Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 1 grudnia 2025

Reminiscencje przy kopiowaniu bloga

Prowadziłam kiedyś bloga na innej platformie (wp). Z czasem zaginął on w czeluści internetu. Pomyślałam, że nie chciałabym kiedyś i tego bloga gdzieś zagubić; szkoda mi tych minionych zdarzeń, przeżyć, wspomnień, które tak prędko ulatują z pamięci. Mam słabość do starych wpisów; począwszy od tych infantylnych, pełnych zachwytów, do nieco bardziej przemyślanych, a wszystkie są zapisem autentycznych przeżyć.
Śladami profesora Langdona w Paryżu

Robienie kopii całości za pomocą narzędzi informatycznych wychodzi mi słabo, pojawiają się jakieś dziwne znaczki, jakiś chiński szyfr, stąd zabrałam się za żmudne kopiowanie wpisów, wpis po wpisie, wraz z komentarzami (usuwając zdjęcia, bo zabierają zbyt wiele miejsca). Zajęcie jest żmudne i pracochłonne, ale jakże przyjemne. Nie czytam wszystkiego, bo jest tego średnio pół tysiąca stron rocznie, a lat pisania już czternaście. Nie mniej czytam sobie wybiórczo wpisy i pojawiające się pod nimi komentarze. Przypominam pierwszych komentatorów oraz trafiam na pierwsze komentarze osób, które pozostały wiernymi czytelnikami do dzisiaj. Ileż książek mi polecono, o których zapomniałam, ile miejsc do odwiedzenia zasugerowano, których jeszcze nie odwiedziłam,  ile osób przestało się odzywać, a których mi bardzo żal. Tych dyskusji, które się nie odbyły, tej wymiany zdań, o którą dziś coraz trudniej. Ogarnia mnie sentyment. 

Ekstaza Św. Teresy Berniniego w kościele Santa Maria della Victoria (Rzym)

Kopiowanie jest zajęciem inspirującym. Dotarłam do wpisu na temat książki W ogrodzie pamięci Joanny Olczak - Ronikier i postanowiłam wypożyczyć kolejną książkę pisarki, w której historie tak miło było się zagłębić. Wypożyczyłam historię Piwnicy pod baranami. To chyba Piotr (bardzo zacofany w lekturze) mi zasugerował, Piotr, który nie odzywa się u mnie od lat, ale zawsze lajkuje nowe wpis na fb 😊 Nawiasem mówiąc Piwnicę pod baranami odwiedziłam po raz pierwszy już w okresie blogowym. Poznałam wówczas to kultowe zjawisko. Poznałam i przepadłam. Każda wizyta w Krakowie skutkuje nabyciem nowej płyty jednego z piwnicznych artystów. Nawiasem mówiąc, czy dziś jeszcze ktoś kupuje płyty, skoro tyle muzyki można pozyskać z internetu. Sama robię to coraz rzadziej, ale ten rodzaj muzyki trudno pozyskać z internetu. W samej Piwnicy przy krakowskim rynku byłam dwukrotnie. Jest to przeżycie nieporównywalne z żadnym innym koncertem piwnicznych artystów, bo stłoczeni na małej powierzchni piwnicznej izdebki stajemy się jakby piwniczną rodziną, która znalazła się na tej wysepce normalności. Ale też jest tam dla starszej pani bardzo niewygodnie. Siedzenie na desce czy twardym krześle przez ponad dwie godziny to spore wyzwanie dla naszych obolałych kości ogonowych, wiekowych kręgosłupów, drętwiejących nóg czy złaknionych powietrza astmatyków. Dlatego doświadczywszy zjawiska Piwnicy kolejne wystąpienia oglądam bądź to w Teatrze Słowackiego (jubileusze) bądź na występach gościnnych w Filharmonii Bałtyckiej. Ostatnio miałyśmy okazję po raz kolejny wraz z moją przyjaciółką Magdą doświadczyć tego niezwykłego katharsis w zeszłym miesiącu, kiedy to Piwnica wystąpiła ze swymi najlepszymi utworami w Gdańsku. Choć w przypadku Piwnicy trudno mówić o utworach słabszych. Niezmiernie nas cieszy fakt, iż do Piwnicy przybywają nowi, młodzi artyści. Będzie komu przejąć pałeczkę i poprowadzić Piwnicę dalej prze kolejne lata.

Londyn Temple Church
Swoją drogą widuję wielu blogerów, którzy bądź to zaprzestali prowadzenia blogów, bądź robią to sporadycznie, a którzy dość aktywnie udzielają się na f-b (jak choćby nieodżałowana Ada z krakowskiego bloga. Nieodżałowana – dlatego, iż nie mogę odżałować, iż zaprzestała prowadzenia bloga, Każdy wpis to było małe dzieło sztuki)

Ale wracając do procesu kopiowani - przypadkiem trafiłam na pierwszy komentarz Alicji. Alicji, czyli ardioli, którą poznałam osobiście w czerwcu podczas wycieczki do Wrocławia. A kilka dni temu Alicja odwiedziła mnie w Gdańsku. I znowuż koincydencja. Tym pierwszym skomentowanym postem był post o polskiej tradycji spędzania Świąt Bożego Narodzenia (musi być rodzinnie, przy suto zastawionym stole, z telewizją w tle, politycznymi dyskusjami i skłóconą rodziną, udajemy że się kochamy, kiedy tak naprawdę niemal każdy marzy, aby znaleźć się w tym czasie w zupełnie innym miejscu). I tym razem nasza rozmowa zahaczyła o temat rodzinnego spędzania świąt. Nic w tym dziwnego, wszak zbliża się czas świętowania. I choć nasze rodziny nie są ani patologiczne, ani skłócone to chyba każda z nas wolałaby ten czas spędzić inaczej, po swojemu.

Trafiłam na wpisy z serii Hugo na dobry początek tygodnia. Nowszych czytelników informuję, iż mam fioła na punkcie prozy Wiktora Hugo. Jeszcze do niedawna myślałam, iż jest to czas przeszły dokonany, iż proza Hugo jako nieprzystawalna do współczesności musiała się zestarzeć i „zramoleć” nawet w moich oczach, uszach i sercu. I wtedy sięgnęłam po audiobooka Nędznicy. Wysłuchałam w przeciągu kilku dni powieści o ponad tysiąc sześciuset stronach. Wprost nie mogłam się oderwać od słuchania, choć przecież doskonale znałam fabułę, a nawet niektóre cytaty, którymi raczyłam czytelników bloga, chyba do znudzenia. Spłakałam się okrutnie (może to efekt nadchodzącej, czy też posuwającej się wielkimi krokami starości) i doszłam do wniosku, że ten Hugo jednak umiał pisać, a choć czasy się zmieniły, okoliczności mamy inne, styl pisania także to jednak zachowania ludzkie i pewne zjawiska są nadal niezmienne. 

Kaplica Rosslyn w Szkocji
Przypomniałam też sobie blogerkę - trolla, która pod różnymi nickami występowała w blogosferze zamieszczając obraźliwe komentarze u osób, których poglądy jej nie odpowiadały. Pisywała też pochlebne komentarze sama u siebie. Nie wiem, czy teraz można to zweryfikować, pewnie jacyś bardziej doświadczeni blogerzy potrafią, w każdym razie wówczas było widać, iż osoba o kilku nickach jest jedną i tą samą osobą. Kiedy owa blogerka zaczęła obrażać inną osobę zamieszczającą u mnie komentarze wprowadziłam funkcję moderowania- czyli zatwierdzania komentarzy. A osobniczka usunęła wówczas wszystkie komentarze wcześniej u mnie zamieszczone. 

Jakże często trafiam na wpisy, iż po przeczytaniu któregoś z pisarzy zaraz sięgnę po kolejną jego książkę, a potem nie sięgam po żadną, bo coś innego wpada mi w ręce. Życie. Obietnice złożone samemu sobie nie zawsze bywają skuteczne. Może trzeba je składać innym. Swego czasu, kiedy przełożona oceniając moją pracę obniżyła mi ocenę za to, że pracuję po godzinach, co oznacza, iż nie potrafię zorganizować sobie pracy - obiecałam jej, iż nigdy więcej po godzinach nie będę pracować i słowa dotrzymałam. Z czego o dziwo, wcale nie była zadowolona. I jak tu ludziom dogodzić.

Zdarzył mi się też zabawny komentarz pod wpisem o biografii Dantego, w którym nieznany komentator zaklinał mnie, aby nie kupowała kolejnej powieści Dana Browna Inferno, a zamiast tego kupiła Wieczory florenckie pana Juliana Klaczko. Bo podobno jestem inteligentną osobą. No chyba się bloger pomylił, bowiem swego czasu zaczytywałam się w powieściach Dana Browna i choć właśnie na Infernie moja fascynacja autorem się zakończyła, to jednak zawdzięczam pisarzowi wiele pięknych podróży śladami jego bohatera po Rzymie, Paryżu, Londynie i Rosslyn. Nie mniej potraktowałam komentatora chyba trochę niesprawiedliwie, jak kogoś w rodzaju moherowego beretu, a tymczasem Wieczory florenckie pana Klaczki mogą być całkiem pouczającą lekturą. Aż mnie korci, aby po nie sięgnąć.  

Takie reminiscencje mnie naszły podczas kopiowania bloga. Wiele jeszcze pracy przede mną, bo nadal tkwię w roku 2013. Zatem być może pojawią się kolejne za jakiś czas wspomnienia.

Poza ostatnim zdjęciem nawiązującym do tytułu poleconej mi lektury pozostałe są ilustracją moich podróży śladami bohatera Dana Browna.

Jeden z wieczorów florenckich na Piazza Signoria
Dopisane po przeczytaniu wpisu u Małgosi Sztuka w papilotach.

Tak sobie pomyślałam, że choć piszę o sobie poprzez opisywanie tego, co mnie interesuje, to nie piszę o każdej swojej aktywności, każdym koncercie, wystawie, książce, podróży, o wykładach to już chyba wcale. Nie wspominam o rodzinie czy znajomych (no sporadycznie i trochę mimochodem). Nie czuję takiej potrzeby. Nie muszę się dzielić wszystkim, w czym uczestniczę. Nie robię tego, dla zaznaczenia ilości, a raczej utrwalenia jakości. Co też nie oznacza, iż te nieopisane aktywności są gorsze, czy mniej ważne. Jest to sztuka wyboru i potrzeba chwili. Bardzo rzadko zamieszczam tu moje zdjęcia. Nie mam nic przeciwko temu, że inni to robią, na pewno ciekawie jest zobaczyć, jak wygląda ktoś kogo znamy wirtualnie, ale nie jest to dla mnie niezbędne do wymiany myśli. Nie pisuję też recenzji (w zasadzie te moje wrażenia z lektur trudno nazwać recenzją) książek moich znajomych, przyjaciół, rodziny. To zapewne nieprofesjonalne, ale obawiam się bądź to braku obiektywizmu, bądź sprawienia komuś przykrości. 

niedziela, 23 listopada 2025

Lunia i Modigliani, Planeta Woda oraz Wrogowie czyli hurtowo o książkach

Portret Jeanne Hebuterne (strona)
Lunia i Modigliani Ewa Ziętek

Po przeczytaniu Polek na Montparnassie nabrałam ochoty na więcej książek  autorki. Prawdę mówiąc poza nazwiskiem i jakimś mglistym wyobrażeniem nagich portretów o malarzu nie wiedziałam nic więcej. Uczucia po lekturze mam mieszane, bo z jednej strony jest tu klimat paryskiej bohemy, przewijają się znane mi już nazwiska, są echa I wojny i czasów powojennych, jest trochę Paryża z początku XX wieku, czyli to co bardzo lubię. Podobnie, jak w Polkach na Montparnassie i tu autorka wskazuje na przemiany obyczajowe dotyczące sytuacji kobiet. Z drugiej strony występująca w roli narratorki Ludwika  Czechowska młoda pochodząca z biednej rodziny Polka; przyjaciółka i modelka Amadeo z jej rozterkami i uczuciami determinuje opowieść. Oczywiście można opowiadać o człowieku poprzez stosunek doń drugiego człowieka, ale jeśli jest to zakochana młoda dziewczyna to obraz będzie nieco jednostronny. Nie mniej trzeba przyznać, iż nie jest to obraz wyidealizowany, to raczej narratorka wydaje się zaślepiona, nie zważając początkowo na przywary Amadeo (awanturnika, alkoholika, człowieka niesłownego i ekscentrycznego). Modigliani nie był człowiekiem, którego łatwo było polubić, choć miał jakiś urok, który sprawiał, iż nie brakowało w jego życiu kochających go kobiet (z których ostatnią była Jeanne Hebuterne matka jego dziecka).

Kobieta z wachlarzem (Lunia) -źródło

Powieść czytało się nieźle z zainteresowaniem śledząc losy malarza. Jak podczas lektury niemal każdej biografii malarza z niecierpliwością wyczekuję momentu, kiedy uda się sprzedać któryś z obrazów. Trzymam kciuki, aby wreszcie przestał cierpieć biedę, zwłaszcza, że wiem z perspektywy czasu, iż dziś jeden jego obraz wart jest fortunę. Niestety najczęściej zdobycie popularności i popytu na dzieła sztuki przychodzi zbyt późno. Można rzec, iż najlepszą reklamą dla malarza jest jego śmierć. W mojej ocenie nie  jest to książka na poziomie Polek na Montparnassie. Duży plus za klimat Paryża, zaciekawienie czytelnika, ale zdecydowanie lepiej autorce wychodzi pisanie książek "naukowych" niż tworzenie fabuły.

Borys Akunin Plateta Woda

Akunin - rosyjski pisarz kryminałów zyskał moją sympatię Tureckim gambitem i Lewiatanem, później czytałam całkiem dobry Świat jest teatrem i mój ulubiony Azazel. Planeta woda jest mini powieścią. Erast Fandornin którego dotąd ceniłam za inteligencję i spryt tutaj staje się super bohaterem o umiejętności pokonania kilku a nawet kilkunastu uzbrojonych ludzi gołymi rękoma, wstrzymania oddechu pod wodą na czas tak długi, jakby nic innego w życiu nie robił, przemieszczania się niezauważalnie, aż dziw, że nie posiadł sztuki teleportacji. W dodatku powieść jest powieścią z gatunku science fiction – naukowe fantasy. Czyli nie jest to mój ulubiony gatunek. Jest tu kryminalna intryga, ale z uwagi na owe nadprzyrodzone moce Erasta przenosimy się w świat fikcji. Szaleniec zamierza stworzyć idealny świat pod wodą, ale aby tego dokonać musi najpierw unicestwić kilkadziesiąt, a może kilkaset istnień. Pytanie czy Fandorinowi uda się pokonać szaleńca nie jest pytaniem o z góry znanej odpowiedzi, bowiem mimo super bohaterskich mocy sytuacja co chwila ulega przemianie i jak tylko wydaje się, iż szala zmagań przechyla się na którąś stronę pojawia się nowa zmienna. W sumie przeczytałam z zaciekawieniem zastanawiając się w jakim kierunku podąży autor, nie mniej muszę z żalem stwierdzić, iż Planeta woda to jedna ze słabszych powieści Akunina. Planetę przeczytałam w ramach stosikowego losowania u Anny.

Wrogowie Isaac Beshevis Singer

Dawno temu, kiedy komentarze pod recenzjami książek były bardziej dyskusjami niż zdawkowym stwierdzeniami, że się czytało, lub nie pojawiło się czyjeś stwierdzenie, iż bohaterowie Singera są ciągle tacy sami, powtarzalni. Był to zarzut w stosunku do pisarza, iż nie potrafi wykreować innych postaci. Wszyscy byli okaleczeni przez Holokaust nie potrafiący znaleźć swego miejsca w życiu w czasach powojennych, rozedrgani, nieprzewidywalni, wkurzający. Mężczyźni zdradzający żony i kochanki oraz kobiety wymagające od mężczyzn czynów nieludzkich.

Wówczas nie mogłam tego ocenić, gdyż byłam po lekturze mojej pierwszej powieści Singera. Potem przeczytałam Sztukmistrza z Lublina. Dziś po trzeciej już książce tego autora muszę przyznać, iż jest w tym sporo prawdy – bohaterowie Singera bywają bardzo podobni. Pomijając już to, że bohaterowie się powtarzają z imienia i nazwiska poznajemy ich w innym miejscu ich życia (co akurat może być zachętą, dobrze się wraca do znanych bohaterów), ale powtarzają się ich cechy osobowościowe. Główny bohater powieści Herman Broder w swojej niezdolności do podjęcia decyzji niezwykle przypomina Jaszę ze Sztukmistrza z Lublina. Pamiętam, jak mnie ten Jasza wkurzał. Herman jest podobnie denerwujący. Uratowany przez Polkę w ramach wdzięczności żeni się z nią jednocześnie prowadząc drugi dom u Żydowskiej kochanki i jej matki. Żeby sprawę zagmatwać jeszcze bardziej okazuje się, iż pierwsza żona która według zeznań naocznych świadków miała zostać zamordowana podczas pogromu przeżyła wojnę i nagle  pojawia się w Stanach. A Herman lawiruje od jednej do drugiej a potem trzeciej kobiety nie potrafiąc podjąć decyzji, z którą chce pozostać. Zresztą jego niezdecydowanie przekłada się także na pozostałe sfery życia, nie tylko uczuciowego. Czekałam tylko, czy i tutaj wiara okaże się zbawienną, czy też nie odegra tym razem roli andidotum na wszelkie zmagania ze światem, z życiem.

To prawda bohaterowie Singera bywają podobni i bywają wkurzający swoim niezdecydowaniem, swoim ślizganiem się po powierzchni życia, lawirowaniem, kłamstwami, które zamiast rozwiązania przynoszą kolejne problemy, ale muszę przyznać, że mnie to nie przeszkadzało. Być może gdybym czytała powieści jedną po drugiej byłoby to nużące, jednak czytane w dużym odstępie czasu są interesujące. Trudno wymagać od ludzi którzy przeżyli wojenną gehennę racjonalnych zachowań (samych opisów owej gehenny na szczęście dla osób nazbyt wrażliwych nie ma za wiele, są raczej zasygnalizowane, choć bywają obrazowe na tyle, że pewne sceny zapadają w pamięć). 

Z tych trzech przeczytanych książek – które trudno porównywać gdyż każda jest innego rodzaju - Wrogów Singera oceniłam zdecydowanie najwyżej.

wtorek, 11 listopada 2025

Rodzina Van den Blocke - dalszy ciąg opowieści o gdańskich artystach

Brama Wyżynna w Gdańsku Wilhelm van den Blocke
Jakiś czas temu zamieściłam wpis o Abrahamie van den Blocke, gdańskim Berninim - architekcie i rzeźbiarzu, który wykonywał zlecenia na zamówienie rajców i bogatych patrycjuszy. Nie sposób przejść przez miasto, aby nie natknąć się na któreś z jego dzieł. Abraham był najwybitniejszym z rodu, co nie znaczy, że jedynym.

Brama Wyżynna
Jego ojciec Wilhelm (Willem) van den Blocke jak podaje nasza skarbnica wiedzy (Gedanopedia) był kamieniarzem i rzeźbiarzem. Wywodził się z niderlandzkiej rodziny malarzy i rzeźbiarzy. Pierwsze szlify zdobywał w warsztacie ojca w Mechelen, później pracował w Królewcu na zlecenie książąt pruskich, a następnie króla Stefana Batorego. To dzięki monarszej protekcji mógł osiedlić się w Gdańsku i otrzymać prawo pobytu i wykonywania zawodu. Miał warsztat przy ulicy Tkackiej, w miejscu gdzie dziś znajduje się Wielka Zbrojownia. Nie miał zatem daleko do pracy przy Bramie Wyżynnej. Do dziś stanowi ona wizytówkę jego twórczej działalności w Gdańsku.

Herby na bramie Prus, Polski i Gdańska
Brama Wyżynna była dla Gdańska tym, czym była dla Krakowa Brama Floriańska. Tu miała swój początek droga królewska, tędy też wjeżdżali do grodu najznakomitsi goście. Mijano Katownię, Złotą Bramę i już było się na ulicy Długiej prowadzącej do Ratusza i Dworu Artusa. Bramę zwano dawniej Bramą Wysoką. Konieczność jej budowy wymusiło przesunięcie fortyfikacji miejskich poza Bramę Przednią (przebudowaną na Katownię). Projekt przypisywany był Hansowi Kramerowi (architektowi działającemu w Dreźnie, między innymi przy przebudowie zamku drezdeńskiego oraz w Gdańsku, jego dziełem jest między innymi Brama Zielona). Obudowa i zdobienia rzeźbiarskie są autorstwa Wilhelma van den Blocke. Najnowsze badania stwierdzają, że całość jest dziełem Wilhelma, a Kramer był twórcą jedynie części wewnętrznej bramy.

Matthaeus Deisch grafika wiek XVIII - ze strony 
W XVI wieku, kiedy bramę wybudowano obwarowana była fosą, a prowadził do niej zwodzony most. Fosę zasypano a most rozebrano pod koniec wieku XIX. Brama wielokrotnie była poddawana renowacji, czy naprawom. W czasie II wojny zniszczeniu uległ dach i kamieniarka. Po wojnie Bramę odbudowano w kształcie nadanym jej przez van den Blocke`a.

Mnie zawsze najbardziej zachwycały znajdujące się od strony zewnętrznej; trzy herby; Prus Królewskich trzymany przez jednorożce, Królestwa Polskiego trzymany przez anioły, a także herb Gdańska trzymany przez lwy. Na bramie złotymi literami uwieczniono datę wykonania dekoracji - jest to rok 1588. Znajdują się tam też trzy sentencje łacińskie. Są one bardzo mądre i mają stanowić dewizę postępowania mieszkańców i ich związki z państwem, ale najciekawszą jest ta, która jest też wyrazem poczucia humoru gdańszczan (a może jej twórcy). Otóż napis Podstawą wszystkich królestw jest sprawiedliwość i pobożność pisany po łacinie został podzielony na dwa wersy. Drugi wers brzmi Rum omnium fundamenta (czyli podstawą wszystkiego jest rum). W XVI wiecznym mieście portowym pijało się go sporo.

W XIX wieku dodano po wewnętrznej stronie bramy herb cesarstwa Niemieckiego podtrzymywany przez jakiś bożków, herosów. Miał to być wyraz przynależności miasta do Prus (wówczas zjednoczonych Niemiec). Ale to były już zupełnie inne Prusy.

Wśród gdańskich dzieł Wilhelma wskazuje się często nagrobek rodziny Kosów znajdujący się w Oliwskiej Katedrze. Nagrobek zamówiła Justyna Kos. Rodzina Kosów była drugą po rodzinie Konarskiech rodziną na Pomorzu, stąd miała ambicje zostać uwiecznioną. I to w nie byle jakiej lokalizacji. Katedra Oliwska wybrana została nie przypadkowo. Mikołaj Kos był donatorem klasztoru oliwskiego ofiarując wysoką sumę na odbudowę zniszczonych organów, a jego syn był opatem pelplińskim. Nagrobek pochodzi z przełomu XVI i XVII wieku. Przedstawia on małżeństwo Kosów z trzema synami, starszym w zbroi, młodszym przedwcześnie zmarłym i trzecim Feliksem-opatem pelplińskim. Jest przypuszczenie, iż owa trzecia postać została dodana z epitafium samego Feliksa Kosa.

Nagrobek Kosów w Katedrze Oliwskiej Wilhelma van den Blocke
Kolejnym dziełem Wilhelma może być epitafium Edwarda Blemke w kościele Najświętszej Marii Panny w Gdańsku. Może się wydawać że to tylko epitafium, dzieło niewielkiej wielkości i znaczenia. Tymczasem, jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że jego wysokość wynosi 7,5 metra a szerokość niecałe 3 metry. To przecież prawie trzypiętrowy budynek, no wieżyczka. Składa się z kilku kondygnacji, a przez wszystkie przebiegają kolumny. Główną częścią epitafium stanowi zmartwychwstanie ciał z postaciami sprawiedliwości i roztropności po bokach. Poniżej znajduje się napis Śmierć zrównuje króla z biedakiem, jak wyschnięte nasiona rozwijają się, tak nasze ciała zmartwychwstaną. Kim zatem był Edward Blemke, którego uhonorowano w tak zacny sposób. Nie każdy może mieć tablicę w największej gdańskiej świątyni. Tablica głosi, iż był synem, mężem i ojcem 13 dzieci. W XVII wieku rodziny wielodzietne były częstym zjawiskiem, przy dużej śmiertelności dzieci nie wszystkie dożywały dorosłości. Ponadto przez cztery lata pełnił Edward Blemke funkcję ławnika i chyba to było powodem takiego zaszczytu.

Epitafium Edwarda Blemke na pierwszym planie Wilhelma van den Blocke

detal z epitafium Edwarda Blemke Wilhelma van den Blocke

Ale skoro piszę o rodzinach uwiecznionych przez mistrza Wilhelma wypada napisać słowo i o jego rodzinie. Dwukrotnie żonaty, ojciec siedmiorga dzieci, w tym wspomnianego wcześniej Abrahama oraz znanego malarza Isaaka. Dla mnie ciekawostkę stanowi fakt, iż dwie z jego córek (a miał ich trójkę) brały ślub w kościele Piotra i Pawła w Gdańsku, kościele, który był moim kościołem parafialnym.

Isaak van den Blocke to kolejny znany przedstawiciel rodziny. W przeciwieństwie do ojca i brata, którzy parali się rzeźbą i kamieniarką Isaak był malarzem i to nie byle jakim bo malarzem miejskim Gdańska działającym na rzec Rady Miasta, a zatem można powiedzieć, że działał w dziale propagandy. Tworzył obrazy o treści alegorycznej, mitologicznej i religijnej, a najważniejsza była ideologia. Większość odwiedzających gdański ratusz, a w nim Salę Czerwoną (najbardziej reprezentacyjne pomieszczenie - wielką salę rady) kojarzy imponujący wielkością a znajdujący się na sklepieniu obraz Apoteoza Gdańska. Na owalnym tle przedstawiono wizję miasta idealnego, wybranego przez boga i ludzi, zjednoczonego z Polską, a jednocześnie niezależnego i odrębnego. Panorama ujęta w łuku tryumfalnym mówi sama za siebie. Zero skromności. Ręka opatrzności bożej czuwa nad Ratuszem, dlatego decyzje Ratusza nie mogą być błędne. A jednocześnie Gdańsk to miasto dobrobytu. Pomyślność w handlu zapewnia żegluga, która sprawia, iż towary płyną tu szerokim strumieniem. 

Apoteoza Gdańska Isaak van den Blocke w Sali Czerwonej Ratusza

Obraz jest cenny dla Gdańska nie tyle z powodów ideologicznych, ale dlatego, iż ukazuje także zwykłe życie Gdańszczan; ich stroje,  ulicznych handlarzy, flisaków, muzykantów, a także panoramę miasta z jego głównymi wówczas budowlami usytuowanymi na szczycie tryumfalnego łuku. Widać tam między innymi Ratusz, kościół Mariacki a także na pierwszym planie Bramę Wyżynną, którą Gdańsk zawdzięczał w dużej mierze ojcu malarza.

Pokuta mieszkańców Niniwy Isaak van den Blocke (MNG)

Isaak malował sporo obrazów do kościołów. Ostatnio znalazłam wśród zbiorów Muzeum gdańskiego obraz Pokuta mieszkańców Niniwy. Pierwotnie znajdował się on w kościele św. Jana. Zgodnie z biblijną historią prorok Jonasz nawoływał mieszkańców Niniwy aby się nawrócili poprzez post i pokutę, aby uniknąć kary bożej. Na pierwszym planie widzimy mężczyzną pogrążonego w pokucie (modlitwie). W głębi najprawdopodobniej prorok przemawia do ludu.

Dwaj mniej sławni bracia Jakob i Dawid też mieli związki ze sztuką. Jakob van den Blocke był cieślą i budowniczym. Odbudowywał hełm wieży kościoła św. Katarzyny a także wzniósł nieistniejącą szkołę fechtunku (dziś w miejscu jej lokalizacji znajduje się Teatr Szekspirowski). Ponadto brał udział przy budowie czy odbudowie wielu świątyń i budynków miejskich. Zaś Dawid (Daniel) van den Blocke był malarzem. Nie był tak sławny jak bracia, jego prace obejmowały drobne zlecenia malowania detali, ścian, ram obrazów, prętów metalowych czy dachówek. Największych zleceniem było wykonanie polichromii prospektu organów w kościele Św. Jana (dziś znajduje się ona w kościele Najświętszej Marii Panny).

niedziela, 2 listopada 2025

Na szlaku architektury ceglanej Grudziądz

 

Spichlerze grudziądzkie

Kilka lat temu zobaczyłam na portalu społecznościowym zdjęcia mojej koleżanki. Byłam przekonana, że przedstawiają one jedno z małych włoskich miasteczek. Zdziwiłam się ogromnie, kiedy okazało się, że jest to Grudziądz. Najwięcej zdjęć pochodziło z ulicy Kolorowej oraz spod murów spichlerzy, pełno było tam kwiatów, roślin doniczkowych, no i te kolorowe parasolki. Te, co prawda spotyka się i w innych miejscach, ale nigdzie wcześniej nie wydawały mi się tak urokliwym połączeniem koloru, flory i cegły. Zdjęcia są może złudne, bo kiedy przybędzie się do miasteczka, okazuje się, że po zrobieniu niedługiego spaceru zwiedziło się całą historyczną zabudowę i zobaczyło, wszystko to co przewodniki polecają obejrzeć. Nie mniej mimo niesprzyjającej pogody (w dniu przyjazdu) Grudziądz wywarł na nas dobre wrażenie. Poza tym byłam z moją przyjaciółką, więc nie narzekałyśmy na nudę, spacery, rozmowy, knajpki i czego trzeba więcej. No trochę słoneczka by nie zawadziło, ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma.
ulica Kolorowa w Grudziądzu

Nazwa miasta pochodzi prawdopodobnie od średniowiecznego określenia cegły (gruda) i trzeba przyznać, iż jest bardzo adekwatna do tego co można tutaj obejrzeć. Grudziądz leży na Europejskim Szlaku Gotyku Ceglanego. Najlepiej widać to przechodząc od Wieży Klimek ulicą Spichrzową do Bramy Wodnej. Wg przewodników miasto najpiękniej prezentuje się wieczorem, kiedy ogląda się oświetlone mury miejskie stojąc po drugiej stronie Wisły. Nie miałyśmy okazji tego sprawdzić, bowiem bez samochodu trudno (i chyba mało bezpiecznie) byłoby nam znaleźć dobry punkt widokowy, ponadto w dobie oszczędzania energii nie miałyśmy pewności, czy mury będą oświetlone. Nie mniej widok dzienny też był całkiem przyjemny. Dodatkowo drugiego dnia pobytu trafiłyśmy na moment startu balonów. Po raz pierwszy miałam okazję obejrzenia tego zjawiska z dość bliska i przyznam iż palący się gaz wywarł na mnie groźne wrażenie i bałabym się wsiąść do kosza. Choć zapewne widok z góry jest bajeczny.
Wznoszące się balony

My zadowoliłyśmy się widokiem z wysokości trzydziestu metrów, na które prowadzi dwieście spiralnych, ale dość szerokich schodków. Wieża Klimek to jedyna pamiątka (obok fragmentu fundamentów) po pochodzącym z XIII w. zamku krzyżackim. Po bitwie grunwaldzkiej został on zajęty przez wojska polskie, po inkorporacji Prus Królewskich do Polski stał się siedzibą starostów grudziądzkich, a zniszczony podczas potopu szwedzkiego oraz kolejnych wojen został pod koniec XVIII wieku rozebrany. Zamek za czasów jego świetności gościł zarówno królów polskich, jak i cara Piotra I czy króla szwedzkiego Karola X Gustawa. O paradoksie - tego samego, który potem zdecydował o najechaniu na Polskę (zwanym przez potomnych potopem) i spowodowaniu zniszczeń, równych tym, które spowodowała II wojna światowa.
widok z wieży Klimek


ja już wieżę zdobyłam

Kiedy mowa o zamku krzyżackim wspomina się znajdujący się w zamkowej kaplicy poliptyk grudziądzki z końca XIV wieku. Znajduje się on w Muzeum Narodowym w Warszawie. Tak mnie ta informacja zainteresowała, iż podczas najbliższej wizyty w muzeum muszę go obejrzeć i wówczas uzupełnię wpis o zdjęcie poliptyku.

Dzisiejsze pozostałości po zamku krzyżackim są może niewielkie (odbudowana Wieża Klimek), ale to i tak dużo więcej, niż fragment muru zamkowego w Gdańsku.

Tym co wyróżnia Grudziądz spośród innych miast są spichlerze. Ja przyznam, po raz pierwszy zetknęłam się z taką ich ilością i takim ulokowaniem, że stanowiły one część fortyfikacji obronnej miasta. Dziś (odbudowane po części, po części nadal czekające na odbudowę) pełnią funkcję Muzeum Miejskiego, a częściowo magazynów.
Pomnik ułana i dziewczyny na murach miejskich

Odwiedziłyśmy dwa muzea; muzeum malarstwa (ks. dr Łęgi) oraz muzeum historii miasta. Mnie jako wielbicielce sztuki malarskiej bardziej spodobało się muzeum malarstwa. Dostępne były jedynie zbiory mieszczące się na parterze z powodu odbywającego się na piętrze koncertu. Nie byłabym sobą, gdybym nie wynalazła sobie przynajmniej jednego artysty, o którym chciałam dowiedzieć się czegoś więcej poza nazwiskiem. Otóż trafiłam na kilka obrazów pana Gustava Breuninga. Był to malarz niemiecki mieszkający przez 42 lata w Grudziądzu i tu tworzący. Malował głównie portrety, weduty, a także obrazy o tematyce sakralnej do kościoła ewangelickiego. 
Widok na Bramę Toruńską Gustav Breuning 1901 r.

Posiadał atelier i sklep z przyborami malarskimi i tapetami. Był raczej dobrym rzemieślnikiem, niż wybitnym malarzem, ale zdołał utrwalić parę widoków miasta z końca XIX wieku. Malarz był niemiecki, bowiem na początku XX wieku zgodnie z polityką germanizacyjną (Grudziądz w wyniku rozbiorów trafił pod zabór pruski) miasto zamieszkiwało ponad 85 % Niemców. Nie mniej można go nazywać malarzem grudziądzkim, bowiem najwięcej jego dzieł pochodzi z czasów kiedy zamieszkiwał to miasto. Utrwalił on między innymi widok na nieistniejącą dziś Bramę Toruńską. Niedawno archeolodzy odkryli pozostałości ziemne owej bramy.
Brama Wodna

Architektura ceglana jest bardzo ciekawa i miło się na nią patrzy, nie mniej ogromnie lubimy spacery po parkach i ogrodach, dlatego jak tylko dowiedziałyśmy się, że Grudziądz takowe posiada pojechałyśmy je obejrzeć. Park Miejski jest dość rozległy i przy sprzyjającej pogodzie można by spędzić tam sporo czasu, natomiast Ogród botaniczny, albo raczej ogródek botaniczny mimo niewielkich rozmiarów zachwycał mnogością barw i uporządkowaniem.
W parku miejskim

W ogrodzie botanicznym

I jeszcze parę zdjęć z Grudziądza;

Ulubiona uliczka Kolorowa i parę poniżej detali










Pierwszy dzień deszczowy 


Widoki spod parasola (Wieża Klimek)



ulica spichrzowa


Drugi dzień bez deszczu (hurra), ale słońca ani widu:

w parku



W ogrodzie


Gustav Breuning kolejny z pejzaży Grudziądza 


Przerwa na kawę (jedna z nas może sobie pozwolić na słodkości, druga popija wodę

A tu dodatek do komentarza dla Eli


czwartek, 23 października 2025

Żar w Teatrze Polonia i Tindaro przez warszawskim Sheratonem

zdjęcie ze strony Teatru Polonia

Żar w Teatrze Polonia
Rzadko piszę o teatralnych sztukach, bowiem moje kompetencje do pisania o nich są jeszcze mniejsze niż do pisania o książkach. Nie mniej skoro zdarza mi się często narzekać na poziom teatralnych przedstawień nie mogę choćby nie wspomnieć o sztuce, która zrobiła na mnie tak dobre wrażenie, że zaliczyłam ją do jednej z najlepszych przedstawień, jakie widziałam w życiu.



Kiedy tylko usłyszałam, że w Teatrze Polonia Jan Englert postanowił wyreżyserować powieść Maraia Żar - wiedziałam, że muszę spektakl obejrzeć. Żeby napisać o czym jest Żar posłużę się własnym cytatem z wpisu o książce; Gdzieś na uboczu czasu i historii do pałacu starego węgierskiego generała przyjeżdża przyjaciel z lat młodości. Spotykają się, aby zamknąć pewien etap przeszłości. Dokładnie w tym miejscu i w takim samym otoczeniu ponad czterdzieści lat temu widzieli się po raz ostatni. Dręczące latami wątpliwości dotyczące przyczyny zdarzeń sprzed niemal pół wieku poddane zostały drobiazgowej analizie. Dobiegający kresu dni stary generał ma tylko jedno zadanie do spełnienia; uzyskanie odpowiedzi na nurtujące go pytania. Generał od dnia rozstania z przyjacielem wiódł monotonną egzystencję skupioną na oczekiwaniu.
Rolę generała gra Jan Englert. Odwiedzającym go przyjacielem z lat dzieciństwa i młodości jest Daniel Olbrychski. Epizodyczną rolę niani starego generała zagrała Maja Komorowska. Aktorzy – mistrzowie sceny. Miałam szczęście każdego z nich już oglądać i to nie raz, ale w takim zestawieniu obejrzałam ich po raz pierwszy.
Często narzekałam na blogu na udziwnienia czy robienie spektakli pod publiczkę. Przedstawienie Żar sprawiło, iż uwierzyłam, że w teatrze nie tylko dla mnie liczy się słowo, treść, emocje.
Świetny tekst i wspaniali aktorzy i mamy dzieło w najlepszym stylu.
Pan Englert wcale nie grał generała, on był generałem. Dialog, jaki toczyli dwaj panowie brzmiał tak prawdziwie, że można było zapomnieć, że jest się na widowni. Chwilami nawet miałam wrażenie, że jesteśmy świadkami intymnej rozmowy, że może nie wypada się jej przysłuchiwać. Nic nie było przerysowane, nie było grania na siebie. Wszystko wypadło tak naturalnie i prosto. Ponieważ obaj panowie są mniej więcej w wieku odtwarzanych postaci można było odnieść wrażenie, że pewne kwestie wypowiadają zarówno Henryk i Konrad jak i Englert i Olbrychski, a że były one niezwykle szczere – przyznam że byłam wzruszona, jakbym uczestniczyła w niezwykłym misterium. Wiem, może trochę przesadzam, ale byłam ogromnie poruszona i chyba nie tylko ja. Widownia – średnia wieku pięćdziesiąt plus – też wydawała się poruszona. Nigdy jeszcze nie bolały mnie ręce tak bardzo od bicia braw.
Miałam niepowtarzalną szansę oglądania tak wspaniałych aktorów w tak świetnej sztuce – a to wielka radość i ogromne przeżycie.


przed spektaklem
I jeszcze coś na pozór nie tak istotne, a jednak. Udało mi się zdobyć bilet (na czwarte od premiery przedstawienie) w siódmym rzędzie. A piszę o tym dlatego, iż okazało się, że z moim słuchem wszystko jest w najlepszym porządku. Ostatnimi czasy byłam przekonana, iż głuchnę, zdarzało mi się nie słyszeć tekstu, mimo wytężania słuchu. Mówiono, że pewnie siedziałam w złym miejscu (najczęściej siedzę w trzecim rzędzie, mam takie swoje przyzwyczajenie rząd trzeci miejsce skrajne😊), albo że siedziałam z prawej strony, a może trzeba było z lewej, lub pośrodku. Tymczasem okazało się, że wszystko z moim słuchem w porządku. Jeśli aktor ma dobrą dykcję, a nagłośnienie nie nawala to słychać nawet najciszej wypowiedzianą kwestię w ostatnim rzędzie. A ponieważ przedstawienie jest intymną rozmową kwestie często wypowiadane są cicho, co wcale nie przeszkadzało w odbiorze. Na sali panowało absolutne skupienie. Miałam nawet wrażenie, że widownia przestała oddychać, aby nie zakłócać przebiegu przedstawiania i lepiej chłonąć tekst.
To sztuka, która przypadnie do gustu wielbicielom teatru klasycznego, takiego, jaki ostatnimi czasy rzadko mamy okazję doświadczać. A jakiego bardzo mi brakowało. Nawet pomyślałam sobie, że to taka klamra, zaczęłam moją przygodę z teatrem w wieku lat 13 lub 14 z przedstawieniem Wesela w Teatrze Wybrzeże (takie piękne Wesele z tekstem Wyspiańskiego od początku do końca, bez wycinków czy przestawiania scen, klasycznie piękne z rozświetloną tańcami chatą, Stańczykiem w czerwieni i chocholim tańcem) i dotarłam do Żaru w Teatrze Polonia. Choć mam nadzieję, że zobaczę jeszcze parę pięknych przedstawień w życiu.

Tindaro Mitoraja przed hotelem Sheraton
                        
Tindaro Mitoraja
O rzeźbach Mitoraja wspominałam na blogu kilkakrotnie. Mam do nich słabość. Podoba mi się klasyka w nieco nowoczesnym wydaniu. Jego rzeźby przedstawiają najczęściej człowieka okaleczonego, niedoskonałego, a jednak silnego i pięknego, tudzież którąś z części ciała tego człowieka- herosa, najczęściej jest to głowa. Nie inaczej jest w przypadku Tindaro. Kto zna Mitoraja ten kojarzy przewróconą głowę na krakowskim Rynku bądź stojącą głowę w poznańskim Browarze. Moja znajomość z Mitorajem (ze sztuką Mitoraja) zaczęła się od drzwi rzymskiej świątyni Santa Maria degli Angeli (czyli Matki Boskiej wszystkich Aniołów). Od tamtej chwili wzbogacam kolekcję obejrzanych rzeźb Mitoraja. Rzeźba mierzy ponad cztery metry i waży ponad 3 tony i stała wcześniej w paryskiej dzielnicy La Defence. Od razu sięgnęłam do zdjęć z tej dzielnicy i choć mam stojące tam Ikarię i Ikara rzeźby Tindaro na nich nie znalazłam, co oznacza, iż w Paryżu jej nie widziałam. Tym większa radość ze zdobycia nowego eksponatu do mojej kolekcji. Tyndareos którego ma przedstawiać rzeźba był mitycznym królem Sparty i ojcem Heleny Trojańskiej. Artysta wyrzeźbił kilka wersji Tindaro – w postaci fragmentu głowy męskiej. Jedną z nich oglądałam we Florencji w Ogrodach Boboli. Tyle, że tamten Tindaro miał całkiem spękane rysy twarzy. Ten stojący (czasowo?) przy Placu Trzech Krzyży pod hotelem Sheraton ma twarz gładką lecz ze szramą (bądź plastrem na policzku). Nie pamiętam teraz czy zwróciłam uwagę na rewers rzeźby we Florencji, w Warszawie tył rzeźby jest niemal równie interesujący jak przód. Jest tam rzeźba w rzeźbie na filarach dwie głowy owinięte bandażem (?) od przodu i z tyłu a także na środku głowa maszkarona z otwartymi ustami i zabandażowanym nosem. Antyczne piękno okaleczone upływem czasu. Te rzeźby fantastycznie prezentują się w otoczeniu współczesnej architektury. I pisze to osoba, która za współczesną architekturą nie przepada. Domy z betonu i szkła nie robią na mnie dobrego wrażenia, jednak paryska dzielnica La Defence jeśli mi się podobała to właśnie z powodu tych fantastycznych rzeźb Mitoraja otoczonych drapaczami chmur.
Tindaro z drugiej strony



Z dalszej perspektywy



W ogrodach Boboli we Florencji

niedziela, 12 października 2025

Lublin na wystawie, na wieży i w Ogrodzie Botanicznym

Lublin Grodzka i Sztukmistrz pana Kędziory
Kolejna w tym roku wycieczka do Lublina przez Warszawę okazała się strzałem w dziesiątkę. Najpierw był najlepszy w tym roku spektakl teatralny Żar w Teatrze Polonia, potem wystawa Co babie do pędzla w Lublinie. Tych doznań było już dość, aby uznać wycieczkę za udaną, a doszła do tego przepiękna, słoneczna pogoda, obejrzenie nowej rzeźby Mitoraja Tindaro w Warszawie, spacery po Starym Mieście w Lublinie, wizyta w Ogrodzie botanicznym, wejście na Wieżę Trynitarską i pyszne jedzonko w Mandragorze.




Wystawa Co babie do pędzla?
Jedna z lepszych tegorocznych wystaw, choć konkurencja była niezwykle wysoka (Konstancin, Warszawa, Mediolan, Drezno, Berlin, Poznań, Oliwa). W każdym razie wspaniałe przeżycie, możliwość poznania nowych nazwisk i nowych dzieł, a także powrotu do tych widzianych już wcześniej. O niektórych dziełach czytałam w różnych biografiach; na przykład Meli Muter (autoportret w księżycową noc, portret Staffa, portret ojca, Katalończyk, czy w końcu Smutny kraj). To właśnie obrazy Melani i Olgi B. dominowały na wystawie. Było ich zdecydowanie najwięcej. Choć sporo było też Anny Bilińskiej Bogdanowicz czy Zofii Stryjeńskiej. Ale zaskakująco wiele było nazwisk, o których nigdy nie słyszałam. Nie można oczywiście zapamiętać wszystkich. Ja w każdym razie zauważyłam, że najczęściej fotografowałam obrazy, które okazały się autorstwa pani Weissowej. Irena (Aneri) Weissowa prywatnie była żoną Wojciecha Weissa. Nazwisko będzie znane osobom interesującym się choć trochę sztuką. Niejednokrotnie spotykałam się z obrazami Wojciecha Weissa, ale do tej pory miałabym kłopot z wymienieniem tytułu jednego z nich. Dopiero niedawna wizyta w Pałacu Opatów w Oliwie na wystawie, o której już wspominałam Boznańska i inni twórcy XIX wieku (czy jakoś podobnie) wyryła w mojej pamięci Portret czeszącej się kobiety Wojciecha Weissa. Zieleń jej sukni przykuwa wzrok natychmiast po wejściu do Sali. Nie da się przejść obojętnie. Chyba lepiej to widać na wystawie, zdjęcie nie oddaje głębi owej szmaragdowej zieleni i jej powiedziałabym wszechobecności. Ale mogę się przecież mylić, siostra mojej przyjaciółki większą uwagę zwróciła na wiszący obok półakt kobiecy (też Weissa). Jak przeglądam obrazy Weissa pierwszy rzuca mi się w oczy Demon (skojarzenia ze Stanisławem Przybyszewskim jak najbardziej uzasadnione).

Wystawą tworzących pań byłam zachwycona. Ich ilość dorównuje ilości tworzących mężczyzn, choć jeśli odwiedzimy jakiekolwiek muzeum sztuki odniesiemy zgoła odmienne wrażenie. W tym roku odwiedzając różne muzea bawiłam się w szukanie obrazów kobiet, cieszyło mnie każde odkrycie, ale nie skłamię, jeśli napiszę, że stanowiły one zaledwie procent całości zbiorów. Może pomijając Willę Le Fleur gdzie przewaga panów nie jest aż tak dojmująca.


Jestem przekonana, że także w epokach wcześniejszych tworzących pań było dużo więcej, jednak upływ czasu spowodował, iż ich obrazy albo przepadły, albo też dziś są obrazami nieznanego autora (bądź zostały przypisane ojcu, mężowi, czy bratu). Ale nie będę się tu zagłębiać w tę tematykę. W dwóch sporych skrzydłach zamku na pierwszym piętrze w kilku, a może nawet kilkunastu salach możemy zapoznać się z obrazami namalowanymi przez kobiety. Mnie zdecydowanie bardziej podobała się część pierwsza wystawy, ale i druga ta bardziej modernistyczna warta była obejrzenia. W końcu udało mi się obejrzeć obrazy Anieli Pająkówny (kochanki Przybyszewskiego i matki jego córki), Marii Dulębianki -pisarki, feministki, działaczki społecznej, przyjaciółki a może partnerki Marii Konopnickiej, a także Marii Gażycz – malarki, która uczyła się u Wojciecha Gersona, a także w paryskiej akademii Julian (gdzie uczęszczały jej przyjaciółka Bilińska-Bogdanowicz, a także wspomniane wyżej panie Aniela i Maria). Mogłam też obejrzeć kilka obrazów Alicji Halickiej, którą poznałam w konstancińskiej wili La Fleur. O wszystkich tych paniach można poczytać w książce Polki na Montparnassie Sylwii Ziętek (polecam).

Portret czeszącej się W. Weiss
Zdziwiło mnie, iż w środowisku artystycznym tak wiele pań posługiwało się podwójnym nazwiskiem (Zofia Szymanowska-Lenartowicz, Stanisława Kraszewska-Kaniowa, Tekla Nowicka - Kwiatkowska, Małgorzata Łada-Maciągowa, Bronisława Rychter- Janowska, Maria Czajkowska-Kozicka. Ręka w górę kto zna któreś z tych nazwisk. No bo już Anna Bilińska-Bogdanowicz jest dobrze znana).


Czy podwójne nazwisko oznaczało „podczepienie się” pod męża czy też było oznaką feminizmu (pozostawiam swoje rodowe nazwisko, a przyjmuję nazwisko męża, bo inaczej byłoby nie do pomyślenia).

Jak wspomniałam moim odkryciem była Irena Weissowa. Na portalu Niezła sztuka określona została jako żona, matka i kobieta oddana domowemu ognisku. Malarką była tak trochę na marginesie życia. Urodziła się w 1888 r. a zmarła w 1981 r. Staram się unikać dat, ale te są znamienne. Raz że żyła bardzo długo (ponad dziewięćdziesiąt lat), a dwa, że żyła jeszcze za mojego życia, a dowiedziałam się o niej dopiero kilka tygodni temu. Urodzona w Łodzi, szybko przeniosła się do Warszawy, gdzie studiowała w Szkole Sztuk Pięknych między innymi u Konrada Krzyżanowskiego i Xawerego Dunikowskiego. Krótko studiowała w Monachium, po czym wróciła do Krakowa. A ponieważ w Krakowie Akademia Sztuk Pięknych była jeszcze dla kobiet niedostępna uczyła się w pracowni Wojciecha Weissa. Nauczył w pracowniach na Kanoniczej i na Podzamczu, a zatem u stóp Wawelu. Irena po latach wspominała z nostalgią tamte lekcje w otoczeniu książek i z akompaniamentem skrzypcowej muzyki.

                                                                                 Tańczące dzieci I. Weissowa

Po wyjściu za mąż starała się łączyć role żony, matki i malarki. Często określano jej obrazy, jako pozostające pod dużym wpływem sztuki męża. Przejrzałam jej obrazy na wspomnianym wyżej portalu Niezła sztuka. Najbardziej spodobała mi się Hanusia jedząca jabłko. Hanusia była córką malarki. Państwo Weissowie tworzyli zgodne i szczęśliwe małżeństwa, co w rodzinach artystów nie zdarza się chyba często.
Na lubelskiej wystawie moją uwagę zwróciły Tańczące dzieci. Mimo, iż dzieci kojarzą się nam ze zgiełkiem i hałasem mnie ten obraz tchnie spokojem i ciszą. Najpierw widzę pejzaż, a dopiero za chwilę trzymające się za ręce dwie dziewczynki i leżącego w trawie chłopca, który jest ledwie zarysowany. Patrzy na siostry czy koleżanki, a może czyta książkę. Uroczy obrazek.

                                                                                   Wnętrze I. Weissowa
Szalenie lubię obrazy wnętrz. Czy to pracownia malarska czy wnętrze dawnego salonu, wszystko wydaje mi się interesujące. Na obrazie Wnętrze widzimy krakowskie mieszkanie artystów przy ul. Straszewskiego 2 z pozującą na pierwszym pranie siostrą Ireny. Przepięknie odbija się światło słoneczne w zacienionym wnętrzu mieszkania na niebieskich ścianach. A mówią, że to zimny kolor. A ja bardzo go lubię, także na ścianach mieszkań. Co prawda nie widać tu okna, ale wiadomo, że jest. Wnętrze symbolizuje poczucie bezpieczeństwa.

                                                  W ogrodzie I. Weissowa

Kolejnym obrazem Aneri, który bardzo mi się spodobał był obraz zatytułowany W ogrodzie. Skojarzenie z świetlistymi obrazami Gierymskiego czy Mehoffera wydaje się jak najbardziej uzasadnione.


Wieża Trynitarska

Wieża Trynitarska
Podczas zeszłorocznej wizyty w Lublinie nie udało się wejść na Wieżę. Postanowiłam zebrać wszystkie siły i zmierzyć się ze wspinaczką, mimo, iż nie cierpię wchodzenia pod górę. Miałam duże wątpliwości czy uda mi się pokonać 207 schodków (z czego część była wąska i kręta). Udało się, choć dyszałam jak stary parowóz kiedy znalazłam się na szczycie. I zanim zabrałam się za podziwianie panoramy miasta musiałam najpierw dłuższą chwilę odpocząć. Widok ze szczytu rekompensował trudy wspinaczki. Wejście zaowocowało solennym przyrzeczeniem złożonym samej sobie, nigdy więcej wchodzenia po więcej niż stu schodach. Tydzień później wlazłam na wieżę Klimek w Grudziądzu. Jak widać słowność nie jest moją zaletą. Na moje usprawiedliwienie mam to jedynie, iż wejście na Wieżę Klimek było szerokie, wygodne i wcale niemęczące. Oczywiście trochę przesadzam z tym trudem wspinaczki, dla młodej, zdrowej osoby wejście nie wieżę nie będzie nawet wyzwaniem.

                                                         Widok z wieży

Sama wieża stanowiła początkowo część zabudowań kolegium jezuickiego, a dokładnie furtę klasztorną, czyli wejście do budynku. W XVII wieku podwyższono ją i przebudowano na dzwonnicę. Po kasacie klasztoru przekazano wieżę zakonowi trynitarzy (stąd nazwa). Na początku XIX wieku przejęło ją miasto.

                                                               j.w.
Wieża ma 40 metrów wysokości i jest doskonałym punktem widokowym. Mieści się w niej Muzeum Archidiecezjalne, a na szczycie znajduje się kawiarenka. Wchodząc na wieżę można obejrzeć rysunki i obrazy starego Lublina, rzeźby stanowiące niegdyś wyposażenie świątyń oraz jak na dzwonnicę przystało 4 dzwony (w tym Michał z lubelskiej fary i Marię największy z lubelskich dzwonów), znajdowała się też wystawa zbiorów z Muzeum KUL. Mnie najbardziej ucieszył portret Daniela Chodowieckiego litografia na papierze wg Antona Graffa - taki gdański akcent w Lublinie, a także litografie Wyczółkowskiego i rysunek Gierymskiego przedstawiające Lublin z XIX wieku. Te ryciny przedstawiające XIX wieczne miasta zawsze napawają nas nostalgią za czasem, który odszedł bezpowrotnie, czasem dorożek i gazowych latarni. Oczywiście w naszej wyobraźni nie ma miejsca na spływające nieczystościami rynsztoki, tony brudu i śmieci i inne mniej malarskie widoczki.

                                            Gierymski Podwale (w tle wieża)
Myślę, że malarze kadrowali swoje widoki podobnie, jak my kadrujemy zdjęcia.

Ogród botaniczny
Ponieważ sporo odwiedzam różnego rodzaju galerii, postanowiłam dla odmiany podjechać do Ogrodu Botanicznego, zwłaszcza, iż znajduje się tam Dworek Kościuszków, o czym nie miałam pojęcia. Sam Dworek pochodzi z początków XVIII wieku, a od połowy wieku zamieszkiwał go stryj Tadeusza Kościuszki Jan Nepomucen Kościuszko- starosta krzemieniecki. Tadeusz przebywał u stryja dwukrotnie. Majątek nosił nazwę Sławinek i wielokrotnie potem zmieniał właścicieli i przeznaczenie. W związku z odkryciem źródła mineralnego pełnił też funkcję uzdrowiska, niestety przegrał konkurencję z Nałęczowem. Majątek ulegał rozdrobnieniu i degradacji. Po wojnie odkupił resztówkę Uniwersytet Marii Curie Skłodowskiej i przeznaczył go na Ogród Botaniczny, a pod koniec lat sześćdziesiątych przystąpiono do rozbudowy i renowacji Dworku.

                                                    Dworek Kościuszków
W Dworku odbywała się wystawa malarstwa pani Krystyny Rudzkiej Przychody pod apetycznym tytułem Zaowocowało malarstwo. Pani Krystyna maluje niezwykle dekoracyjne, ładne obrazki kwiatów. Dobrze się komponowały z tym stylizowanym na XIX wieczne wnętrzem nadając mu barwnych akcentów. W dworku znajdują się też pamiątki po Tadeuszu Kościuszce, główne jego portrety i szable oraz obrazy prezentujące Naczelnika. Są tutaj także pamiątki po patronce Uniwersytetu Marii Curie Skłodowskiej.

                                                         Salon z wystawą obrazów pani Krystyny Rudzkiej Przychody
Pewnym zaskoczeniem okazała się pozorna nieobecność kogokolwiek w środku. Weszła, światła były zgaszone, okiennice ledwie otwarte i ani żywego ducha. Wołałam dzień dobry i nic. Nie było komu pokazać biletu. Dopiero kiedy wchodziłam do trzeciej salki wyszła jakaś pani i pozapalała światła twierdząc, że przemykam się tak cichutko, że nie słychać mnie wcale.

                                                                  Salon z pamiątkami po Kościuszce


                                                                    Urocze te kwiatki pani Krystyny


Sam Ogród jak to w Ogrodach Botanicznych bywa jest niezwykle urokliwy i mimo jesieni jeszcze dość barwny. Jego największą atrakcją są stawy i łączące je małe mostki.


                                        Ogród botaniczny zejście do stawów

I parę jeszcze zdjęć

                                                 Aniela Pająkówna Autoportret


                                             Maria Dulębianka Uwięziona


                                             Maria Gażycz Portret kobiety


                                                 Alicja Halicka Rodzinna kolacja


                                                      Wanda Chełmońska Procesja


Wanda Chełmońska była córką Józefa Chełmońskiego (nieuznaną przez ojca), choć już jak mowa była o talencie słynny tata przyznawał że talent odziedziczyła po nim.