji nie porzuciła dziecka, nie poddała się i potrafiła łączyć rolę matki z byciem malarką.
Halicka Lekcja czytania

Kolejną nie tak dobrze znaną malarką (jak wyżej wspomniane panie Olga, Zofia, Tamara, Mela) jest Alicja Halicka. Wiele świadczy o tym, iż była pierwszą malarką kubizmu, jednak podporządkowując się woli męża Ludwika Markusa (Marcousis) malarza kubisty ustępuje mu pola. Twierdził on, iż jeden kubista w rodzinie wystarczy. „W latach 1913-1916 Alicja jest jedną z pierwszych artystek, które tworzą zgodnie z regułami kubizmu. Gdyby nie to, że obrazy te pokazane zostaną światu kilkadziesiąt lat po ich powstaniu, nazwisko Halickiej znajdowałoby się we wszystkich opracowaniach dotyczących kubizmu” (str. 281). Halicka nie potrafiła wyjść z cienia męża nie chcąc z nim konkurować, ale zajęła się innymi dziedzinami sztuki, w których mogła się realizować. Robiła kolaże, projektowała kostiumy sceniczne, ilustrowała książki, zajmowała się scenografią. Po urodzeniu córki malowała, ale jedynie w domu (męża przy pracy, dziecko, służącą). To dzięki jej pracy mąż mógł poświęcać się sztuce, to jej projektom tkanin i wzorom tapet zawdzięczają utrzymanie. Dodatkowo Halicka dzięki swym kolażom (trójwymiarowym scenkom zwanym wytłaczanymi romansami) zyskała rozpoznawalność i zainteresowanie. Potrafiła znaleźć dla siebie taki rodzaj działalności twórczej, w którym mogła się realizować. Namalowany przez nią cykl obrazów krakowskiego Kazimierza został wystawiony w galerii Drouet, co przyniosło jej dalsze artystyczne propozycje.
Polki na Montparnasie to ciekawa pozycja dla osób zainteresowanych sztuką. Można tu odnaleźć biografie wielu polskich artystek (poza wspomnianymi wcześniej Maria Dulębianka, Irena Reno, Zofia Stankiewiczówna), przy czym nie są to spisane odrębnie życiorysy, a przeplatające się losy kobiet. Zawierają tak wiele informacji, że dobrze książkę mieć na półce, aby móc do niej sięgać w razie potrzeby.
Halicka Tancerki

Paryż dał tym wszystkim kobietom ogromną szansę, wyrwania się spod kurateli ojców, rodzin, społecznych oczekiwań, ale przede dał im wszystkim możliwość kształcenia i rozwoju, malowania i wystawiania swych prac. Dał dużo większą swobodę i poczucie wyzwolenia, mogły żyć tak jak chciały. I choć nadal był to świat zarezerwowany dla mężczyzn i żadna z malarek nie zyskała sławy dorównującej sławie mężczyzn to dziś po latach ich nazwiska wyłaniają się z cienia i przebiją do naszej świadomości.

Halicka Wytłaczane romanse (kolaże)
Zdjęcia są mego autorstwa, poza zdjęciami obrazów Pająkówny, których nie miałam okazji oglądać w galeriach, zgodnie z informacją na stronie, z której je pobrałam pierwsze znajduje się w Muzeum Narodowym w Warszawie, drugie w Krakowie. Widocznie nie miałam okazji na nie trafić.