Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 24 sierpnia 2025

Daniela Chodowieckiego przypadki Kalina Zabuska

 

Portrety Chodowieckich w Domu Uphagena

Mogę się założyć, że zdecydowana większość czytelników spoza Gdańska nie słyszała nigdy o Danielu Chodowieckim. Choć oczywiście chciałabym się mylić. Gdańszczanie wiedzą, iż w Gdańsku znajduje się ulica i co ważniejsze przystanek jego imienia. Ulica jest co prawda boczna i mało uczęszczana, za to przystanek sprawia, iż każdy jadący trasą z Gdańska Głównego do Wrzeszcza słyszał  to nazwisko.

I ja dopóki nie przeczytałam Gdańskich wspomnień młodości Joanny Schoppenhauer nie zastanawiałam się kim był pan Chodowiecki. A był on rysownikiem i rytownikiem, a także ilustratorem kalendarzy (najpopularniejsza wówczas forma powszechnie dostępnego i używanego słowa pisanego) a także książek. Chyba nie będzie przesady kiedy porównam go do Andriollego (a to nazwisko jest znane wielu chociażby ze stworzenia najbardziej znanych ilustracji do Pana Tadeusza).
Pożegnanie Jeana Calasa z rodziną (komentarz do skazania na śmierć francuskiego hugenoty)

Niestety Chodowiecki przyszedł na świat w czasach (1726 r.) kiedy książka nie była dobrem powszechnym, była luksusem, na który mało kto mógł sobie pozwolić i mało kto mógł z niej skorzystać.  Popularność, czy też rozpoznawalność zaczynał osiągać, kiedy Polska znalazła się pod zaborami, a sam Daniel po wczesnej stracie ojca chcąc pomóc rodzinie przeniósł się z rodzimego Gdańska  do Berlina. Miał tam większe szanse na znalezienie zamówień na swoje rysunki. Pochodził z protestanckiej rodziny, dla której reguły wiary były drogowskazem życiowym; protestanci zdecydowanie bardziej rygorystycznie przestrzegali kanonu wiary niż katolicy, którzy dość swobodnie traktowali Słowo Boże.

To dzięki przynależności do grupy wyznaniowej jego życie potoczyło się tak, jak się potoczyło. Była to grupa powiązanych stosunkami rodzinno- towarzysko- zawodowymi ludzi nawzajem się wspierających. To tutaj znalazł Daniel swoją przyszłą żonę, to także dzięki nim otrzymał pierwsze zlecenia. Nigdy, przez całe życie nie wziął od członków wspólnoty ani grosza. To co dla nich wykonywał czynił pro publico bono. 

Chodowieckiemu zawdzięczamy wiedzę na temat XVIII wiecznych zwyczajów, ubiorów, sposobów spędzania wolnego czasu, wzorców zachowań, kanonów postępowania, fryzur,  dziecięcych zabaw. Był reporterem tamtych czasów, podpatrywał ludzi i ich zachowania i przelewał to na papier. Nie interesowała go architektura czy pejzaże, a człowiek i jego życie. Bohaterowie jego rysunków są często ułomni, ale zawsze przedstawieni ze zrozumieniem, autor rysunków był wyrozumiały dla ludzkich słabości.

Częściej na swoich rysunkach przedstawiał kobiety, może dlatego, iż było ich sporo w jego otoczeniu: żona, córki, siostry, ciotki, szwagierki. Miał dużo szacunku dla ich zajęć domowych i ich roli w rodzinie. Często rysował niezwykle intymne scenki rodzinne, kobiety przy pracy, dzieci przy zabawie, lub nauce, siebie, jako obserwatora.
Pracownia malarza

Książka jest biografią rysownika. Jego życie przedstawia autorka na tle społeczno-obyczajowym ówczesnego świata. Można dowiedzieć się wielu ciekawych historyjek dotyczących naszych osiemnastowiecznych przodków. Zadziwiło mnie to jak wiele dziedzin życia było mocno sformalizowanych. To, co dziś reguluje samo życie i zasobność portfela wówczas podlegało regulacjom prawnym. Uroczystości takie, jak wesela, chrzty czy pogrzeby zostały ściśle określone w wytycznych miejskich. Przyczyną była chęć zapobiegania zbyt ostentacyjnemu zbytkowi. Nieuzasadniona rozrzutność podlegała karze. Karane były zarówno zbyt kosztowne podarki ślubne (jak srebra, galanteria a nawet chusteczki do nosa), serwowanie dwóch luksusowych gatunków ryb (jak pstrągi i śliże), podawanie zbyt drogich trunków (np. węgrzyna). Samą ceremonię ślubną poprzedzały trzykrotne zapowiedzi w kościele panny młodej, po których między godziną dziesiątą a dwunastą odbywał się ślub. Poprzedzał go korowód panien, który prowadził wystrojoną oblubienicę z domu rodziców do kościoła oraz korowód drużbów, który udawał się tamże z panem młodym. Zajmowali się tym wybrani przez władze miejskie prosarze i prosiarki (to oni czuwali nad przebiegiem uroczystości, czy wysyłaniem zaproszeń). Bogatsi mieszkańcy miasta korzystali z bogato przystrojonych powozów. Z czasem i to zostało zabronione. Po dopełnieniu zaślubin młoda para z gośćmi udawała się do domu weselnego. Przepisy regulowały także dopuszczalną liczbę gości. Serwowano zwykle pięć czasem sześć dań, w tym dziczyznę i jedno z ryb. Późnym popołudniem między szóstą a siódmą przychodził czas deserów (marcepan lub kołacz) do którego podawano, choć nie dla wszystkich stanów dopuszczoną herbatę. Pito także kawę i czekoladę. Po nich przychodził czas na tańce. Przy czym i to regulowała ordynacja weselna określająca wysokość opłat dla muzykantów, kapel i cechowych zatwierdzonych do tego typu uroczystości. O ileż to upraszczało kwestię organizacji uroczystości, a jednocześnie ujednolicało. Praworządni obywatele stosowali się do owych wytycznych bez szemrania. A rodzina Chodowieckich, jako hołdujący prostocie członkowie kościoła ewangelicko-reformowanego przyzwyczajona była do powściągliwości. Byli pracowici i żyli skromnie.

A jednak żyli nie tylko prozą życia. Już ojciec Daniela który sumiennie wypełniał swój kupiecki obowiązek uciekał od nudy życia w niosące radość rysowanie. Z ołówkiem, piórkiem lub pędzlem w dłoni oddawał się kreowaniu nierzeczywistych światów i choć rysownikiem był przeciętnym był pasjonatem rysunku. Jego pasję przejął też najstarszy syn Daniel. Początkowo była to jedynie pasja uprawiana okazyjnie, z czasem jednak, kiedy okoliczności zmusiły młodego siedemnastoletniego człowieka do poszukiwania swej drogi życiowej, biorąc odpowiedzialność za losy matki i osieroconego rodzeństwa Daniel wyjechał do krewnych do Berlina. Usłyszał, iż pan Jakub Wessel uczeń pierwszego malarza pruskiego dworu Antoine`a Pesnego wróciwszy do Gdańska cieszy się wielkim powodzeniem malując wizerunki wysoko postawionych osobistości. Wziął zatem podróżny sakwojaż ze zmianą bielizny, pończochami zrobionymi przez matkę, kawałkiem toruńskiego piernika i Biblią i ruszył w drogę w ciasnym i dusznym pudle dyliżansu. Pierwsze zlecenie uzyskał od hugenockiej wspólnoty wyznaniowej. Była to akwaforta przedstawiająca króla Dawida. W Berlinie Chodowiecki nie posługiwał się już językiem polskim, ale przechowywał pamięć o przodkach ze strony ojca. Przez całe życie pamiętał o kraju pochodzenia. 
Wycieczka do Lasku Francuskiego
Z czasem jego domeną stała się ilustracja książkowa. Nigdy nie starał się skoncentrować uwagi czytelnika na ilustracji, miała być ona jedynie tłem książki, nie mniej to właśnie jego ilustracje pobudzały czytelniczą wyobraźnię i przyczyniały się do większej popularności książek. Gdańsk odwiedził dwukrotnie, raz w 1773 r. kiedy to został entuzjastycznie przyjęty przez gdańskie towarzystwo (cieszył się już pewną sławą zdobytą w Berlinie), drugi raz po śmierci matki w 1780 r., kiedy pojechał załatwić sprawy spadkowe i zabrać ze sobą do Berlina niezamężne siostry.
Choć większość życia spędził w Berlinie cały czas uważał się za Polaka. W liście do przyjaciółki i protektorki pisał, iż po ojcu jest Polakiem, potomkiem dzielnego narodu, który niebawem przestanie istnieć. Owa przynależność narodowa nie przeszkadzała mu być lojalnym obywatelem i urzędnikiem pruskim. Bunt zdaje się nie leży w naturze protestanta, no chyba, że chodzi o kwestie wiary.
Daniel nie rozstawał się ze swoim szkicownikiem, w którym dokumentował otaczającą go rzeczywistość. Bardzo podoba mi się rysunek Wycieczka do Lasku Francuskiego, który był satyrą na niedoszłą do skutku eskapadę poprzedzoną długotrwałymi przygotowaniami.  Zgromadzono wiktuały, upieczono ciasta, wynajęto osła, zaproszono kuzyna, który obiecał pojawić się ze skrzypcami. Na rysunku zabawny orszak prowadzi jedna z córek Daniela z koszykiem w ręku i przewieszonym na drągu pętem kiełbasy.  Za nią sunie osiołek z umieszczonymi w koszykach u jego boków dziećmi z prowadzącym go synem rysownika z przodu (z batem) i bratankiem (z tyłu). Spod ogona osiołka spadają na drogę jego odchody. Za nimi kroczą najstarsza z córek ze swą kuzynką, córka niesie koszyk z butelkami wina, kuzynka wielką pieczoną babę. Orszak zamyka syn przyjaciela i kuzyna grający na skrzypcach. 
Rysunek przypomina mi moją rodzinną wycieczkę na urodziny babci. Impreza ta także była długo dyskutowana, a my przygotowywaliśmy się do niej solidnie. Mama upiekła blachę ciasta, my kupiłyśmy sukienki. Podróż miała się odbyć samochodem, w związku z czym nie ograniczaliśmy się z bagażem. Jednak z powodu awarii układu hamulcowego zmuszeni byliśmy jechać pociągiem. Na pociąg się spóźniliśmy, bo tata źle nastawił budzik a o zmianie planów nie mogliśmy poinformować jubilatki z powodu awarii sieci telefonicznej. Spóźnieni z blachą ciasta w ręku, sukienkami, garniturem oraz objuczeni bagażami wkroczyliśmy na imprezę wywołując niemałe zdumienie. 
Chodowiecki utrwalał takie właśnie ulotne chwile, jak zamieszczony wyżej portret grupowy rodziny Chodowieckich (w pracowni malarza), na którym moją uwagę zwróciły wiszące na ścianach obrazy i wielka księga z ilustracjami oglądana przez jedną z córek. Wiele to mówi o zainteresowaniach i gustach rodziny Chodowieckich.
Ulica Długa w Gdańsku (z powodu przedproży, których dziś na Długiej nie ma ulica sprawia wrażenie niezwykle wąskiej) To mój kolejny ulubiony rysunek Daniela

Sporą kolekcję rysunków Daniela Chodowieckiego posiada Gdańskie Muzeum Narodowe. Niestety jako, że są to rysunki nie mogą być zbyt długo wystawiane na światło dzienne, stąd aby zapoznać się z nimi trzeba szczęścia.  Ponieważ w przyszłym roku przypada trzechsetna rocznica urodzin rysownika Muzeum planuje ją uczcić wystawą rysunków, na co już się cieszę. 

Książka Kaliny Zabuskiej jest bogato ilustrowana, a ponad połowa tych ilustracji to reprodukcje rysunków Chodowieckiego.  
Będąc w Gdańsku można w Domu Uphagena obejrzeć portrety małżonków Chodowieckich Daniela i jego żony Jeanne pędzla Antona Graffa (wybitnego malarza okresu oświecenia z Drezna).
Książkę przeczytałam w ramach  stosikowego losowania u Anny. Bardzo się cieszę, że dowiedziałam się czegoś nowego na temat osoby, którego losy poprzez ojca i miejsce urodzenia splatają się z moim miastem.  


środa, 13 sierpnia 2025

O pośpiechu i zapomnianej sztuce pisania listów

 

Mężczyzna piszący list i kobieta czytająca list Gabriel Metsu (źródło)

Pisałam już kiedyś o tym, ale że było to w 2012 roku wracam do tematu. 

I znowu zastanawiam się, czy ktoś dziś jeszcze pisze listy. Takie tradycyjne, wsadzane do koperty, na którą nakleja się znaczek i wrzuca do skrzynki pocztowej. A potem czeka i czeka, aż przyjdzie odpowiedź. Sama, choć byłam gorącą ich wielbicielką zaprzestałam tego procederu jakieś dwadzieścia lat temu, kiedy odkryłam zalety internetu. A pierwszą i najważniejszą była szybkość przesyłu i brak konieczności chodzenia na pocztę. Wraz z Magdą (moją najwierniejszą, albo jedną z dwóch najwierniejszych korespondentek) mawiałyśmy, iż napisać list to dla nas żaden problem ale pójść kupić znaczek i wysłać – z tym jest znacznie gorzej. Chodziłyśmy zatem z takim listem w torebce dniami, a nawet tygodniami i trafiał czasami do skrzynki mocno pomięty. Niemniej jego otrzymanie zawsze ogromnie nas radowało. Kiedy weszły w życie maile potrafiłyśmy pisać po dwa albo trzy dziennie. Bo wysławszy jeden niemal natychmiast przypominało się coś, o czym zapomniałyśmy napisać. Nigdy nie brakowało nam słów i pomysłów. Zawsze dziwiłam się koleżankom, które twierdziły, iż nie mają co pisać, bo nic się u nich nie dzieje. Może i nie działo się nic wokół, ale w głowie chyba musiało się coś dziać. No, ale pewnie trudno było im przelać to na ten wirtualny papier. Bo kiedy czasami odważyły się na to, ich listy były bardzo ciekawe.

I kiedy tak myślę o listach przypomina mi się pan Kapitan, o którym wspominałam tu lata temu. Był kolegą mojego taty, mieszkał w Oleśnicy i pisywali do siebie od czasu do czasu. Były to lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte. Nigdy nie czytałam tych listów, wszak nie ja byłam ich adresatką, ale wiedziałam, że przychodzą regularnie i cieszą Tatę. Mój tata bardzo lubił słowo pisane. Po jego odejściu napisałam do Pana Kapitana krótki list, w którym poinformowałam o mojej stracie oraz podziękowałam za wieloletnią wymianę listów z Tatą. On mi na to odpowiedział pełnym uszanowania listem, który zapoczątkował naszą korespondencję. Pan kapitan miał wówczas około osiemdziesiątki, ja byłam lekko licząc trzy dekady młodsza, nie spotkaliśmy się nigdy w życiu, a mieliśmy sobie wiele do napisania. Ujmowało mnie to, z jaką atencją i szacunkiem zwracał się Starszy Pan do takiej kozy, jaką wówczas byłam, choć było niebyło bardzo już dojrzałej kobiety. Pan Kapitan nigdzie już nie podróżował, z uwagi na stan zdrowia nie mógł ruszać się z domu, ale pisał o tym, co go interesowało, co czytał, co oglądał. Jego listy były niezwykłe. Pełne szacunku, mądrych spostrzeżeń, ale nie było w nich moralizatorstwa. Jedyna sprawa która go bulwersowała to było zniszczenie struktur marynarki wojennej w Polsce. Nie pamiętam, którą formację o to obwiniał, ale miotał gromy na błędne decyzje naszych przywódców. Zdaje się, że dzisiaj nadal marynarka wojenna nie dysponuje poza ORP Orzeł zwodowanym w latach osiemdziesiątych żadnym innym okrętem podwodnym.

Ale ad rem. Nasza korespondencja trwała kilka lat i było to miłe i pouczające doświadczenie. Po jego śmierci, o której poinformowała mnie żona Pana Kapitana korespondencja się urwała. Widocznie ani żona, ani dzieci nie przejawiały umiłowania do słowa pisanego.

Doceniam zalety dzisiejszej korespondencji mailowej. Zwłaszcza Podoba mi się szybkość dotarcia listu do adresata. Niestety z szybkością odpowiedzi bywa gorzej. Poza Magdą niewiele osób odpisuje na moje listy-maile, tak więc dawna rutyna codziennego sprawdzania poczty mailowej odchodzi do lamusa.

Dziś wiedząc, iż możemy pisać bez ograniczeń czasowych czy objętościowych i ulegając wszechogarniającemu pospiechowi piszemy szybko i niechlujnie. I nie zarzucam tego moim nielicznym korespondentkom, piszę na swoim przykładzie. Jakże często chcę dużo i szybko napisać – jakiś mail przed wyjściem z domu czy przed pójściem spać. Chcę w nim zawrzeć dużo treści, więc pędzę, aby szybciej. A po wysyłce, kiedy zajrzę do treści tego wysłanego listu, łapię się za głowę; zdania i myśli pourywane, skróty myślowe, oczywiste dla mnie, niekoniecznie dla odbiorcy. Chyba to właśnie w sztuce pisania listów było cenne; ów brak pośpiechu, możliwość niespiesznego formułowania myśli, czas na zastanowienie, aby jak najlepiej wyłuszczyć to, o czym pomyślała głowa. Dokąd my dziś tak biegniemy. Wciąż nam się spieszy.

Kilka dni temu byłam z mamą w poczekalni u lekarza. Przyznaję też nie lubię czekać i bardzo szybko ulegam zniecierpliwieniu, tyle, że moja ponad osiemdziesięcioletnia mama już po pięciu minut opóźnienia stwierdziła, że nie będzie dłużej czekać, bo nie ma czasu, a po piętnastu minutach odebrała pieniądze i wyszła.

I kiedy tak myślałam o dawnej epistolografii przypomniały mi się listy, które pisywał do mnie tata. Nie zaglądałam do nich od lat. Do niektórych nawet ponad czterdzieści. Dziś wyciągnęłam je, aby raz jeszcze wrócić do wspomnień. Pierwsze wysłane były kiedy miałam lat czternaście i spędzałam wakacje u babci. Widocznie tęskniłam za domem, bo tata tłumaczył mi dlaczego nie mogą teraz przyjechać z mamą i siostrą do babci, przepraszał i obiecywał, że się postarają znaleźć czas. Wydało się to dla mnie zaskakujące, iż na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ludzie żyli też tak intensywnie, że nie mogli pozwolić sobie na krótki urlop. Okazuje się jednak, że wbrew moim wyobrażeniom i wspomnieniom ojcu ciężko było utrzymywać rodzinę, mimo, iż załapał się na kontrakt na statku Praca była ciężka i frustrująca, bo doskwierała tęsknota za domem, samotność i otoczenie osób, których jedynym celem życiowym były pieniądze. Zero możliwości jakiejkolwiek intelektualnej wymiany myśli. Jedyną przyjemnością było pisanie, w tym pisanie listów.

Van Gogh do brata
A ja uwielbiałam wakacje u babci, u której było mi wszystko wolno, miałam wiele swobody, bo babcia traktowała mnie, jak kumpelkę, z którą grała w karty i chodziła do lasu na jagody. Puszczała mnie do kina na filmy dla dorosłych i nie sprawdzała o której wracam do domu. A krótko do tej pory trzymana nastolatka, która zerwała się ze smyczy korzystała z tego z zadziwiającym rozsądkiem.

Kolejne listy tata przysyłał z morza. Temat przewodni to tęsknota i radość z tej namiastki kontaktów, jaką są listy. Listy, które się rozmijają, wysyłane okazją, idące tygodniami, a sprawiające mu ogromną radość. Nam także. Dziś po latach, kiedy sama jestem starsza od mojego taty, który wówczas pisał te listy do dorastającej nastolatki, a potem młodej kobiety, listy, którymi próbował doradzić, rozwiązać zaocznie problemy, uchronić przez niebezpieczeństwami czyhającymi na młodego człowieka tchną nieco anachronizmem i moralizatorstwem. Ale jest w nich dużo miłości, a mnie szklą się oczy, kiedy je czytam. Jakby na jedną chwilę wróciły te czasy kiedy oboje nie utraciliśmy niewinności, z jakiej obdarł nas wiek XXI.

I na nowo poznaję tatę, jako człowieka, który borykał się z problemami nielubianej pracy, której podjął się, aby zapewnić w miarę przyzwoite warunki życia rodzinie, a dla osoby, która nie miała smykałki do handlu i cwaniactwa nie było to łatwe, z samotnością, współpracownikami, z którymi nie mógł nawet porozmawiać, mimo, iż był skazany na ich towarzystwo całymi miesiącami. Szukałam czegoś o odwiedzanych krajach. Niestety praca na statku, w dodatku u prywatnego armatora to nie była wycieczka. Statek rzadko wpływał do portu, a nawet jeśli wpływał, to wyjście na miasto możliwe było tylko w określonych godzinach i to na krótko, porty z reguły były brudne i biedne, a sklepy kiepsko zaopatrzone. Pójście do centrum miasta było niezwykle rzadkie. A zdarzało się, że statek kilka miesięcy stał na redzie nie wpływając w ogóle do portu. No ale moje koleżanki zazdrościły taty marynarza, który raz na pół roku przywoził jeansy, kurtkę i kasety magnetofonowe. Tak, jak jedna z pierwszych na osiedlu miałam kasety Boney M a także Jeana Michela Jarre`a . Jakim cudem tata kupił te kasety do dziś pozostaje dla mnie zagadką, bo kiedy słuchał ich po raz pierwszy w domu nie spodobała mu się te muzyka. Mnie zachwyciła, do dziś uwielbiam Oxygene jest taki ożywczy, odświeżający, słyszę w nim uderzające o morski brzeg fale, krzyk mew, gwar dzieci).
tata do mojej małej siostry


Najbardziej rozczuliła mnie w tatowych listach nadzieja, że może i ja znajdę kiedyś radość w pisaniu, pociechę i wytchnienie w ciężkich chwilach. Sam ratował się pisaniem (listów i opowiadań) będąc zamkniętym w małej kajucie na statku (bez telewizji, internetu, radia, bez towarzystwa osób o podobnych zainteresowaniach).

Tata się nie mylił i ja znalazłam pociechę w pisaniu. I tak jak napisał, czasami piszemy niezależnie od tego, czy te listy dotrą do adresata, bo i tak będą zapisem chwili, czasu, myśli, emocji. Choć mimo wszystko miło jest otrzymywać listy.

Wyjątkowo jako ilustrację wpisu zamieściłam obraz, którego nie miałam okazji oglądać, nie pochodzący z moich "zbiorów", ale właśnie ten obraz zawierający dwie strony korespondencji bardzo mi tu pasował.

Coś ostatnio coraz częściej pojawiają się u mnie wpisy z serii rozmyślania. Kiedyś bywały na porządku dziennym, potem znikły na lata. I nie jest to brak tematów do pisania, bo wciąż wiele nieopisanych wizyt czeka na swoją kolej, ale tak mnie coś naszło na bardziej osobisty wątek.

piątek, 8 sierpnia 2025

Pewien komentarz przyczyną ciekawego (dla mnie) odkrycia w zakresie historii edukacji (własnej i gdańskiej)

I LO w Gdańsku
Dziś wpis wspomnieniowy. No cóż latek przybywa coraz chętniej człowiek oddaje się wspomnieniom. Na co dzień chodząc po mieście zazwyczaj mijamy wiele budynków nie zwracając na nie uwagi. Nawet, jeśli zastanowi nas skąd się wzięły, jaka była ich historia zaraz o tym zapominamy. Teraz, będąc wolnym człowiekiem i mając sporo czasu wybrałam się pod pomnik trzech krzyży przy stoczni gdańskiej. Znajduje się tam budynek I liceum ogólnokształcącego. Zrobiłam zdjęcie mojej „starej budy” i wysłałam koleżance, która pozazdrościła urody budynku. Zerknęłam do gedanopedii (najlepszego źródła wiedzy o moim mieście) aby przypomnieć sobie historię budynku. Zapewne słyszałam ją kiedyś, ale jak wiele rzeczy uleciała z pamięci. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy okazało się, iż losy mojej edukacji splotły się z losami jednej z najstarszych szkół średnich w Gdańsku i to dwukrotnie.
Budynek przy ul Wały Piastowskie 6 (kiedyś Placu Hanzy) od 1902 r. jest kolejną siedzibą Szkoły Realnej Św. Piotra i Pawła. Pierwsze wzmianki o tej szkole pochodzą z XV wieku (a dokładnie z 1436 r., kiedy to Rada Miejska powołała doń pierwszego stałego nauczyciela w miejsce wcześniej dochodzących). Szkoła mieściła się wówczas … i tu spotkała mnie kolejna niespodzianka przy kościele Św. Piotra i Pawła na Przedmieściu Gdańska w okolicy dzisiejszego Zaułka Ormiańskiego. Obecnie w pobliżu owego zaułka znajduje się Szkoła Podstawowa nr 67, do której uczęszczałam przez osiem lat. Tak więc moja edukacja splotła się z historią gdańskiej edukacji (że się tak patetycznie wyrażę). Zaczynałam ją nieopodal miejsca pierwszej siedziby jednej z najstarszych szkół średnich, a kontynuowałam w budynku będącym kolejną (ostatnią) siedzibą owej szkoły. Jeśli dodać do tego, że moja pierwsza praca to Muzeum Narodowe w Gdańsku – wcześniejsza siedziba Gdańskiego Gimnazjum Akademickiego to powinnam być nieźle wyedukowana (mogłam chłonąć wiedzę przez skórę. To oczywiście żarty, ale to odkrycie nie wiedzieć czemu bardzo mnie uradowało).

I LO od strony pomnika Trzech Krzyży
Naukę podstaw zaczynałam w szkole, w której pracował krewny naszego gdańskiego rysownika i rytownika, jednego z najbardziej znanych w XVIII wieku ilustratora książek Daniela Chodowieckiego. Być może i sam Daniel pobierał tam nauki, choć nie znalazłam takiej informacji ani w gedanopedii, ani w biografii malarza, którą obecnie studiuję (jednak nie jest to wykluczone, skoro jego krewny był tam rektorem, a szkoła ta wraz ze szkołą mariacką i szkołą św. Jana były uważane za najlepsze gdańskie szkoły parafialne). Chodowiecki pochodził z dobrze sytuowanej kupieckiej rodziny mieszczańskiej przejawiającej różnorakie zainteresowania związane nie tylko z pomnażaniem kapitału.
Pierwszą pracę odbywałam w miejscu, w którym kształcił się ojciec naszej XVII wiecznej bałtyckiej syreny Konstancji Czirenberg (którą to Konstancję wychwalali znawcy muzyki w niemal całej Europie, a o której pisałam we wpisie o znanych Gdańszczankach). Co ważniejsze Gdańskie Gimnazjum Akademickie kończył także Jan Heweliusz, gdański astronom.

Szkoła Realna, której siedzibę przeniesiono do nowego budynku przy Placu Hanzy do wybuchu wojny była największą i najnowocześniejszą szkołą średnią na terenie ówczesnych Prus Wschodnich.

Pomnik Trzech Krzyży w sąsiedztwie I LO
Zerknęłam na listę absolwentów I LO w Gdańsku, aby sprawdzić, jak to dziś wygląda. Za moich czasów najlepszym Liceum gdańskim była trójka (słynna topolówka), ale i jedynka znajdowała się w czołówce. Otóż na owej liście absolwentów można znaleźć sporo znanych nazwisk (w świecie polityki, kultury, nauki) Mnie najbardziej zaciekawiło nazwisko księdza Niedałtowskiego z kościoła św. Jana. Jest to jeden z niewielu księży, których niezwykle szanuję z uwagi na wysoką kulturę osobistą, tolerancję, oraz erudycję. Bardzo lubię słuchać jego wykładów. A rozczuliło mnie, kiedy w wykładzie wspominał, iż za dzieciaka bawił się z kolegami w wojnę w będącym wówczas w ruinie kościele św. Jana wspominając jednocześnie kręcony w jego wnętrzach  film Kolumbowie.

Przylegająca do budynku I LO siedziba Biblioteki PAN
I tak mi się splotły szkoły i edukacja w jedną całość która miała miejsce w moim ukochanym mieście. Zawsze interesowała mnie ta ciągłość historii, ten przesuwający się łańcuch pokoleń. Przejmujemy pałeczkę w sztafecie, a potem przekazujemy ją dalej.

Nie sądzę, aby ktokolwiek zechciał się wybrać do Gdańska, po to aby oglądać XX wieczny (nawet jeśli ciekawy) budynek, który ważny jest jedynie dla nas absolwentów (w tym roku mija 80 lecie szkoły). Jednak w jej pobliżu znajdują się chętnie odwiedzane przez przyjeżdzających miejsca. Z okien szkoły widać pomnik trzech krzyży upamiętniający pomordowanych w 1970 roku stoczniowców. Stoi on przed wejściem do byłej stoczni gdańskiej (dawniej Lenina), tej, przez której płot skakał Lechu. Dziś przed Stocznią wybudowano Europejskie Centrum Solidarności, które moim rówieśnikom przypomina młode lata i wywołuje wzruszenia, a młodszym odwiedzającym pokazuje czasy jakże dla nich odległe (i oby tak pozostało). Bo choć my wspominamy je z łezką rozrzewnienia były to straszne czasy. 
Jeśli zatem wybierzecie się pod Stocznię może rzucicie okiem na ceglany, czerwony budynek stojący po drugiej stronie ulicy, bo i on ma swoją ciekawą historię. A jeśli pójdziecie ulicą wzdłuż ścian szkoły zobaczycie przylegający doń budynek Biblioteki Polskiej Akademii Nauk. Pochodzi z tego samego okresu, co szkoła. 

Ta gdańska instytucja korzeniami sięga XV wieku (ale o tym może innym razem).  Pierwsze zbiory biblioteki miejskiej w Gdańsku przechowywano w budynku klasztoru franciszkanów. Tym samym, w którym znajdowało się Gdańskie Gimnazjum Akademickie, a w którym obecnie mieści się muzeum Narodowe. Jak widać tu wszystko się ze sobą wiąże. 

Na krużgankach dawnego klasztoru franciszkanów

poniedziałek, 28 lipca 2025

Fałszywy dowód Donna Leon


W tej kryminalnej opowieści z Wenecją w tle komisarz Brunnetti dochodzi do wniosku, iż może sprawiedliwości należałoby szukać na tamtym świecie, bo na tym zbyt często okazuje się to niemożliwe. Opisane w kryminałach schematy postępowania włoskiej policji, urzędników, polityków, sfer duchowieństwa, że już o mafiosach nie wspomnę nie stawiają tych struktur w najlepszym świetle. Co prawda to samo można by powiedzieć o każdej z tych instytucji w każdym innym kraju, ale tu mamy akurat Włoską policję i włoski wymiar sprawiedliwości. Wiele można zarzucić włoskim organom ścigania, ale komisarz Brunnetti niczym rozprawiający się z sycylijską mafią filmowy bohater Corrado Cattani robi swoje i pozwala uwierzyć, że są jeszcze uczciwi i oddani pracy gliniarze.
Tym razem Donna Leon na warsztat bierze przestępstwo popełnione z pychy.
moje ukochane Frutti di mare (primo piati)
Jak to w jej książkach bywa wątek policyjnego śledztwa przeplata się z wątkiem rodzinnym, a rozważania Paoli (żony komisarza) naprowadzają Guido na trop. Chyba po raz pierwszy Guido jest tak mocno zaabsorbowany śledztwem, że nie ma czasu na swoją ulubioną czynność, czyli czytanie. Nic dziwnego, jeśli równolegle prowadzi śledztwo w sprawie kradzieży na lotnisku. To Paola czyta. I to nie byle jaką lekturę, jest to podręcznik do religii jej córki.
Komisarz natomiast z chęcią pochłonąłby domowy obiad, jednak zmuszony do dłuższego pozostania w pracy indaguje żonę na temat omijającego go obiadu.
A nie jesteś ciekawy, co zamierzam czytać.
Nie chcę wiedzieć, co będziesz jeść.
Czyli chcesz wiedzieć co cię ominie?
Tak.
I się dąsać?
Nie.
[..] Jeśli obiecam, że zjem tylko grissini z serem, a potem przejrzałą brzoskwinię, to poczujesz się lepiej?
[…] A żeby ci wynagrodzić stracony obiad, obiecuję, że przyrządzę ci na kolację steki z miecznika i krewetki.
W sosie pomidorowym?
Tak. A jeśli starczy mi czasu, to z pozostałych brzoskwiń zrobię lody.
I może dodaj trochę mniej czosnku niż zwykle, co?- zasugerował wykorzystując, jak mu się zdawało, silną pozycję przetargową.
(str. 91)
równie wspaniałe risotto con funghi (secondo piati)
Zastanawiam się skąd u kobiety wykształconej i wyzwolonej to poczucie, iż powinna wynagrodzić mężowi brak domowego obiadu, na który on nie dotrze, bo ma więcej pracy. I jedynym powodem, jaki widzę, jest silne uczucie i chęć zrobienia małżonkowi przyjemności. Paola nie należy do kobiet, które będą kierowały się poczuciem obowiązku. To rodzaj okazywania uczuć poprzez dogadzanie jego kulinarnym gustom. 
Aby za wiele nie zdradzać napiszę, tylko, iż ciekawie i znajomo brzmi wątek prowadzonego równolegle śledztwa w sprawie kradzieży na lotnisku. Od razu pomyślałam sobie, jak to dobrze, że zawsze podróżuję z bagażem podręcznym.
Oskarżonych wielokrotnie filmowano, jak grzebią i wyciągają rzeczy z walizek pasażerów, i ponieważ niektórzy z nich byli gotowi zeznawać przeciwko pozostałym w nadziei na łagodniejszy wyrok, komisarz nie miał zbyt wiele do roboty….(str. 76)

….Obrona (pracowników lotniska dopuszczających się kradzieży) wytoczyła argument, iż skoro kamery zostały zainstalowane bez wiedzy osób filmowanych, to naruszały prywatność oskarżonych- podpierając się wielofunkcyjnym, zapożyczonym od Anglików słowem privacy, by wypełnić lukę we własnym języku, w którym brakowało odpowiedniego terminu. Gdyby tę argumentację uwzględniono, a zdawał sobie sprawę, że to bardzo prawdopodobne, oskarżenie zostałoby oddalone, ponieważ wszyscy, którzy przyznali się do winy natychmiast wycofaliby swoje zeznania. Poza tym ci ludzie wciąż byli zatrudnieni przy bagażach, bo skoro konstytucja gwarantowała każdemu obywatelowi prawo do pracy, nie wolno było ich zwolnić (str. 112)
tiramisu (dolci) Może nie wygląda zachęcająco,
ale to najlepsze ever tiramisu jakie jadłam w życiu Sklepik I Tre Mercanti
[…] sędzia rozpatrujący sprawę kradzieży na lotnisku postanowił, że nagranie zarejestrowane przez ukryte kamery w holu bagażowym rzeczywiście naruszają prywatność osób oskarżonych o okradanie bagaży, wobec czego nie mogą być użyte, jako dowody przeciwko nim. (str. 130).
Książki Donny Leon idealnie nadają się na wakacyjną lekturę. 
Przeczytana w ramach stosikowego losowania u Anny
W pierwszej wersji wpisu podałam tytuł książki jako Zgubne środki - konia z z rzędem temu, kto wie, skąd mi się taki tytuł przyplątał. 

poniedziałek, 7 lipca 2025

Wrocławskie powtórki i nowości

Bulwary nabrzeżne z widokiem na katedrę

Dziwnymi drogami podążają nasze odczucia. Kiedy po raz pierwszy w 2016 r odwiedziłam Wrocław nie mogłam się nadziwić skąd biorą się te wszystkie zachwyty nad miastem. Byłam w kiepskiej formie i chyba w tamtym czasie nic nie wzbudziłoby mojego zainteresowania, chodziłam jak w malignie wciąż zastanawiając się, czy podjęłam właściwą decyzję. Dziś z perspektywy czasu też tego nie wiem, za to niedługo po powrocie przeglądając zdjęcia doszłam do wniosku, iż koniecznie muszę to miasto ponownie odwiedzić. Tak się też dzieje, kiedy czytamy książkę, która nam „nie wchodzi”, a mamy przeczucie, iż książka jest dobra, ba nawet znakomita. We Wrocławiu byłam później kilkakrotnie, a nawet pokazałam go moim siostrzeńcom, potem Asi, potem mamie chrzestnej a teraz pojechałam pokazać je Magdzie.

Mostek Tumski brama wjazdowa na Ostrów
Poznawanie miasta zaczęłyśmy od miejsca, w którym po raz pierwszy spotkałam się z Bee prowadzącą bloga Tokio, Paryż, Wrocław, czyli nektar żywota (nieco przez Dorotkę zaniedbywanego ostatnimi czasy). Katedra na Ostrowie Tumskim to serce Wrocławia, miejsce, którego nie można pominąć. Tu powstał pierwszy murowany kościół jeszcze w połowie X wieku. Był on w porównaniu z dzisiejszą katedrą mikroskopijny, co można zauważyć na znajdującej się wewnątrz świątyni planszy. Obejmował swą wielkością powierzchnię około trzech dzisiejszych kaplic bocznych. Niestety nie mogłyśmy podziwiać najpiękniejszej części katedry, czyli jego fasady zachodniej i tego co znajduje się nad portalem głównym. Zasłaniało ją rusztowanie wraz z dyktowym ogrodzeniem. Fantastyczne dekoracje, częściowo jeszcze z romańskiej katedry (w tym bogato dekorowane kolumienki), posągi (świętych i władców) znajdujące się pod baldachimami, ostrołukowe wykończenie wejścia (mądrze zwane wimpergą, którą to nazwę wciąż zapominam) oraz taras z balustradą wszystko to znikło szczelnie odgrodzone od wzroku oglądających. Nie widać Matki Boskiej ani Jadwigi Śląskiej, których figury zdobią fronton katedry. Pamiętam zachwyt nad owym portalem głównym Wyspiańskiego wyrażony w liście do Tadeusza Stryjeńskiego - architekta i konserwatora, a prywatnie teścia Zofii Stryjeńskiej. Stwierdza tam, iż nie miałby nic przeciwko takiemu portalowi w Krakowie. Ja chętnie oglądałabym taki w Gdańsku.

Portal główny 2023
Byłyśmy zawiedzione, choć ja mogłam polegać choć w małym stopniu na pamięci. Renowacja obiektu to jednak też obietnica dłuższej żywotności i na ogół dobra wiadomość. 
Jakby dla wynagrodzenia niedostępności tej części katedry wnętrze było dobrze oświetlone, co dawało możliwość wykonania nieco lepszych zdjęć. Jak dotąd oglądałam je ukryte w mroku, dość ciemne i ponure. Tym razem doskonale widoczne były zdobiące nawę główną sztandary (które Magda badaczka śląskiej historii potrafiła odczytać) a także kolorowe witraże gotyckich okien. Ilekroć jestem w katedrze moją uwagę przykuwa posąg Św. Hieronima – jednego z czterech doktorów Kościoła, patrona studentów, biblistów, księgarzy, eremitów.
Ten mądry, ale i skromny człowiek jest nam znany tak dobrze z wielu obrazów – jako wychudzony starzec żywiący się korzonkami, zgarbiony i pochylony nad księgą. Ja myśląc o Hieronimie mam przed oczami wizję przedstawioną przez Caravaggia (starzec nad księgą). Tutaj przedstawiony został w iście barokowym stylu. Złoty posąg dojrzałego, silnego mężczyzny, w szacie do ziemi i zawadiackim kapeluszu na głowie zachwyca i zadziwia barokową nonszalancją. Ale to przecież barok, czyli coś co ma zadziwiać. Hieronim jako jeden z czterech muszkieterów? No proszę i poczciwy Dumas jawi się nam we Wrocławskiej katedrze.
Święty Hieronim
Wygląda ów Hieronim, jak książę, dworzanin, nie jak pokutujący święty. Gdyby nie pastorał w jednej ręce i księga w drugiej można by się zastanawiać, co robi ten człowiek, tu tak blisko ołtarza.
Bardzo dokładny i ciekawy opis Katedry przedstawił na swym blogu Jeż, strony o zabytkach, górach i różnych ciekawych miejscach. Chylę czoła przed jego opisem i mogłabym owym kapeluszem Hieronimowym pozamiatać podłogę.
Ogródek japoński
Wrocław poza wspaniałą architekturą zachwyca zielenią. Im jestem starsza tym chętniej odwiedzam wszelkie parki i ogrody, a już ogródek japoński i ogród botaniczny nieodmiennie wprawiają mnie w dobry humor, nawet, jeśli bilet wstępu do pierwszego jest zadziwiająco drogi, a w drugim bez powodzenia po raz kolejny szukałam czynnej kawiarni.
To, że wydaje nam się, że coś znamy bywa złudne, można bowiem być w jakimś miejscu kilka czy kilkanaście razy, a i tak zawsze odnajdzie się coś nowego. Ja do tej pory wychodziłam z błędnego założenia co do lokalizacji Parku Szczytnickiego sytuując go w najbliższym otoczeniu Hali Stulecia, a w zasadzie wokół hali i Pawilonu Czterech Kopuł, a tymczasem odkryłam, że jest on o wiele bardziej rozległy. Miałam też okazję po raz pierwszy zobaczyć drewniany kościół Św. Jana Nepomucena przeniesiony tutaj z ze Kędzierzyna (na początku XX w.), dokąd został przeniesiony ze Starego Koźla (w XVIII stuleciu). Kościółek pochodzi z przełomu XVI i XVII wieku, a więc powstał w czasach, kiedy we Włoszech tworzył Caravaggio, a w architekturze sakralnej pierwsze kroki zaczynał stawiać barok. Jest malutki, skromny i wielka szkoda, że nie udało się nam zajrzeć do środka (można go oglądać z przewodnikiem w soboty lub niedziele).
Kościółek Św. Nepomucena w Parku Szczytnickim
Wykorzystując swój pobyt we Wrocławiu, chciałam ponownie obejrzeć obrazy Cranacha Madonna pod jodłami oraz Gierymskiego Chłopiec ze snopkiem na głowie. To o nich czytałam niezwykle interesujące historie w książce o odzyskiwaniu zaginionych w czasie wojny dzieł sztuki, książce o tajemniczo brzmiącym tytule Madonna znika pod szklanką kawy. Madonnę Cranacha miałam okazję oglądać na wystawie na Wawelu (w 2021 r.), jednak teraz uzbrojona w wiedzę o losach obrazu chciałam raz jeszcze mu się przyjrzeć, tym bardziej iż zgodnie z opisem w książce we wrocławskim muzeum archikatedralnym wiszą obok siebie dwie Madonny; jeden to oryginał z początku XVI wieku, drugi kopia z lat 1945-1947, jaka umożliwiła pomysłowym złodziejom wywiezienie oryginału, czego przez wiele lat nikt nie zauważył. Oryginał wrócić (ponownie zakupiony) do Wrocławia dopiero w 2012 r. Podobno patrząc na oba wiszące obok siebie bez trudu można zauważyć różnice. Byłam tego porównania niezwykle ciekawa.
kopia
oryginał
Kiedy usiadłam na ławeczce vis a vis obrazu nie poczułam żadnego drżenia nóg, żadnego wzruszenia, jakie odczuwałam podczas wystawy na Wawelu. Po pięciu minutach zaczęłam się rozglądać za kopią obrazu i wówczas zauważyłam karteczkę z informacją iż to na co patrzę to owa kopia z lat powojennych, ta, która posłużyła oszustom i złodziejom. Gdzie zatem jest oryginał? Przewodnik (audioguide) nie zająknął się słowem, iż to na co patrzę jest kopią, na stronie muzeum nie znalazłam też żadnej informacji na temat niedostępności oryginału, a na moje pytanie o oryginał pracownica muzeum powiedziała, iż miejsce jego pobytu jest tajemnicą, a jak powróci to taka informacja pojawi się na stronie muzeum. Ciekawe, skoro na stronie muzeum nie znalazłam informacji, iż oryginału tam czasowo nie ma.
Nie jestem znawcą, który potrafiłby odróżnić oryginał od kopii, ale ten brak wzruszenia podczas oglądania dzieła przypisałam jakiemuś sekretnemu instynktowi (choć równie dobrze, mógł on być dziełem przypadku).
Ale z drugiej strony miałam okazję obejrzenia kopii, którą wielu przez lata brało za oryginał.
Gierymski (obok Bilińska-Bogdanowicz)


Więcej szczęścia miałam z Gierymskiego Chłopcem ze snopkiem siana na głowie. Jego oryginał w Muzeum Narodowym jak poprzednio wisiał, tak wisi tam nadal, a ja patrząc nań przypominałam sobie wędrówkę obrazu przez Europę, od czasu namalowania, zakupu przez marszanda, sprzedaży, zagubieniu, poszukiwaniu i odnalezieniu całkiem przypadkiem w warszawskiej kamienicy Pod gigantami przy al. Ujazdowskich. Kamienicy, którą wiele razy mijałam jadąc do Łazienek. Miałam też szczęście mogąc zobaczyć Bretonkę na progu chaty Anny Bilińskiej – Bogdanowicz, która podczas poprzedniej mojej w Muzeum wizyty była na gościnnych występach w Warszawie. Z jednej strony szczęście, z drugiej – no cóż obraz wisi tak nieszczęśliwie w bocznej ściance przy oknie, iż padające nań światło i cień nie pozwalają na zrobienie dobrej fotografii.
Morze Ludwik de Laveaux

Osobiste muzeum pamięci powiększyło się o kilka jeszcze obrazów. Pierwszym z nich był obraz Ludwika de Laveaux pod tytułem Morze. Obraz mnie nie zachwycił (mimo, iż temat marynistyczny, a więc bliski mojemu sercu), ale nazwisko twórcy, którego piękne scenki paryskie oglądałam w warszawskiej galerii wywołuje skojarzenia z Wyspiańskim i Weselem, w którym malarz został przedstawiony jako Widmo.
Kraków zimą Julian Fałat

Krajobraz z łyżwiarzami i pułapką na ptaki Bruegel

Mam słabość do zimowych pejzaży i scenek rodzajowych, stąd kolejny zachwyt nad Fałatem (Kraków w zimie). Połączenie Krakowa i zimy to miód na moje serce, spędziłam tam kilka pięknych zimowych dni, włączając w to dwukrotnie święta Bożego Narodzenia (jedne z piękniejszych świąt Bożego Narodzenia). Zachwyt nad Brueglem łączy w sobie wiele wspomnień, bo przypomina podobną scenerię oglądaną nie raz w różnych lokalizacjach (Rzym, Wiedeń, Gdańsk - na gościnnych występach, Bruksela) a nawet innego z malarzy zimy- Avercampa (Amsterdam czy Drezno). Krajobraz z łyżwiarzami i pułapką na ptaki za każdym razem wywołuje uśmiech na twarzy z powodu kolejnego spotkania. Lubię biel na obrazie i możliwość snucia  wielu opowieści kiedy przypatrzeć poszczególnym scenkom na obrazie (matce z dzieckiem, dwójce szkrabów, sąsiadach, grupce znajomych, pojedynczych postaciach, ptakach na gałęziach i ptakach wokół pułapki). 
Do tego dochodzą obrazy Wyspiańskiego, Boznańskiej, Wojtkiewicza, Cranacha (tym razem Ewa w oryginale, kolejna z Ew, jakie oglądałam w wielu europejskich galeriach). I na koniec jeszcze wspomnę tylko o dwóch, z bogatej kolekcji tych, które uwieczniłam fotografiami. Anioł i Tobiasz Lorenzo Lippiego (XVII wiecznego malarza włoskiego, nie mylić z Fillipo Lippim XV wiecznym malarzem pięknych madonn) to temat do którego mam słabość (kolejny taki temat). Zauroczyła mnie kiedyś historia apokryficzna stanowiąca kanwę powieści Anioł Panny Garnet Salley Vickers i od tego czasu kolekcjonuję wszystkie obrazy przedstawiające Archanioła Rafała i Tobiasza z nieodłączną rybą, której wnętrzności miały przywrócić wzrok ociemniałemu ojcu Tobiasza. Lubię porównywać malarskie wizje tej ciekawej historii. Podoba mi się pomysł z dłonią Tobiasza w dłoni anioła, wyrażający całkowite zaufanie chłopca do swego tajemniczego towarzysza podróży.
Tobiasz i Anioł Lorenzo Lippi
I ostatni już obraz, o którym tylko wspomnę, a który zrobił na mnie spore wrażenie to Adopcja Ferdinanda Waldmullera (niemieckiego malarza z XIX wieku). Przedstawia bogatą rodzinę kupującą sobie chłopczyka. Adopcja brzmi tu nieco ironicznie, bowiem z adopcją, jak my ją pojmujemy (poczuciem odpowiedzialności i pragnieniem miłości z obu stron) nie ma ona nic wspólnego. Za krzesłem pana domu podpisującego dokumenty zapewne pośrednik, być może prawnik, na uboczu matka z drugim dzieckiem, nieco smutna, a raczej przestraszona (co ja zrobiłam) i to zalęknione, samotne dziecko w centrum, dziecko, które nie rozumie, o co tutaj chodzi. Niezmiernie mi żal tego chłopczyka, bo ciepła w tym domu on raczej nie znajdzie. 

Adopcja Waldmuller

Wrocław to oczywiście nie tylko wyżej wspomniane muzea, czy miejsca zielone, to też spacery po dzielnicy Czterech Wyznań, odwiedzanie kościołów, wizyta na Uniwersytecie i na dziedzińcu Ossolineum, spacery po rynku, to też smakowanie Wrocławia poprzez jego kuchnię. Po raz kolejny miałam okazję jeść w kultowej Konspirze (ich kopytka ze śmietaną śniły mi się po nocach). Odwiedziłyśmy też kolejną smaczną kuchnię Chatka przy Jatkach (poza wyśmienitym jedzeniem mają tę zaletę, że bardzo szybko serwują zamówienia, co dziś raczej jest rzadkością. Jadłam tam pyszny chłodnik, a także devolaya z surówkami i ziemniaczkami pieczonymi)
Miejsce spotkania (u Alicji zdjęcie knajpki. Nie wyraziłam zgody na publikację swojego wizerunku. Wiecie, że czynię to niezwykle rzadko, ale jak wyglądają dziewczyny możecie zobaczyć na ich blogach)
No i na koniec cream de la cream, czyli przesympatyczne spotkanie Z Alicją i Dorotą. Kiedy Alicja (prowadząca bloga) dowiedziała się, iż jestem we Wrocławiu od razu postanowiła, że musimy się spotkać (znałyśmy się tylko wirtualnie). A że z Dorotą (czyli wspomnianą wyżej Bee) też miałyśmy się spotkać Ala urządziła to tak, że spotkałyśmy się wszystkie cztery (ja, Alicja, Dorota i Magda) w jednym miejscu na Stacji Dialog wrocławskiego Dworca. Miejsce bardzo dobre na takie spotkanie, bo ciche i spokojne, w przeciwieństwie do sieciowych kawiarni gwarnych i tłocznych. Ala spędziła w podróży łącznie ponad pięć godzin po to, abyśmy mogły porozmawiać (przez dwie i pół godziny). Poczułam się zaszczycona, iż osoba o tak licznych zainteresowaniach i prowadząca tak ciekawe życie chciała mnie poznać i porozmawiać. Należę do osób, które niechętnie wysuwają się na pierwszy plan, najchętniej schowałabym się gdzieś w kąciku, cichutko sobie przycupnęła w ostatnim rzędzie, poobserwowała, nie zajmowała nikogo moją osobą, a tu proszę takie wyróżnienie. Miło jest spotkać osoby, z którymi ma się sobie coś do powiedzenia i z którymi dobrze się czuje. Przyznam, iż ja, jak zawsze przed spotkaniem z nieznanymi mi osobiście wcześniej osobami odczuwałam lekką tremę/ obawę (czy ona mnie nie rozczaruje, albo czy ja jej nie rozczaruję, nie należę do osób elokwentnych, łatwiej mi idzie pisanie, niż gadanie), a okazało się, że moje obawy były niepotrzebne, bowiem spotkanie potwierdziło, iż osoby, które mają sobie wiele do napisania, mają też wiele do powiedzenia. Nasze spotkanie można nazwać spotkaniem blogerek, bowiem i Magda prowadzi bloga a nawet kilka (tu o śląskich Piastach, a przez profil można wejść na pozostałe). Cieszymy się też, że Dorota mimo swych licznych zajętości znalazła dla nas czas.
Do zobaczenia Wrocławiu (może za rok)
Po krótkim (2,5 godzinnym spotkaniu we czwórkę) wybrałyśmy się z Bee (Dorotą) na spacer przez miasto na Ostrów Tumski, bo Ostrowia (pewnie znowu źle odmieniam- trudno) nigdy dosyć. 
Tu zaczęłyśmy swój pobyt i tu go zakończyłyśmy. 

wtorek, 1 lipca 2025

Małe codzienne radości- spacer śladem znanych Gdańszczanek i moje skojarzenia z tym związane


Okienko Panienki z okienka
Bardzo lubię spacery po mieście. Oczywiście niezwykle przyjemny jest kontakt z naturą, dlatego z chęcią wypuszczam się na spacery brzegiem morza, pobrzeżem Motławy, odwiedzam parki i skwerki. Jednak od czasu do czasu potrzebuję odmiany i lubię przejść się uliczkami mojego pięknego miasta. Dla urozmaicenia robię spacery tematyczne. Wtedy spacer jest nie tylko przyjemnością, ale i dostarcza wielu ciekawostek, a ja cieszę się jak dziecko, iż dowiedziałam się czegoś nowego (inna kwestia na jak długo zapamiętam ową wiedzę). O wiele lepiej przyswajam informacje, które sama wyszukam w czeluściach internetu, czy książkach niż te, które ktoś mi przekazuje. Choć bywają wyjątki (moje koleżanki blogerki Czara, Holly i Bee opowiadały tak interesujące historyjki pokazując mi swoje miasta, że sporo z tych opowieści utkwiło mi w pamięci (jak choćby historia Susa Valadon matki Maurice Utrillo, którą Czara opowiadała mi na Montmartrze).
Ostatnio pisałam o spacerze śladami gdańskiego Berniniego (czyli Abrahama van den Blocke. Za jakiś czas napiszę o Willemie i Izaaku), ale dziś chciałabym wspomnieć o najsłynniejszych (moim zdaniem) Gdańszczankach i powędrować ich śladem.
Inspiracją do poszukiwań było opowiadanie koleżanki, która podczas jednego ze spacerów z przewodnikiem usłyszała, iż wśród licznych znanych Gdańszczan znalazła się zaledwie jedna kobieta, błogosławiona Dorota z Mątowów. Może ten nimb błogosławieństwa miał wyrównać nieliczną reprezentację pań wśród znakomitych mieszkańców Gdańska, ale bardziej prawdopodobne, iż przewodnik nie zadał sobie trudu wyszukania informacji, albo też uległ stereotypowemu myśleniu, iż panowie są bardziej reprezentatywną grupą każdej społeczności.
No, ale niech będzie i Błogosławiona Dorota z Mątowów. Ta bardzo uduchowiona kobieta, chciała poświęcić swe życie służbie Bogu, została jednak (zdaje się, że przez brata) zmuszona do wyjścia za mąż. Być może małżeństwo było bardziej opłacalne dla męskich krewnych, niż pójście do zakonu. Dorota urodziła kilkoro dzieci, z których większość pomarła. Były to czasy zarazy (1373 i 1382 r.). Była ona fanatyczką religijną, a utrata dzieci jeszcze spotęgowała jej religijność. Mąż nie akceptował jej duchowych potrzeb i siłą próbował zmienić małżonkę. Po złożeniu przez Dorotę ślubów czystości mąż mocno ją pobił. Jednak w trakcie leczenia żony jego zachowanie się zmieniło i nawet pojechał z nią na dwie pielgrzymki. 
Tablica pamiątkowa (Długa 64)
Dla mnie o wiele ważniejsze niż to, że Dorota była stygmatyczką i żarliwą katoliczką było to, że stała się pierwowzorem Aldony w Konradzie Wallenrodzie Mickiewicza, a także to, że opisał ją Ginter Grass w powieści Turbot (jako niezbyt dobrą żonę, matkę, sąsiadkę, fanatyczkę religijną, ale też pierwszą kobietę sprzeciwiającą się zastanemu porządkowi, takiemu, w którym kobieta musi podporządkować się woli ojca, czy męża, w tym przypadku brata). Moim zdaniem nie jest to może najbardziej reprezentatywny przykład znanej Gdańszczanki, no ale jeśli stała się ona inspiracją literatów i jedną z „pierwszych feministek” (choć pewnie nigdy nie zgodziłaby się na takie określenie) to możemy się chwalić taką Gdańszczanką.
W miejscu, gdzie kiedyś mieszkała Dorota z rodziną dziś znajduje się sklep jubilerski. Ponieważ nie jestem wielbicielką biżuterii, posiadam jej niewiele a noszę sporadycznie korale ze szkła z Murano owego sklepiku nigdy nie odwiedziłam. Za to zaraz obok znajduje się kawiarnia popularnej sieci, do której swego czasu chadzałam na śniadania, aby miło rozpocząć dzień z widokiem na drogę królewską. 
Kamienica Czirenbergów Długa 29
Konstancja Czirenberg Skoro jesteśmy na ulicy Długiej to w kamienicy pod numerem 29, tej, której fasadę (z napisem Pro invidia- czyli ku zazdrości)  zaprojektował sam Abraham van den Blocke - mieszkała na przełomie wieków XVI i XVII rodzina burmistrza gdańskiego i burgrabiego królewskiego Jahanna Czirenberga (Zierenberga) i Anny z Kerlów. On kształcił się w Gdańskim Gimnazjum Akademickim znajdującym się przy ul. Toruńskiej, dzisiejszej siedzibie Muzeum Narodowego. Była to szkoła o wyższym poziomie niż Gimnazjum i niższym niż Uniwersytet. Przyszły burmistrz Gdański studiował w Krakowie i w Lipsku. Poza kamienicą na Długiej był właścicielem rezydencji parkowej na Oruni, która przeżywała wówczas okres świetności (dziś znajduje się tam Park Oruński). Państwo Czirenbergowie byli kalwinami, niezwykle zamożnymi kalwinami. Urodzoną w 1605 r. córkę Konstancję wykształcono ponad ówczesne zwyczaje, była ona biegła w sztukach plastycznych, muzycznych, hafcie, znała języki obce (niemiecki, polski, łacinę, francuski i włoski, a być może i szwedzki). Grałą na różnych instrumentach i przepięknie śpiewała. Nazywano ją bałtycką syreną, a jej występy uświetniały wizyty królów z dynastii Wazów (Jana III i Władysława IV). To prawdopodobnie królewskim opowieściom zawdzięczała Konstancja rozgłos za granicą. Została ona opisana w wydanej wówczas antologii utworów muzycznych – Kwiaty najznakomitszych mężów – wydanej w Mediolanie z dedykacją dla Konstancji Czirenberg z Gdańska (a miała wówczas zaledwie 21 lat). Wyszła za mąż za ławnika (późniejszego rajcę, sędziego i królewskiego burgrabiego), miała trójkę dzieci, zmarła w czasie zarazy w wieku 48 lat.
Park Oruński dawna posiadłość Czirenbergów

Pochowana została w kościele Najświętszej Marii Panny, obok męża, jednej z dwóch poprzednich jego żon i dwóch wspólnych córek. Rodzinie Czirenbergów poświęcone jest epitafium znajdujące się w kościele Mariackim będące również dziełem Abrahama van den Blocke.

Epitafium poświęcone rodzinie Czirenbergów Autorstwa Abrahama V.d.Blocke (na kolumnie po lewej stronie transeptu)
Dziś w kamienicy pod numerem 29 znajduje się sklep z pamiątkami. Z oczywistych względów nie kupuję sobie pamiątek z Gdańska, ale zdarza mi się zajrzeć do środka, kiedy na przykład mam chwilkę czasu przed spotkaniem z koleżanką i wchodzę, aby zerknąć, co moje miasto oferuje turystom. Zazwyczaj to samo, co każde inne miasto w kraju, czyli tzw. durnostrojki, albo zbieracze kurzu. Sama będąc na wakacjach najchętniej kupuję widokówki bądź koszulki pamiątkowe (w swojej kolekcji mam kilka koszulek z podobizną Leonardo czy człowieka wirtuwiańskiego, tudzież z gargulcami z Notre Dame, bo uważam, że są bardzo dobrej jakości). 
W parku Oruńskim mimo bliskości mojego wcześniejszego miejsca zamieszkania byłam w zeszłym roku po raz pierwszy, zaś kościół Mariacki odwiedzam co najmniej raz w tygodniu, a to nie z powodu mojej żarliwości religijnej (jestem ateistką), ale uwielbienia historii i piękna jego wnętrza (zewnętrza także).
Katarzyna Elżbieta Koopman Heweliusz 
Ta urodzona w 1647 roku kobieta była córką gdańskiego zamożnego kupca z Amsterdamu. Została ochrzczona w kościele Najświętszej Marii Panny. Otrzymała staranne wykształcenie, biegle mówiła po łacinie i angielsku, miała szerokie zainteresowania naukowe. W wieku 16 lat wyszła za mąż za 52 letniego Heweliusza (zostając jego drugą żoną). Ponoć sama mu zaproponowała małżeństwo. Ślub wzięli w kościele św. Katarzyny. 
Kościół Św. Katarzyny (tu została ochrzczona,
wzięła ślub i tu została pochowana 

Mimo dużej różnicy wieku małżeństwo było udane, Katarzyna urodziła mu czworo dzieci (pierworodny syn zmarł w dzieciństwie), prowadziła gospodarstwo domowe, zajmowała się prowadzeniem należących do męża browarów, a jednocześnie pomagała mu w badaniach naukowych (prowadziła wraz z nim obserwacje, pomagała w projektowaniu obserwatorium, wspierała męża po pożarze, który zniszczył instrumenty i księgi). Mieszkali w kamienicy, którą Heweliusz otrzymał w posagu za pierwszą żonę przy ul. Korzennej 53-54. Na dachach kamienic zorganizowane zostało przez Heweliusza obserwatorium astronomiczne. Następnie Heweliusz otrzymał w spadku po ojcu kamienicę przy Korzennej 55. Kamienice te dziś nie istnieją, a stoi na ich miejscu pomnik Jana Heweliusza.
Katarzyna prowadziła korespondencję z uczonymi, a pod koniec życia męża opiekowała się nim. Po śmierci męża otrzymała od króla Jana III Sobieskiego fundusze na kontynuowanie przerwanych badań, opracowała pozostawione przez niego materiały, w których dokonywała wielu korekt i własnych obliczeń i wydała katalog gwiazd. Przeżyła męża o 6 lat i została pochowana obok niego w kościele Św. Katarzyny. Była pierwszą w Polsce i jedną z pierwszych na świecie kobiet astronomów. Uczczono ją nazwaniem jednego z kraterów na Wenus Corpman (od ang. wersji jej nazwiska), a też nazwaniem planetoidy Koopman.
Pomnik Jana Heweliusza stoi w miejscu, gdzie znajdowały się jego kamienice, w których mieszkał wraz z drugą żoną Elżbietą (Korzenna 53-55)

Płyta nagrobna rodziny Heweliusza (Hevelcke)
Kościół Św. Katarzyny także lubię odwiedzać dość często, choćby po to, aby popatrzeć na wspaniałe obraz ołtarzowy Antona Mollera Ukrzyżowanie czy Ostatnią Wieczerzę na predelli ołtarza z leżącymi przy stole apostołami (jednym z niewielu przedstawień rzeczywistego przebiegu wieczerzy w tamtych czasach- na leżąco), albo znowu pozachwycać się cudownym drewnianym XVI wiecznym baptysterium. Często też przechodzę w miejscu gdzie stały dawniej kamienice Jana Heweliusza. Nie jestem wielbicielką pomników, natomiast ten stojący przed Ratuszem Staromiejskim autorstwa Jana Szczypka wyjątkowo przypadł mi do gustu, zresztą chyba nie tylko mnie, jest on częstym obiektem fotografowania (niezwykle wdzięcznym), podobnie, jak znajdująca się opodal mapa nieba na fasadzie budynku stojącego vis a vis pomnika.
Joanna Henrieta Schopenhauer

Joanna Schopenhauer
Urodzona w Gdańsku w 1766 r. w domu pod Żółwiem (Św. Ducha 111) również była córką kupca. Także odebrała staranne wykształcenie. Poślubiła bogatego gdańskiego kupca Schopenhauera. Była matką znanego filozofa Artura Schopenchauera oraz urodzonej w Hamburgu córki Adeli (pisarki). Sama również była literatką. Wraz z mężem odwiedziła Hanower, Brukselę, Paryż i Londyn (w podróży poślubnej). Mąż cierpiał na depresję, prowadził rozpustny tryb życia i prawdopodobnie umarł śmiercią samobójczą. Mieszkała w rezydencjach męża (Gdańsku na Polankach i dworze dzierżawionym w Sztutowie). Po I rozbiorze Polski nie chcąc zostać poddanymi króla pruskiego opuścili Gdańsk udając się do Hamburga, a następnie podróżując po całej Europie. Po śmierci męża osiadła w 1806 r. w Weimarze, gdzie prowadziła salon literacko-artystyczny- miejsce spotkań ludzi z całej Europy. Była bliską przyjaciółką Goethego. Pod koniec życia zaczęła pisać wspomnienia z lat dzieciństwa i młodości spędzonych w Gdańsku. Niedokończony pamiętnik Gdańskie wspomnienia młodości opublikowała jej córka.
Środkowa kamienica to kamienica pod żółwiem

Kiedy czytam wspomnienia Joanny tak dobrze ją rozumiem, bo odczuwam to samo, tę wdzięczność, jaką żywię do losu, iż dane mi było urodzić się w mieście mającym dostęp do morza. 
Zazwyczaj zbyt późno spostrzegamy wszystko, czym nas natura szczodrze obdarza. Wielką korzyścią dla mnie było to, że ujrzałam światło dzienne nad brzegiem morza, jak rzec by można, przed jego obliczem. ..... Czym dla Szwajcara Alpy z korzennym zapachem ziół, tym dla nas urodzonych nad brzegiem morza, jego świeży powiew, widok wiecznie poruszającej się, niezmierzonej przestrzeni i niemilknący szum fal. Z dala od morza nie opuszcza nas tęsknota. Nie zastąpi go nam żadna rzeka świata; ani Ren z rajsko pięknym brzegiem, ani Dunaj, ani Tamiza czy Łaba z wielkimi, wspaniale wpływającymi okrętami morskimi i sięgającym nieba lasem masztów w portach. Gdy byłam dzieckiem, wydawało mi się czymś niesłychanym, że mogą istnieć ludzie, którzy morza nie widzieli. Później odczuwałam współczucie dla Berlińczyków i innych obcych przybywających do Gdańska i odwiedzających moich rodziców z okazji wielkich czterotygodniowych jarmarków dominikańskich (str. 53-54)
Dziś co prawda odczuwam współczucie dla nas Gdańszczan, kiedy tylko pomyślę o Jarmarku Dominikańskim, ale to niestety znak czasów, w których miasta takie jak Gdańsk przyciągają dziesiątki tysięcy turystów.
O ulicy Świętego Ducha pisałam tutaj. Odwiedzam ją równie często, jak Mariacką, a może nawet chętniej, bo przynajmniej do niedawna była mniej oblegana przez turystów. Niestety od czasów, kiedy stoją tu jarmarczne budy od końca lipca do połowy sierpnia lepiej omijać ją z daleka. 
Jadwiga Łuszczewska, lepiej
znana jako Deotyma
Jadwiga Łuszczewska W Gdańsku spędziła krótkie wakacje (jako 24 latka), co zaowocowało późniejszą powieścią Panienka z okienka. Opisała w niej dzieje miłości Hedwigi, przybranej córki gdańskiego rzemieślnika do marynarza królewskiej floty wojennej Kazimierza. Owa nadobna Hedwinia (w filmowej ekranizacji grana przez Polę Raksę) mieszkała w kamienicy zwanej Bursztynowym Domem (przy ul. Długi Targ 43). Za czasów mego dzieciństwa była to dla nas jedna z najważniejszych powieści związanych z Gdańskiem. Przeczytana w dorosłości uznana została przeze mnie za sentymentalną ramotkę. Nie mniej Panienka z okienka była swego czasu symbolem Gdańska, jak w Poznaniu są koziołki. O określonej godzinie (chyba 13, ale głowy nie dam) nadobna panienka (wybrana w drodze castingu) ukazywała się w oknie przy ul. Długi Targ 43. Od kilku już lat zaprzestano owej atrakcji.

Stanisława Przybyszewska
Stanisława Przybyszewska
– urodzona w 1901 r. nieślubna córka Stanisława Przybyszewskiego i malarki Anieli Pająkówny (o której pisałam tutaj) zamieszkała w Gdańsku w wieku 22 lat i mieszkała tu do śmierci. Do Gdańska przyjechała w związku z wyjściem za mąż za malarza Jana Panieńskiego przeniesionego do Gimnazjum Polskiego w Gdańsku przy ul. Augustyńskiego 1. Znajdował się tam barak, w którym Stasia mieszkała do śmierci. Jej mąż zmarł dwa lata po przeniesieniu do Gdańska. Przybyszewska po śmierci męża starała się o posadę w Gimnazjum Polskim, ale jej nie dostała. Utrzymywała się z korepetycji i dzięki wsparciu rodziny. Zaczęła pisać. Tutaj napisała swoje najważniejsze dramaty, w tym Sprawę Dantona (zekranizowaną przez Wajdę). Zmarła z biedy i uzależnienia od morfiny.
Przy (dzisiejszej ul Augustyńskiego 1) mieściło się Gimnazjum Polskie uruchomione (tu ciekawostka) dzięki staraniom Stanisława Przybyszewskiego, który organizował zbiórki pieniężne na remont budynku. Budynek wzniesiony w trakcie I wojny Światowej jako koszary wojskowe służył od 1922 r. jako szkoła. Za czasów mojej młodości znajdowało się tam Technikum, potem Centrum Kształcenia Ustawicznego a od 2014 r. mieści się tu jedna z siedzib Urzędu Marszałkowskiego Województwa Pomorskiego, którą z racji kontaktów zawodowych często odwiedzałam. W 1977 r. na głazie przy dawnym Gimnazjum Polskim odsłonięto tablicę poświęconą Stanisławie Przybyszewskiej.

Głaz przy ul. Augustyńskiego 1 upamiętniający Stanisławę Przybyszewską

Niemiecko brzmiące nazwiska niektórych Gdańszczanek świadczą o wielonarodowościowym charakterze miasta.
Gdybyście znali inne znane Gdańszczanki (nie te współczesne, ale te wcześniejsze) chętnie i ja je poznam.