Łączna liczba wyświetleń

środa, 26 marca 2025

Nostalgia, czyli Neptun i jabłka w cieście


Kiedy przede mną wciąż nie opisane wrażenia z podróży na zachód a do drzwi już puka podróż na południe, ja idąc do cukierni  zanurzam się we wspomnienia. Jest godzina ósma rano, na ulicach nie ma zbyt wielu ludzi, ci którzy zmierzali do pracy już tam dotarli, ci, którzy pracować już nie muszą jeszcze nie wyszli z domów. Nie spotykam też zbyt wielu osób, które gdzieś przeczytały, że moje miasto wygrało w jednym z rankingów na najładniejsze miasto w Polsce. Mogę zatem sprawić sobie przyjemność spaceru kolejną (po Świętego Ducha i Mariackiej) z moich ulubionych Gdańskich ulic. Królewską ulicą Długą dochodzę do Długiego Targu. Przyjezdni dziwią się tej nazwie, bowiem Długa jest jedną z krótszych gdańskich ulic. Ale za to najważniejszą, to gdańskie Sukiennice, warszawski plac zamkowy, wrocławski Rynek Główny. Nie, nie będę pisała o historii, o znanych ludziach, którzy nią spacerowali, maszerowali, czy wjeżdżali w orszaku konnym. Nie będę wspominać architektów, którym zawdzięczamy taki a nie inny jej kształt. Kolorowe kamieniczki, Dwór Uphagena, Ratusz Główny, Bramy Złota i Zielona i można by wymienić parę jeszcze ważnych punktów na trasie drogi królewskiej. Dziś jednak nie o historii, miasta, ale o moich wspomnieniach. Najmilsze sercu miejsce leży na styku ulic Długiej i Długiego Targu. To fontanna Neptuna pod Dworem Artusa. Najdawniejsze wspomnienie zapisane dzięki starej fotografii, jedno z moich pierwszych zdjęć. Ponad sześćdziesiąt lat temu robienie zdjęć nie było tak powszechne, jak dziś, trzeba było specjalnej okazji, (ślub, urodziny, święta, rodzinne spotkanie), aby strzelić fotkę. 
To jedno z moich pierwszych zdjęć zrobiono podczas rodzinnego spaceru. Mama w letniej sukience, ja siedząca w wózku, ojciec ubrany, jak do kościoła, a w tle Fontanna Neptuna. Pierwsze, najdawniejsze wspomnienie mojego miasta. Niestety zrobienie zdjęcia ze zdjęcia okazało się niewykonalne. Po ponad sześćdziesięciu latach wyblakło i widać jedynie cień dawnego obrazu. Jest jak moje wspomnienia mgliste i wyrywkowe. 
W tle Ratusz
Neptun towarzyszył mi najpierw od święta, podczas rodzinnych spacerów (szło się od rodzinnego domu do Fontanny jakieś 15 minut), na które rodzice znajdowali czas jedynie w niedziele. W pozostałe dni tato wracał późno z pracy (z Oksywia), a mama, jak porządna niepracująca żona wypełniała swe obowiązki strażniczki domowego ogniska; opiekunki do dziecka, kucharki, sprzątaczki, zaopatrzeniowca, pralni, prasowalni i tego wszystkiego, czym zajmują się kobiety. Niedziela należała do rodziny, po śniadaniu, lub po obiedzie szliśmy na spacer na Długą. Neptun był wówczas dla mnie najbardziej atrakcyjną budowlą, taki goły pan z trójzębem w ręku, tryskający wodą był postacią jak z bajki. Lody u Kaliszczaka lub krem w coctail bar (zaczęłam się zastanawiać, czy dziś są jeszcze coctail bary) i przechadzka Pobrzeżem. Ale zawsze w tle Neptun nie sposób było go ominąć.
W tle Dwór Artusa
Tu zabierało się rodzinę i znajomych, kiedy pokazywało się im miasto. Każdy chciał zobaczyć golasa znanego z telewizyjnej planszy zwiastującej wiadomości z trójmiasta.
Kiedy zaczęłam naukę w Liceum często spotykałam się pod Neptunem z koleżankami, skąd szłyśmy do kina Leningrad po 1993 r. zwanego kinem Neptun (dziś znajduje się tu hotel Hampton by Hilton) albo po prostu powłóczyć się po mieście. Pod Neptunem umawiałam się na randki, w kawiarni vis a vis ktoś mi się oświadczył, potem spotkałam się tam (pod fontanną) z bratem koleżanki ze Stanów, który przywiózł mi płytę z nagranym musicalem Notre Dame de Paris. Jak ja marzyłam o tej płycie u nas nie do dostania. Później okazało się, że płytę z jakichś niezrozumiałych dla mnie przyczyn mogłam obejrzeć tylko trzy razy, bowiem tak ustawiony był odtwarzacz, że ustawiwszy strefę czasową pozwalał na ograniczoną ilość odtworzeń (gdybym je zmieniła nie mogłabym odtwarzać innych płyt. Nie pytajcie mnie o szczegóły techniczne, bo ich nie zrozumiałam. Niedługo potem kolega z pracy był tak miły, że nagrał mi musical z internetu i mogłam sobie go odsłuchiwać w nieskończoność. No ale odchodzę od tematu).
W tle Dwór Artusa
Neptun - tutaj odbywały się manifestacje antyrządowe a ja mimo mrozu dzielnie stałam ramię w ramię z innymi, najpierw w niewielkim gronie ludzi starszych, po czasie coraz większe i wielopokoleniowe. Tutaj ryczałam wraz z setkami gdańszczan dzień po zamordowaniu prezydenta Adamowicza przy dźwiękach The sound of silence.
Jabłka w cieście z W-tki zawsze cieszą się największym powodzeniem
Idąc w kierunku Fontanny z rodzinnego domu zawsze musiałam  przejść obok cukierni W-tka na ulicy Słodowników. Jest to chyba jedna z najstarszych w Gdańsku cukierni, istnieje już 67 lat.  Drożdżówka z W-zetki była pierwszym prezentem, jaki sprawiła siedmioletnia Gosia swojej mamie na dzień Matki (wraz z gazetką Przekrój i bukietem żółtych żonkili - nie pamiętam, gdzie je kupiłam, najbliższa kwiaciarnia znajdowała się na ulicy Długiej, więc może tam). Aby dojść do cukierni trzeba było przejść przez ruchliwą ulicę (Aleję Leningradzką dziś Podwale Przedmiejskie), mama nie pozwalała mi samodzielnie przechodzić przez ulicę, a jednak tamtego dnia nie dostałam bury za tę niesubordynację. Mama była zbyt wzruszona pierwszym prezentem od swej pierworodnej małej córeczki. W W-tce kupowało się ciasta na wszystkie rodzinne uroczystości oczywiście wówczas, kiedy nie upiekła ich mama. W tamtych czasach kobiety co sobotę piekły ciasto. Tak mi się to wszystko przypomniało, kiedy szłam wczoraj kupić jabłka w cieście na spotkanie z przyjaciółkami z pracy. Jabłka w cieście mają tam najlepsze w trójmieście, a ja jestem szczęściarą mając wokół siebie tak wiele życzliwych osób.

sobota, 22 marca 2025

Migawki z Drezna

Na zamku w Dreźnie (Zwinger-fragment)
Przez długie lata Niemcy nie leżały w kręgu moich podróżniczych zainteresowań. Miało to pewnie związek z naukami wyniesionymi ze szkoły. Dziecku urodzonemu osiemnaście lat po zakończeniu wojny wpajano jeśli nie nienawiść to nieufność do wszystkiego co wiązało się z krajem za Odrą. Od tamtych czasów sporo się zmieniło, a mnie nadal nie ciągnęło do ojczyzny Goethego i Wagnera.
A przecież w latach osiemdziesiątych odwiedziłam koleżankę mieszkającą w okolicy niezwykle urokliwego Heidelbergu (koncert wysłuchany na dziedzińcu w promieniach zachodzącego słońca to było niezwykłe przeżycie).
A wraz z wejściem Polski do Unii w 2005 r. wysłano mnie na wizytę studyjną do Stuttgartu. Tam po raz pierwszy w życiu mogłam obejrzeć na żywo wystawę impresjonistów. Cóż to było za przeżycie; Sisley, Monet, Manet, Degas, Renoir - obrazy tych malarzy, które dotąd oglądałam jedynie w albumach mogłam dotknąć wzrokiem i zanurzyć się w ich pięknie. Chodziłam z obłędem w oczach. Obłęd pozostał tam do dziś, ilekroć trafię na piękne obrazy.
W ostatnich latach czytałam na zaprzyjaźnionych blogach parę wpisów o Dreźnie i myśl odwiedzin zaczynała kiełkować. Impulsem do podróży stał się dokumentalny film o Rafaelu Santim z serii Sztuka na ekranie. Postanowiłam wówczas, iż chcę na własne oczy obejrzeć Madonnę Sykstyńską, zwaną też Drezdeńską. Rozmawiałam z przyjaciółką Asią i okazało się, że i ona chętnie obejrzy Madonnę w otoczeniu murów Zwingeru.
Katedra Św. Trójcy Drezno
A skoro już myśl zakiełkowała, a my byłyśmy chętne nie można było nie pozwolić jej dojrzeć. O Madonnie i zbiorach Galerii Starych Mistrzów będzie osobny wpis. Dziś chciałabym napisać o paru miejscach, które udało nam się obejrzeć, a które zrobiły na mnie (i na Asi chyba też) wrażenie.
Fragment kompleksu Zwingeru

Drezno to oczywiście najwspanialszy przykład architektury barokowej w Europie. Miano najpiękniejszego miasta Niemiec w XVIII wieku zawdzięczało Drezno saskim elektorom a zarazem królom Polski Augustowi II Mocnemu i Augustowi III. Ich zasługą były bogato zdobione pałace, świątynie i kolekcja dzieł sztuki. Obaj (pozostawiwszy rządy w ręku kanclerza Bruhla) poświęcali się sztuce. To za ich sprawą Drezno stało się krainą baroku. Antyczne zbiory Sasów chwalił sam Johann Winkelman, jako największe tego rodzaju na północ od Alp.
Nie ma chyba osoby, która będąc w Dreźnie nie skieruje pierwszych kroków na Zwinger. Ten pałacowo-ogrodowy kompleks  znajdujący się dawniej pomiędzy zewnętrznymi a wewnętrznymi murami obronnymi (zwinger znaczy pomiędzy)  budzi ciekawość. Król August II, który słynął poza zamiłowaniem do sztuki także z zamiłowania do luksusu i przepychu pozazdrościł Ludwikowi XIV pałacu w Wersalu i zlecił architektowi Poppelmanowi zaprojektowanie równie spektakularnego. Ozdobił go rzeźbiarz Baltasar Permoser.
Niestety z powodu prac budowlanych trudno zrobić zdjęcie całego obiektu bez maszyn 
Obiekt, na którego dziedzińcu odbywają się obecnie prace remontowo-budowlane sprawia imponujące wrażenie. Wszak to barok – dekoracyjność, teatralność, zdobienia, złoto, rzeźby, posągi, bramy, wieżyczki, korony i herby. Można dostać oczopląsu. Dla mnie jednak największą wartością Zwingeru jest jego wyposażenie udostępniane w pięciu różnych galeriach. Ci, którzy mnie znają,  wiedzą, iż nie przeszłabym obojętnie obok Galerii Starych Mistrzów, wszak tam znajduje się Madonna Sykstyńska, a poza nią ogrom bogactwa (o którym będę jeszcze pisać). Poza obrazami niezwykle lubię oglądać porcelanę. Niestety Galeria miśnieńskiej porcelany była nieczynna.
wejście do nieczynnej Galerii Porcelany
Bardzo lubię oglądać te delikatne, kruche filiżaneczki, talerzyki, dzbanuszki, miseczki, figurki i cały asortyment serwisowo-dekoracyjny zdobiony pastelowymi kwiatkami, ptaszkami, amorkami. Do dziś pamiętam, jakie wrażenie wywarła na mnie skromna kolekcja porcelany na Zamku w Kórniku (lata temu. Podczas ostatniego pobytu w zeszłym roku nie było tam więcej niż pięć figurek).
Miejscem, które odkryłyśmy przez przypadek był renesansowy dziedziniec Stalhof. Była to część kompleksu Zamku Rezydencyjnego Saskich elektorów. Dziedziniec wybudowany został w drugiej połowie XVI wieku dla elektora saskiego i stanowił przedsionek jego stajni. Ponoć tutaj znajdował się najstarszy w Europie dziedziniec dworskich zabaw, gdzie urządzano turnieje rycerskie, walki lisów czy później targi. Tę rolę pełni i dziś. Tu odbywa się jarmark bożonarodzeniowy a także różnego rodzaju wydarzenia kulturalne.
Dziedziniec Stalhofu
Na zewnętrznej ścianie budynku znajduje się słynny ponad stu metrowy orszak królewski przedstawiający 800 letnią historię dynastii Wettynów (czy wiedzieliście, iż dynastia ta rządziła Saksonią od XII do XX w. Ja nie wiedziałam, chyba nie uważałam na lekcjach historii). Początkowo orszak wykonany metodą sgraffito został przeniesiony na kafle z miśnieńskiej porcelany. Autorem dzieła był malarz historyczny i profesor Akademii Sztuk Pięknych. Pod orszakiem znajdują się herby ówczesnych państw, w tym Polski i Litwy. Orszak nieco ucierpiał podczas bombardowań w 1945 r., choć w porównaniu z innymi stratami, jakie poniosło miasto, te były niewielkie, całkowitemu uszkodzeniu uległo zaledwie dwieście parę kafelek (z ok 25 tysięcy). 
Orszak Królewski
Kolejne miejsce godne polecenia to pasaż artystyczny – takie drezdeńskie Montrmartre, albo wiedeński Hunderwasserhaus, choć od paryskiego dużo mniej okazały, od wiedeńskiego znacznie skromniejszy, niemniej ciekawy i fotogeniczny. Kunshoftpasage to pasaż, w którym kamienice zostały zaprojektowane przez artystów. Dojście z hotelu (znajdującego się przy handlowym deptaku na Prager Strasse) zajęło nam około pięćdziesięciu minut. Uparłyśmy się iść na piechotę, bo to i więcej można zobaczyć po drodze i więcej kroków zrobić. A my jesteśmy wielbicielkami mierzenia aktywności dziennej ilością przebytych kroków, to taka jedyna forma aktywności starszych pań. Powrót zabrał nam kolejną godzinę, przy czy szło nam się zdecydowanie wolniej, bo podpierałyśmy się nosami i wlekłyśmy noga za nogą. Czy wycieczka była tego warta - oceńcie sami. Nam się bardzo podobało.






Zaskoczyło nas wnętrze kościoła Najświętszej Marii Panny  (Frauenkirche), czyli po naszemu kościoła Mariackiego Jest zatem coś co łączy Gdańsk z Dreznem, choć drezdeńska katedra jest w zupełnie innym stylu. Nasz Gdański wysmukły strzelisty, ten drezdeński nieco przysadzisty, majestatyczny. Największy na świecie obok katedry w Strasburgu budynek wzniesiony z piaskowca wybudowany został w XVIII wieku i zniszczony niemal całkowicie podczas ostatniej wojny. Jego odbudowa miała miejsce dopiero po upadku muru berlińskiego. Dzisiaj służy luteranom. Podkreśla to stojący przed nim pomnik Martina Lutra, który ocalał z wojennej pożogi. Zaskakujące się te ocalałe pamiątki przeszłości. Biorąc pod uwagę iż podczas bombardowań w lutym 1945 r. zniszczono ponad 75 tysięcy mieszkań oraz całą historyczną starówkę każdy ocalały przedmiot był na wagę złota. 
Kościół Mariacki w Dreźnie z fragmentem ocalałej ściany
Zdziwiło mnie, iż pierwotnie chciano, aby kopuła świątyni zrobiona została z drewna i pokryta miedzią, na co nie zgodził się jego projektant.  Również August III tego nie chciał. Obiekt miał być podobny do weneckiej Santa Maria della Salute. I jest rzeczywiście pewne podobieństwo. Zanim został odbudowany po wojnie chciano, aby jego ruiny stanowiły pomnik pokoju (protest przeciwko wojnie). Przypomina mi ta historia obraz innego zniszczonego Drezdeńskiego kościoła, którego ruiny utrwalił na płótnie Canaletto (Bernardo Belotto) nadworny malarz Augusta III (potem Stanisława Augusta), najbardziej znany z weneckich wedut, a nam z widoków Warszawy. Ten obraz (Ruiny Kościoła Św. Krzyża) też można by nazwać pomnikiem pokoju, choć nie wiem, czy ktoś wpadł na taki pomysł.
Ruiny Kościoła Św. Krzyża w Dreźnie Canaletta (Galeria Starych Mistrzów)
No i to zaskakujące wnętrze. Wygląda ono, jak wielka sala teatralna z mnóstwem lóż wokół ścian na wyższych kondygnacjach. Przebogaty ołtarz w teatralnej scenerii i białe oraz delikatnie pastelowe niespotykane, jak na na barokową świątynię loże wokół widowni – przepraszam wokół ławek dla wiernych. Był to kolejny kościół, który nas zadziwił niespotykanym wystrojem wnętrza. Drugim była berlińska katedra Św. Jadwigi wyznania rzymsko - katolickiego. Jej wystrój był monochromatyczny utrzymany w tonacji bieli, dwa  skromne posągi i wielkie organy – całość sprawiała wrażenie ogromnej pustki. Świątynie katolickie tak przyzwyczaiły nas do przeładowanej formy, bogactwa, które ma olśnić i onieśmielić, uświetnić dom ojca niebieskiego na ziemi, że ta świątynia wydała się zadziwiająco inna).

Wnętrze świątyni


Niedaleko  kościoła Najświętszej Marii Panny znajduje się druga z Galerii, będąca  celem naszych odwiedzin. Albertinum – skojarzenia z wiedeńską Albertiną jak najbardziej uzasadnione. Drezdeńska Galeria nazwę zawdzięcza Albertowi I Wettynowi, zaś Wiedeńska Albertowi Sasko Cieszyńskiemu - synowi Augusta III. Jak widać cała rodzina kolekcjonowała dzieła sztuki. Obie Galerie posiadają też zbiory bliższe naszym czasom. W Albertinum znajdują się obrazy począwszy od romantyzmu do czasów nam współczesnych.  Gdybym miała wybrać jeden obraz, który najbardziej mi się spodobał (nie było by to łatwe) wybrałabym Statki (albo łódki) w porcie wieczorem Caspara Davida Friedricha.
Łódki w porcie wieczorem C.D. Friedricha
Nieopodal Albertinum znajduje się budynek Nowej Synagogi – pierwsza wybudowana po wojnie w NRD (tu uświadamiam sobie, iż młodsi czytelnicy mogą nie wiedzieć co to był za twór NRD i RFN) synagoga żydowska. Miało to wydźwięk symboliczny i może ekspiacyjny, w kraju, którego obywatele unicestwili tak wielu żydów powstaje przeznaczone dla nich miejsce kultu. Została ona wybudowana w latach 1997-2001, jest zatem dość młodą budowlą i zarazem jedną z najnowocześniejszych na świecie synagog. Czy ładną? Kwestia gustu. Dla mnie jest to betonowy schron, ale mojej koleżance architekt podoba się prostota formy. Jeśli o to idzie jest to majstersztyk prostoty, chyba nie można wymyślić nic bardziej prostego niż klocek bez okien (ten brak okien jest dla mnie przerażający i przytłaczający, no chyba, że oświetlenie jest dachowe, ale internet o tym nie wspomina, a z powodu prac budowlanych wokół nie można było świątyni zwiedzić. Podobno nad drzwiami jako jedyna ozdoba znajduje się oryginalna gwiazda Dawida uratowana ze starej synagogi, której nie pozwolono mieszkańcom ratować podczas pożaru. Znajduje się tam dziś wiele instytucji kultury żydowskiej. I chyba najbardziej podoba mi się w niej to, że powstała, powstała po wojnie i powstała w Niemczech, a to, że jej wygląd nie budzi mojego zachwytu – to kwestia wtórna. Ważne, że jest, nawet, jako przedmiot dyskusji, czy sporów dla zwolenników i przeciwników.
Nowa Synagoga - majstersztyk prostej formy
Wychodząc z Synagogi wchodzi się na Tarasy Bruhla spacerową promenadę widokową nad Łabą, która zapewne w słoneczny dzień wygląda przeuroczo, z ławeczkami, rzeźbami, zielenią i widokiem na rzekę. Tu znajduję się fasady Albertinum, Sądu Najwyższego i Akademii Sztuk Pięknych (majestatyczne i okazałe). Nazwę swą zawdzięczają Tarasy Henrykowi Bruhlowi – szarej eminencji Augusta II i Augusta III, które de facto rządził w Polsce, podczas gdy sascy królowie oddawali się uciechom lub gromadzeniu dzieł sztuki. Teren został podarowany kanclerzowi pod budowę pałacu. Była to nagroda za wprowadzenie innowacji w podatku od przyrostu wartości majątku. Tarasy zostały ponad dwieście lat temu udostępnione mieszkańcom miasta, jako własność publiczna.
Niestety to co nam w wycieczce do Drezna nie dopisało to była pogoda, dość pochmurna, ostatniego dnia nawet trochę padało. Dlatego też spacery tarasami nie należały do najprzyjemniejszych. 
Słodki przystanek pomiędzy (zwinger:)) architekturą i sztuką
Ponieważ nie jesteśmy smakoszami niemieckiej kuchni żywiłyśmy się we włoskiej knajpie, dzięki czemu na czas posiłku przenosiłyśmy się do słonecznej Italii. Natomiast miło wspominamy malutką kawiarenkę przy Albertinum, w której gospodarz poczęstował nas bardzo dobrym likierem kawowym, a ciastko miało wyśmienity smak biszkoptowego sernika. Niezłe ciasto śliwkowe udało się nam skosztować w Galerii Starych Mistrzów, ciasto z widokiem na dziedziniec (szkoda tylko, że stanowiący nadal plac budowy).
Drezno spełniło, a nawet przewyższyło nasze oczekiwania. Oczywiście nie udało się nam obejrzeć wszystkiego, co miałyśmy w planach, ale też chciałyśmy połączyć niespieszne zwiedzanie z nienasyconym apetytem poznawczym, co nie było łatwe. Ale uważam się się nam to udało.

 

niedziela, 9 marca 2025

Królowa Watykanu Prawdziwa historia Olimpii Maidalhini Eleanor Herman

Wydawnictwo Jeden Świat 2019
Rok zaczęłam od lektur o silnych kobietach. Otrzymaną od Mikołaja Histerię sztuki Sonii Kisza  przeczytałam dość szybko uświadamiając sobie, jakie to szczęście, iż przychodząc na świat kobietą urodziłam się w XX wiecznej Europie. Czytałam o Artemisii Gentileschi, która chcąc dochodzić w sądzie sprawiedliwości (choć, czy to ona chciała jej dochodzić, czy szanowny ojczulek chciał pieniężnego zadośćuczynienia od sprawcy gwałtu nie wiadomo) została poddana torturom. Należało się przekonać się, czy panna sobie czegoś nie zmyśliła, tudzież, czy wina nie leży po jej stronie. Nic w tym dziwnego uważano bowiem, że kobiety same sobie są winne tego, co je spotykało (czy dziś jest inaczej?). Czytałam o tym, iż w latach sześćdziesiątych zeszłego wieku (XX) we Włoszech gwałciciel który zadeklarował chęć małżeństwa nie mógł być pociągnięty do odpowiedzialności karnej. Czytałam i nie mogłam uwierzyć. 
Dlatego z radością przeczytałam książkę o kobiecie silnej, może nawet apodyktycznej, ale kobiecie która w drabinie społecznej wspięła się wyżej niż nie jeden mężczyzna. Udało jej się zostać na pewien czas nieformalną głową kościoła katolickiego. I to kiedy? Jest przełom XVI i XVII wieku. Czas, w którym kobiety traktuje się, jak zło konieczne. Nie ma większego nieszczęścia, niż to, kiedy w rodzinie przychodzi na świat kolejna dziewczynka. Kłopot dla ojca. Trzeba będzie szykować posag zarówno wtedy, kiedy będzie się chciało ją wydać za mąż, jak i wtedy, kiedy trzeba będzie ją wysłać do klasztoru. Innej drogi dla niezamężnej kobiety, która nie przekroczyła czterdziestego roku życia nie było. Nie mogła zostać w domu.
Lektura tej opowieści zaskoczyła mnie pozytywnie, bowiem sądząc po okładce spodziewałam się raczej beletrystyki, fikcji bazującej na nośnym temacie. Tymczasem autorka wykazała się dużą znajomością tematu. Jest rys historyczny, tło społeczno-obyczajowe, no i jest porządna biografia Olimpii Maidalhini.
Kiedy Olimpia przyszła na świat ojciec miał plan – klasztor, tam zamknie swoje trzy córki. I tam był potrzebny posag, ale o wiele mniejszy, niż w przypadku zamążpójścia. W dodatku dziewczęta będą się modlić o łaski w życiu wiecznym dla rodziny. Świetny interes, my cię zamkniemy w więzieniu, bo ówczesny klasztor niewiele różnił się od więzienia, a ty dziewczyno módl się, abyśmy dostąpili chwały życia wiecznego.
A co wówczas myślano o kobietach - otóż ich pożądanie było niezaspokojone w odróżnieniu od sennego libido mężczyzn i gdyby im dać zbyt wiele wolności zgwałciłyby wszystkich mężczyzn, dlatego dziewczęta należało trzymać z daleka, najlepiej pod kluczem (w domu ojca, męża lub klasztorze), aby społeczeństwo pozostało czyste i nieskalane. To wydaje się dziś nieprawdopodobne, a jednak było niestety prawdziwe. Niewyobrażalne było, aby kobiety żyły same niezależnie od mężczyzn - chyba, że owdowiały i miały ponad czterdzieści lat, bo zdaniem ówczesnych w tak zaawansowanym wieku były już na tyle wyschnięte, że ich części intymne obracały się w piach. (Str. 29)
Niestety Oliwia okazała się krnąbrna i niewdzięczna i sprzeciwiła się woli ojca. Miała szczęście iż kilka lat wcześniej ukazało się orzeczenie Soboru Trydenckiego o niemożności zmuszenia kobiety do życia w klasztorze. Oliwia złożyła donos na własnego ojca, zadenuncjowała też namawiającego ją do życia w klasztorze księdza. Ba oskarżyła go nawet o molestowanie. Okrutne? - może i tak, ale nie miała wyboru, był to jedyny sposób uniknięcia zamknięcia za kratami na całe życie.
Poza silnym charakterem Oliwia miała ponownie sporo szczęścia, znalazł się bowiem bogaty i dość młody człowiek, który zapragnął ją poślubić, a do tego poprzestał na znacznie niższym niż zwyczajowo posagu. Niestety zarówno mąż, jak i syn zmarli przedwcześnie. Oliwia została bardzo młodą wdową, młodą i majętną. Zbyt młodą, aby żyć samej. Ogłosiła zatem, że poszukuje męża. Pieniądze już miała, teraz zapragnęła szlachectwa. A najłatwiej było je znaleźć w Rzymie, gdzie wiele dostojnych rodów mocno podupadło. Trafiła na rodzinę Pamhilij, zubożałą posiadającą tytuł i poważanie, bowiem z ich rodu wywodziło się paru dostojników duchownych i świeckich. Z dwóch braci młodszy Giovani Gianbatista był księdzem i prawnikiem kanonicznym, zaś starszy niemal pięćdziesięcioletni był tak biedny, iż nie było go stać nawet na opłacenie siana za swoje trzy konie (cały jego majątek). Olimpia nie potrzebowała pieniędzy, potrzebowała szlachectwa i poważania. Poślubiła zatem starszego brata i przez cały czas robiła wszystko, aby młodszy mógł się piąć po szczeblach kariery duchownego. W tych czasach posiadanie biskupa, albo co lepsze kardynała to była wygrana na loterii. Cała rodzina była zabezpieczona do końca życia.
Oliwia organizowała przyjęcia, przedstawienia, bale, dawała prezenty, schlebiała tym duchownym i ich rodzinom, od których poparcia zależało, kto zostanie najpierw nuncjuszem papieskim, potem kardynałem, aż wreszcie papieżem. Posiadanie w rodzinie nuncjusza, czy kardynała było nobilitacją. Nie mówiąc o widokach na lepsze miejsce w niebie, dawało o wiele lepszą pozycję na ziemi. Można bez przesady stwierdzić, iż to właśnie Oliwii zawdzięczał Giovanni papiestwo. Bardzo dobrze się dogadywali, o wiele lepiej niż z mężem, który jednak tolerował podporządkowanie życia rodziny karierze brata. Były podejrzenia, iż Oliwię poza interesami, przyjaźnią łączyło z bratem męża coś więcej. Podejrzenia te nie zostały jednak potwierdzone w jakikolwiek sposób.
Popiersie Olimpii w Galerii Doria Pamphili


Jaka była Oliwia? ambitna, żądna władzy i zemsty, okrutna i bezwzględna. Pragnęła zemsty na ojcu i społeczeństwie, które chciało decydować za nią. Tego, że chciano ją wbrew woli posłać do klasztoru nie wybaczyła nigdy (ani ojcu, ani potem Innocentemu). Jako zamożna kobieta, ilekroć wyjeżdżała i musiała powierzyć komuś zarząd majątkiem wyznaczała do tego matkę, nigdy ojca. Nie będę streszczała biografii Olimpii dość dodać, że koleje jej losów były zmienne, od poważania, bogactwa, nobilitacji po niełaskę i powrót do władzy.
Oliwia robiła to, co robili wszyscy mężczyźni mający władzę, w zamian za łapówki załatwiała posady, korzystne decyzje, budowała sieć wzajemnych powiązań, zawiązywała koalicje najpierw aby wynieść szwagra na tron Piotrowy, a potem, aby po jego śmierci zapewnić sobie bezpieczeństwo. Nie cieszyła się uznaniem. Duchownych oburzało nie tylko to, że miała wpływ na decyzje papieża, ale i to, że miała nieograniczony do niego dostęp o każdej porze dnia i nocy.
Czytałam z dużym zainteresowaniem. Nie dość, że zawsze interesowały mnie papieskie rody, hipokryzja pokazująca, jak dalece życie głowy kościoła katolickiego odchodziło od nauk duchowych przezeń głoszonych, to jeszcze trafiłam na kobietę, która powinna być niewidzialna, a tymczasem była nieformalnie papieżem, zwierzchnikiem całego grona purpuratów. Zadziwiające jest dla mnie, jak Innocenty X, który na portrecie namalowanym przez Velasqueza wygląda na zdecydowanego i silnego dostojnika kościelnego dał się prowadzić kobiecie i mimo może i dobrych chęci doprowadził Watykan niemal do ruiny i moralnej i finansowej. Pozwolił na otoczenie przez Olimpię opieką rzymskich prostytutek i korzystania przez nie z herbu rodu Pamhili, na wypędzenie syna i jego żony z Rzymu, wprowadzenie jako kardynałów do Kościoła jej protegowanych (jednego głupszego od drugiego). Spekulowała zbożem, ukradła relikwie, skłóciła papieża z siostrą. Rozdawała urzędy, za pieniądze załatwiała każdą sprawę, nawet najbardziej niegodziwą. Sam Innocenty jak na siedemnastowiecznego papieża był właściwie nieprzekupny. Owszem, jak wszyscy brał i dawał łapówki w drodze na szczyt, ale nigdy nie oskarżono go o okradanie Kościoła i zawsze żył wstrzemięźliwie. (str. 221). Jak zatem Innocenty mógł pozwolić na takie zachowanie? Wiedział, że to jej zawdzięcza tron Piotrowy i lubił ją.
Poza historią Olimpii można poznać wiele ciekawostek z okresu przełomu XVI i XVII wieku, jak np. te iż po wyborze kandydata na papieża było przyzwolenie na zabieranie z jego posiadłości wszystkiego co cenne (przy czym za cenne uważano nie tylko kosztowności, czy dzieła sztuki, meble, ale też odzież począwszy od tej odświętnej po bieliznę). Jednak bardziej zszokowało mnie to, iż po śmierci papieża okradano go ze wszystkiego do tego stopnia, iż wydzierano nieboszczykowi spod głowy poduszkę, zdejmowano buty, koszulę i leżał nieborak niemal całkiem nagi na gołej ziemi, gdyż łoże też zabierano (że o kosztownościach nie wspomnę).

Spuściznę rodu Pamphili można dziś oglądać w olśniewającej Galerii Doria – Pamphili, gdzie znajdują się zagrabione skarby Olimpii i jej spadkobierców. Dzieła Rafaela, Tycjana, Tintoretta, Brueglów zdobią ściany Galerii. No i on portret Innocentego pędzla Velasqueza. Tam też możemy zobaczyć popiersie Olimpii dłuta Alessandro Algardi (zdjęcie wyżej).

wtorek, 4 marca 2025

Krew z kamienia Donna Leon

Wydawnictwo Noir sur blanc 2009
Kolejne spotkanie z komisarzem Brunettim pozwoliło mi powrócić do Wenecji, tym razem grudniowej i wyjątkowo mroźnej. Guido rozwiązuje zagadkę śmierci afrykańskiego vu cumpra (czyli nielegalnego imigranta zajmującego się sprzedażą podróbek torebek. Tak przynajmniej się wszystkim wydaje). Nie znając tożsamości ofiary (ci, którzy go znali nabierają wody w usta) trudno dociec, komu mógł się narazić sprzedawca torebek i to do tego stopnia, iż padł ofiarą egzekucji). Poza zmową milczenia komisarz na polecenie przełożonego ma zaprzestać zajmowania się sprawą śmierci Afrykańczyka, a dodatkowo z komendy znikają akta sprawy. W sprawę zamieszane są różne czynniki rządowe. Czy komisarzowi mimo to uda się rozwiązać sprawę nie narażając swych bliskich na niebezpieczeństwo? Nie będę zdradzała treści fabuły.
Mogę napisać o tym, co wydaje się mniej istotne z punktu widzenia prowadzonego dochodzenia, a dla mnie jest niezwykle interesujące. 

Obserwujemy jak Guido i Paola radzą sobie z problemami wychowawczymi, których tym razem dostarcza im Chiara  lekceważąco wyrażająca się o czarnoskórych imigrantach. To skłania komisarza do rozważań na temat uprzedzeń.
Wenecja zimą (co prawda nie grudniowa a lutowa)

Lubił uważać, że jest człowiekiem o umiarkowanych poglądach, wychowanych podobnie jak większość Włochów bez uprzedzeń rasowych, ale był na tle uczciwy, by przyznać, że to przekonanie jest prawdopodobnie jeszcze jednym narodowym mitem. Łatwo dorastać bez uprzedzeń w jednolitym rasowo społeczeństwie. Jego ojciec nie znosił Rosjan i Brunetti zawsze uważał, że miał ku temu podstawy, jeżeli uznać za nie trzy lata spędzone w obozie dla jeńców wojennych. Sam instynktownie nie ufał południowcom, choć to uczucie wprawiało go w niemałe zakłopotanie. (str 44-45).

Jest też to co bardzo lubię, czyli nawiązania literackie. Komisarz (podobnie, jak cała jego rodzina) uwielbiający czytać ponownie dochodzi do wniosku dotyczącego analogii lektury sprzed wieków z bieżącą sytuacją.

Brunetti nie czytał Iliady- jego wymęczone licealne przekłady fragmentów trudno uznać za lekturę tekstu- aż do trzeciego roku studiów. Było to dziwne przeżycie. Chociaż nigdy nie czytał oryginału w tak dużym stopniu ukształtował on jego świat i kulturę, że Brunetti z góry wiedział, co przyniesie lektura każdej księgi. Nie zdziwiła go perfidia Parysa ani uległość Heleny, wiedział, że los śmiałego Priama jest przesądzony, a męstwo szlachetnego Hektora nie uratuje Troi przed zniszczeniem.
Akta [dostarczone przez współpracownika na temat działań policji względem imigrantów] wywoływały bardzo podobne odczucia literackiego deja vu. Gdy czytał podsumowanie działań policji w odpowiedzi na przybycie vu cumpra do Włoch był świadom, jak dobrze zna wiele elementów fabuły. Widział, że najpierw kramarzami byli Marokańczycy i Algierczycy, którzy nielegalnie sprzedawali wyroby rzemieślnicze przywiezione do Włoch. Pamiętał nawet, że wiele lat temu widział ich towary: figurki zwierząt rzeźbione ręcznie w drewnie, szklane paciorki, ozdobne noże i efekciarskie, podrabiane bułaty. Chociaż raport tego nie wyjaśniał, tę falę francusko-języcznych sprzedawców nazywano vu cumpra, naśladując ich nawoływania w łamanej włoszczyźnie, mające przyciągnąć uwagę potencjalnych nabywców. [od vuoi comprare- chcesz kupić]. W miarę, jak Afrykanie z położonych bardziej na południe terenów Czarnego Lądu zastępowali Arabów, zmniejszyła się częstotliwość popełnianych przez nielegalnych przybyszów przestępstw. Nadal wprawdzie łamano przepisy imigracyjne i handlowano bez zezwolenia, ale drobne kradzieże i akty przemocy praktycznie zniknęły z rejestrów zatrzymań ludzi, którzy odziedziczyli miano vu cumpra (str. 71-72).
W sobotnie popołudnie bywa tłoczno

czy innym razem czytając dzieje późnego cesarstwa rzymskiego napisane przez Ammianusa Marcellinusa.
Książka podobała mu się głównie z uwagi na zawarty w niej portret jednego z jego ulubionych bohaterów, cesarza Juliana. Ale nawet tutaj czytając opis oblężenia miasta Leptis w Trypolisie oraz perfidii i dwulicowości zarówno napastników jak i obrońców, uzmysłowił sobie swoją sympatię dla Afryki. Zakładników zabito, mężczyzn skazano na obcięcie języka za wyjawienie niewygodnej prawdy, ziemia leżała odłogiem wskutek grabieży i masowych mordów. Doczytał do końca księgi dwudziestej ósmej, ale potem zamknął książkę i uznał, że wcześniejszy sen będzie lepszy niż przypomnienie, jak niewiele zmieniła się ludzkość w ciągu niemal dwóch tysięcy lat (str. 111)

Najlepsze tiramisu w Wenecji (choć nie jadłam zrobionego przez Paolę :)

Nie mogło oczywiście zabraknąć w trakcie lektury kulinarnych smaczków.
-jak ten z bożonarodzeniowego targu
Jaśniejsze światło spływało ze straganów bożonarodzeniowego targu, gdzie sprzedawcy i wytwórcy z różnych regionów Włoch kusili kupujących lokalnymi specjałami: serami o ciemnej skórce i paczkami cienkiego jak papier pieczywa z Sardynii, oliwkami w rozmaitych kształtach i kolorach z całego półwyspu, oliwą i serem z Toskanii. Salami dowolnej długości, o dowolnym składzie i dowolnej średnicy z Reggio Emilia. (str. 11)

Risotto con funghi (może nie wygląda, ale smakowało obłędnie)

-czy ten ze zwykłej codziennej kolacji przygotowanej przez Paolę.
Kiedy Paola czekała na męża popijając leniwie prosecco ... Dzieci pochłaniały ogromne porcje pasticcio przyrządzonego z warstw polenty, ragu i parmezanu. Potem była tylko zapiekana cykoria pokryta plastrami stracchino, choć Paola nie mogła się nadziwić, że jej pociechy potrafią jeszcze coś zmieścić w żołądku. (str. 39).
Ilekroć czytam o jedzeniu mam ochotę coś przekąsić, nawet jeśli nie będzie to tak smakowite danie, jak te, które przygotowuje Paola. 
Czyżby Brunetti?

Co mnie zaskoczyło to fakt iż w książce wydanej w 2005 r. (czyli dwadzieścia lat temu) zapalony obrońca środowiska inspektor Vianello dowodzi, iż w kwestii ochrony środowiska i tak jest już za późno na jakiekolwiek działania, gdyż skala zniszczeń jest nieodwracalna. Wniosek do którego ja doszłam dopiero niedawno. Możliwe, że nie chciałam wcześniej dopuścić go do świadomości.

Wiele razy powtarzałam, że kryminały nie są moją ulubioną lekturą, jednak dla Donny Leon robię wyjątek.
Przekład Marek Fedyszak.

Książka przeczytana w ramach stosikowego losowania u Anny.

środa, 19 lutego 2025

Kraków w lutym

A to Kraków właśnie


Lubię to miasto o każdej porze roku, choć muszę przyznać, że nawet w lutym jest tu tłoczno i głośno. Może powinnam napisać, zwłaszcza w lutym. Wszak to okres zimowych ferii, o czym zdaje się zapominać starsza pani, dla której nie ma znaczenia, jaki dzień wita o poranku, bo każdy niesie nadzieję przyjemnego spędzenia czasu, czy to poniedziałek, czwartek czy niedziela, dzień powszedni czy święto. Nie ważne, że tu strzyka, tam drapie, a ucho się zatyka i niedosłyszy.
Tym razem powodem odwiedzin były dwa spektakle w Teatrze Stu. Tak wiem, jechać przez cały kraj, aby pójść do teatru to może się wydawać dziwne. Nie dla mnie. Każdy pretekst jest dobry, aby odwiedzić miły memu sercu gród nad Wisłą.
Hotel mieścił się w białym narożnym budynku
Już zakwaterowanie w hotelu usytuowanym pod samiuśkim Wawelem wywoływało uśmiech na twarzy. Miało ono wiele zalet. Poza tym, że zapewniało całkiem przyzwoite i różnorodne śniadania, taras widokowy na szóstym piętrze z widokiem na zamkowe mury jego lokalizacja dawała bonusy w postaci bliskości miejsc, które zamierzałam odwiedzić, a jednocześnie o tej porze roku nie było tu tak wielu turystów (skupiali się oni raczej na Rynku i odchodzących odeń uliczkach). Sama świadomość nocowania pod Wawelem powodowała że czułam się fantastycznie. Jakoś tak splatały mi się różne nitki powiązań historyczno-artystycznych związanych z tym miejscem (Piastowie, Jagiellonowie, Witt Stwosz, Matejko, Wyspiański, Mehoffer).
Wawel - Tu wszystko jest Polską, każdy kamień i okruch każdy, a człowiek, który tu wstąpi staje się Polski częścią… Otacza nas Polska wieczyście nieśmiertelna. (to cytat z Wyzwolenia). Może i górnolotne to słowa, ale przecież pisane w czasie niewoli. Mające dawać i poczucie przynależności i nadzieję. Nie wiem, czy dobrze pamiętam, czy nie pisał także, że tu bije serce Polski, a może to moja imaginacja. Ale tak to odczuwam.
Uwielbiam takie widoki zza gałęzi drzew

Rzadko bywam w zamkowych wnętrzach, ale Katedrę odwiedzam niemal za każdym pobytem. Jakieś wzruszenie i podniosłość mnie tam ogarniają. Choć nie jestem osobą wierzącą odczuwam sacrum tego miejsca. Tak ważnego dla naszych przodków, naszej historii, naszej państwowości, a jak widać i dla nas samych.

Tutaj koronowano większość władców, tutaj spoczywają ich szczątki, tu składano wojenne trofea, tu modlono się o pomyślność królewskich przedsięwzięć, tu w okresie zaborów była ostatnia ostoja polskości.

Dawniej wizytę w Katedrze rozpoczynałam odwiedzinami nekropolii podziemnej oraz wejściem na dzwonnicę. Dziś wolę być w samej Katedrze, poczuć jej aurę. Bywałam tu wielokrotnie, ale chyba po raz pierwszy miałam ją niemal wyłącznie do swojej dyspozycji. I znowu wychodzi ze mnie egoistka. Ale myślę, że zrozumieją mnie zapaleni podróżnicy. Poza mną znajdowały się jedynie dwie pary. Taki fart. Jakieś pół godziny później widziałam wchodzące do gmachu spore grupy młodzieży. Ja mogłam oglądać przepiękne kaplice w ciszy i skupieniu, jedynie w towarzystwie własnych myśli. O wyobraźni, która podpowiadała przeróżne obrazy zamilknę.
Konfesja Św. Stanisława

Tyle już razy byłam w Katedrze, a dopiero teraz zwróciłam uwagę na konfesję Św. Stanisława. Nigdy nie zwiedzam obiektu w sposób -powiedzmy- kompleksowy, aby zobaczyć wszystko i wszystko zapamiętać, zawsze jest to zwiedzanie wybiórcze. Moja pamięć mimo ćwiczeń coraz słabsza stara się zachować to, co zaciekawiło. Pamiętam słowa jednej z przewodniczek, jeśli zapamiętacie z tego pałacu choćby jedno pomieszczenie to oznacza, że warto było tutaj dotrzeć. Zatem i ja dokonuję selekcji. Do tej pory najczęściej skupiałam wzrok na pomnikach nagrobnych władców, tym razem – może z powodu owego braku zwiedzających – dojrzałam ogromną srebrną trumnę na pod baldachimem. Jest to barokowa konfesja w której spoczęły szczątki Św. Stanisława – patrona krakowskiej katedry. Skrzy się ona w odbiciu słonecznych promieni lub świateł z lampionów i żyrandoli. I jak na barokową konfesję przystało jest niezwykle dekoracyjna. Trumnę zdobną medalionami przedstawiającymi historię życia świętego podtrzymują cztery anioły, a na jej szczycie znajdują się infuła, pastorał i krzyż procesyjny. Miłą dla mnie niespodzianką był fakt, iż twórcą projektu był Gdańszczanin – Piotr von der Rennen. Ten XVII wieczny rzeźbiarz jest też twórcą projektu przepięknego relikwiarza Św. Stanisława znajdującego się w gnieźnieńskiej katedrze. Odkąd obejrzałam jego zdjęcie zamarzył mi się powrót do Gniezna.
Konfesja raz jeszcze tym razem wraz z baldachimem

Początkowo wokół ołtarza składano trofea zdobyczne w postaci nieprzyjacielskich chorągwi, w tym chorągwi spod bitwy pod Grunwaldem. Dziś chorągwi już tam nie ma (zostały zagubione, zrabowane lub zniszczone przez upływ czasu), lecz pamięć pozostała.
Do przechowywanych w pamięci obrazów moich ulubionych kaplic (zwłaszcza tej świętokrzyskiej- ufundowanej przez Kazimierza Jagiellończyka i Elżbietę Rakuszankę, która stanowi miejsce ich wiecznego spoczynku, w której znajdują się piękne XV wieczne polichromie malarzy ruskich w stylu bizantyjskim a także witraże projektu Józefa Mehoffera) dochodzi pewna konstatacja. Już w samej kaplicy Świętokrzyskiej jest pomnik Kazimierza Jagiellończyka, ba jest nawet pomnik biskupa Kajetana Sołtyka nie ma pomnika Elżbiety Rakuszanki (jest jedynie płyta nagrobna). A uwagę na to zwróciłam dopiero wówczas, kiedy stanęłam nad skromną płytą nagrobną upamiętniającą drugą żonę Władysława Jagieły Annę Cylejską (i jej córkę Jadwigę Jagiellonkę). Marmurowa płyta otoczona świecznikami. Nieco dalej stoi pomnik nagrobny pierwszej żony Władysława Jagiełły – Jadwigi Andegaweńskiej (pierwszej kobiety koronowanej w Polsce na króla, a późniejszej świętej kościoła katolickiego). Zastanowiło mnie, skąd taka różnica w upamiętnieniu królowych. Sprawę wyjaśnia tablica informacyjna. Otóż pomnik nagrobny Jadwigi pochodzi z 1902 r. Został wykonany przez Antoniego Madeyskiego (nazwisko wydawało się znajome, przeszukałam zasoby zdjęć i trafiłam na rzeźbę Ból znajdującą się w warszawskim muzeum).
Płyta nagrobna Anny Cylejskiej

Wcześniej szczątki królowej Jadwigi spoczywały pod zwykłą płytą nagrobną posadzki w okolicy ołtarza głównego. Podczas jednej z przebudów kościoła płyta znikła. Szczątki królowej po kilkukrotnych ekshumacjach (jednej w obecności Jana Matejki, który sporządził rysunek kości twarzy Jadwigi) umieszczono w 1949 roku w pomniku nagrobnym i przebywały tam do roku 1987. Następnie szczątki królowej umieszczono w relikwiarzu znajdującym się pod czarnym krucyfiksem po lewej stronie ołtarza. Tym sposobem dzisiaj pomnik nagrobny znajduje się w przeciwległym krańcu katedry do miejsca pochówku.
Pomnik nagrobny Jadwigi z 1902 r. 

Wizyta w Krakowie to szereg spacerów nabrzeżem Wisły, mniej uczęszczanymi uliczkami Starego Miasta no i oczywiście wizyta na Kazimierzu. Poza miejscami, do których wracam często chciałam też odwiedzić nowe. Tym razem była to Pracownia i Muzeum Witraży. Nastawiłam się bardziej na zbiory muzealne, tymczasem okazało się, iż wizyta w pracowni wytwarzania witraży była równie ciekawa. Pani przewodnik opowiadała o procesie tworzenia witraży od momentu powstania, a raczej otrzymania projektu, poprzez przeskalowanie go, wybór faktury i grubości szkła, dobór kolorów z bogatego wzornika, sposób wykrawania szkła, łączenia za pomocą spoin, malowania, utwardzania aż do powstania efektu końcowego. Polecam taką wizytę wszystkim, których podobnie jak mnie fascynuje oglądanie kolorowej, szklanej mozaiki. Oglądając witraże w świątyniach, czy kamienicach nie mamy możliwości przyjrzeć się im z bliska, umyka nam wiele szczegółów, widzimy jedynie całość w postaci barwnej kompozycji, rzadko dostrzegając niuanse, przedstawione nań historie, nad którymi pracowało tak wiele osób. Tutaj możemy dotknąć szkła, poznać jego fakturę, z bliska zobaczyć kilka zrealizowanych przez pracownię projektów tak znanych twórców jak Mehoffera czy Wyspiańskiego, albo mniej znanego Wojciecha Jastrzębowskiego. 
Apollo Wyspiańskiego w Muzeum i Pracowni Witraży

Oczywiście tym co przyciąga do odwiedzenia Pracowni i Muzeum jest realizacja Apolla Stanisława Wyspiańskiego. Byłam przekonana że Apollo znajduje się w Gmachu Towarzystwa Lekarskiego. I jest to prawda, ale .. okazuje się, że pierwsza realizacja Apolla wg oryginalnego projektu została zniszczona w trakcie wojny. Została odtworzona w 1972 r. Z informacji przekazanych przez przewodniczkę została ona odtworzona wg kopii projektu, co spowodowało, iż znajdująca się w Domu Towarzystwa Lekarskiego instalacja ma nieco inne kolory niż te, które znajdowały się na projekcie Wyspiańskiego. Po otrzymaniu oryginalnego projektu ze zbiorów Muzeum Narodowego w Krakowie Pracownia po raz trzeci zaczęła odtwarzać witraż Apolla i teraz znajduje się on (jak na razie jego część środkowa i najbardziej znana) w Muzeum Pracowni. Sama Pracownia istnieje od 1902 r. a prowadził ją przez jakiś czas Stanisław Żeleński (brat Boya Żeleńskiego). Pracownia zrealizowała większość projektów, które dziś możemy podziwiać w świątyniach czy kamienicach krakowskich.


W Muzeum znajduje się także wystawa witraży z motywami kwiatowymi zaprojektowanymi przez znanych krakowskich artystów. To był niezwykle mile spędzony czas.
No i to, co było pretekstem odwiedzin w Krakowie, czyli wizyty w teatrze Stu. Pierwsza rzecz, jaka mnie zaskoczyła i jednocześnie uradowała to ogromna ilość młodzieży na przedstawieniach. Nawet, jeśli była to młodzież szkolna przyprowadzona przez nauczycieli to chwała tym nauczycielom. Na pierwszym z przedstawień Tartuffe, czyli oszust Moliera – sztuce zdecydowanie lżejszej i dającej mnóstwo powodów do śmiechu młodzież wypełniała niemal całą widownię. Publiczność bawiła się fantastycznie (w pewnym momencie aktorzy również, kiedy Maria Seweryn zamaszyście zdejmując buta kopnęła go w stronę publiczności - niezamierzenie). Mocno się ubawiłam i chyba będę musiała zmienić moje przekonanie, iż ciężko jest mnie rozbawić, bowiem ostatnio zdarza się to coraz częściej. Bardzo podobał mi się sposób przedstawienia sztuki, a brak ostatniej sceny, która wymuszona została koniecznością przypodobania się władcy, sceny w której oficer królewski aresztuje oszusta sprawia, iż sztuka jest bardziej realistyczna. Nikt nas nie wybawi od zła, jeśli sami go nie dostrzegamy. Sztuka przedstawiona została nieco bardziej współcześnie (kostiumy i sposób gry) ale z zachowaniem wierności oryginałowi. Bardzo też podobała mi się gra aktorów; i samego Tartuffa w wykonaniu Radosława Krzyżowskiego i Marii Seweryn jako Elmiry, a także Aleksandry Sroki jako Doryny. Zauważyłam też, że młodzież doskonale reagowała salwami śmiechu, a pewien młody człowiek musiał rękoma zasłaniać usta, by jego radość nie przesłoniła odbioru innym. Jeśli nie znacie układu sceny i widowni w krakowskim Teatrze Stu to muszę napisać, iż scena znajduje się pośrodku, otoczona z trzech stron widownią. Jest dość kameralna, więc aktorów ma się niemal na wyciągnięcie ręki.
Na Kazimierzu

Kolejne przedstawienie to Biesy wg Dostojewskiego. Kto zna powieść, wie, iż przełożenie jej na sztukę wymaga sporej ekwilibrystyki. Przedstawienie z dwoma przerwami trwa niemal cztery godziny. Byłam na nim kilka lat wcześniej i pomna pozytywnych wrażeń, wręcz zachwytu chciałam skonfrontować swe wspomnienia z teraźniejszością. Tym co mnie najbardziej zachwyciło był występ chóru staro-cerkiewno-słowiańskiego w przerywnikach. I o ile kilka lat temu parę osób nie podołało długości sztuki i wyszło po drugiej części przedstawienia, o tyle tym razem wszyscy dotrwali do końca, choć nie wszyscy znali sztukę, czy choćby jej opis na stronie teatru zaczynając owacje po drugiej części i zabierając płaszcze z szatni na pierwszej przerwie. Okazało się, że było to 150 przedstawienie Biesów, a na widowni zasiadł sam reżyser i dyrektor teatru zarazem pan Krzysztof Jasiński. Ponieważ siedział niemal vis a vis mnie miałam okazję obserwowania też i jego reakcji. I albo jest świetnym aktorem, albo naprawdę był zadowolony z gry zespołu. Przedstawienie jest trudne w odbiorze, bo i mentalność rosyjskiego społeczeństwa tak dobrze oddana przez Dostojewskiego może być dla nas mniej zrozumiała. Liczne rozważania, bicie piany, poczucie bezsensu, abnegacja, dużo słów a mało czynów, albo czyny, które bywają odrażające. Nowa obsada znakomicie wywiązała się ze swych ról; jako Mikołaj Stawrogin wystąpił Karol Bernacki, jako młody Wierchowieński Kamil Pudlik, a jako Liza Katarzyna Cichosz. To tylko niektórzy z wykonawców, ale chyba oni najbardziej mi zapadli w pamięć. Oczywiście porównywałam z poprzednią obsadą sprzed lat, kiedy w rolę Stawrogina wcielał się Radosław Krzyżowski a w rolę Lizy Urszula Grabowska. Ale nie umiem ocenić, która kreacja podobała mi się bardziej. Obie były świetne.
Przedstawienie warte obejrzenia, choć trzeba nastawić się na długie siedzenie, co nie każdy dobrze znosi. Chciałam zamieścić zdjęcie widowni niestety są tam widoczne twarze, więc pomysł zarzuciłam. Zamiast tego malutki kawałek Kazimierza, a jakże urokliwy i pusty, co niesamowite dziedziniec wawelski).
Pusty dziedziniec na Wawelu
Z innych atrakcji kulturalnych udało mi się odwiedzić ponownie Muzeum Wyspiańskiego, gdzie główną atrakcją była wystawa poświęcona obrazowi Elizy Pareńskiej. Nie wiem, czy pamiętacie, iż jej siostry Maryna i Zosia zostały uwiecznione w Weselu Wyspiańskiego. Zofia została żoną Boya Żeleńskiego i pozowała do znanego obrazu Macierzyństwo Wyspiańskiego. Eliza od najmłodszych lat odczuwała lęk przed interakcjami społecznymi i dość szybko popadła w alkoholizm i zaczęła mieć problemy psychiczne. Nieobecny wzrok i smutek na twarzy nadają tajemniczości, a skrywają wielką tragedię, której finałem będzie samobójstwo w wieku 35 lat. Niewątpliwie ten obraz przyciąga wzrok. Miała siedemnaście lat, kiedy pozowała malarzowi.
Portret Elizy Pareńskiej 1905 r.

Oprócz portretu Elizy na wystawie pokazano też rysunki dekoracji kościoła Mariackiego. Oczywiście muzeum posiada wiele prac Wyspiańskiego, w tym mój ukochany Poranek nad Wawelem. Taki widok miałam przed oczyma kilkakrotnie podczas lutowego w Krakowie pobytu.
Głowa Chrystusa rysunek Wyspiańskiego frag. ołtarza Wita Stwosza

No i jak tu być w Krakowie nie nawiązując do Wyspiańskiego, Wawelu, historii i sztuki.


Poranek nad Wawelem (albo Planty o poranku)

To tylko wybiórczo parę krakowskich wrażeń. Nie chciałam się powtarzać, a zwłaszcza powtarzać moich ciągłych zachwytów nad tym miastem, ale nie wiem, czy mi się to udało. Oczywiście odwiedzonych miejsc i powodów do zapamiętania jest o wiele więcej, ale kiedy pisanie nie nadąża za życiem trzeba dokonywać selekcji. Wspomnę jedynie, iż udało mi się w końcu dotrzeć do miejsca pochówku Teodora Talowskiego, odwiedzić wystawę drzeworytów japońskich Utamaro w Muzeum Narodowym, napić się kawy w klimatycznej Mleczarni na Kazimierzu, delektować  na tarasie widokowym w hotelu nie tylko widokiem, wejść do kościoła Mariackiego (i jeszcze szybciej zeń wyjść z powodu olbrzymiej ilości ludzi), odwiedzić kościółek romański Św. Andrzeja, zajść na Kleparz w poszukiwaniu blogerki Ady (która niestety w piątek okazuje się na Rynek nie jeździ) i tak całkiem przyziemnie pobuszować w Domu towarowym Jubilat, który bardzo lubię odwiedzać, aby nie było, że tylko sztuka i kultura.