Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 14 kwietnia 2025

Mediolan po raz kolejny

Duomo- znak rozpoznawczy Mediolanu
Po zeszłorocznych sześciogodzinnych odwiedzinach Mediolanu czułam niedosyt. Oczywiście wizyta w Refektarzu i tet a tet z Ostatnią Wieczerzą były tego warte, nie mniej chciałam zobaczyć coś więcej niż tylko dzieło Leonarda. Wiem, że wielu osobom Mediolan się nie podoba, podejrzewałam, że mogę do nich dołączyć, ale chciałam sama wyrobić sobie opinię.
Plany miałam dość skromne, a i tak, nie wszystkie udało się zrealizować. Będzie powód, aby powrócić. Co zatem zobaczyłam i co zrobiło na mnie największe wrażenie.
Santa Maria delle Grazie
Ponowna wizyta w Refektarzu Bazyliki Santa Maria delle Grazie.
Bazylika znana jest z Refektarza, czyli pomieszczenia, w którym bracia zakonni spożywali posiłki, tutaj znajduje się fresk Ostatnia Wieczerza Leonarda da Vinci. Włosi owo pomieszczenie  nazywają Cenacolo czyli Wieczernik. Jednak zanim wybierzemy się do Refektarza warto odwiedzić bazylikę będącą pięknym dziełem gotycko-renesansowej architektury. Prace nad budową zaczęto w latach sześćdziesiątych XV wieku. Jej budowę zlecił Lodovico Sforza, zwany Il Moro. Została zbudowana dla zakonu dominikanów i miała być rodowym mauzoleum Sforzów. Architektem był Guinforte Solari, ale to z nazwiskiem Bramantego jest najczęściej kojarzona. Zastosował on tu swe ulubione motywy architektoniczne – prezbiterium i transept zakończone półkolami (koło to też moja ulubiona forma w architekturze).
Bazylika Santa Maria delle Grazie od strony prezbiterium
Zafascynowała mnie lekkość i dekoracja wnętrza. Nie tyle poszczególne kaplice i ich dekorum, co jasność i barwność stropu, oraz prostota zastosowanych geometrycznych wzorów. Tu nie ma przesady, nie ma barokowego blichtru i nadmiaru, wszystko jest wyważone i po prostu ładne. Dodatkową atrakcją jest chiostro, czyli klasztorny krużganek - taki mini ogródek z oczkiem wodnym pośrodku otoczony portykami. Można przysiąść na murku i zapomnieć o zgiełku miasta.
Wnętrze Bazyliki Santa Maria delle Grazie

Chiostro
Pod koniec XVIII wieku klasztor uległ kasacie a pomieszczenia przeznaczono na koszary wojskowe. Zakonnicy odzyskali kościół i budynki klasztorne dopiero po początku XX wieku. Niestety w sierpniu 1943 r. kompleks został zbombardowany przez lotnictwo alianckie. Cudem można nazwać to, iż Ostatnia Wieczerza ocalała, mimo iż zniszczono budynek refektarza, a ocalała jedynie ściana, na której znajdowało się dzieło. Wspominałam o tym tutaj
scena centralna Ostatniej Wieczerzy
Kolejna wizyta w Refektarzu odbyła się w grupie z anglojęzycznym przewodnikiem i dzięki temu skorzystałam więcej niż rok temu (okazuje się, że mój włoski jest znacznie słabszy od angielskiego). Dzięki temu i dzięki lekturze książki Leonardo i Ostatnia Wieczerza Rossa Kinga. Za pierwszym razem skupiłam się na ogólnym wyglądzie dzieła, na całości kompozycji, na jego stanie zachowania. Tym razem mogłam oglądać detale. Pamiętając o tym, co pisał autor książki o dłoniach, pokarmie na stole, naczyniach, herbach nad freskiem głównie to na nie zwróciłam uwagę. I znowu poczułam się wybrana i szczęśliwa, że dane było mi obejrzeć ów cień geniusza Leonardo. Najpierw zastosowanie złej techniki nakładania farby powodujące jej łuszczenie się, potem upływ czasu, nieodpowiednie warunki użytkowania refektarza (był między innymi stajnią dla wojsk Napoleona, czy ścianą do ćwiczenia rzutów cegła dla jego żołdaków), a także polem do eksperymentowania przez konserwatorów amatorów.
Zdjęcie zniszczeń na dziedzińcu (1943 r.)
Przewodnik zaczął od stwierdzenia, iż mamy szczęście będąc tu i teraz i obcując z tak wielkim dziełem cudownie zachowanym. Właśnie to samo sobie pomyślałam sekundę wcześniej oglądając zdjęcia zniszczonego bombami refektarza z ocalałą jedyną ścianą (tą ścianą). Jak niewiele brakowało, abyśmy byli pozbawieni tego widoku. I już sama nie wiedziałam, co bardziej mnie zachwyca, dzieło mistrza nad mistrzami (a musicie wiedzieć, iż nigdy nie byłam wielką admiratorką Leonardo, to Michał Anioł był zawsze artystą którego podziwiałam i wręcz uwielbiałam), cudowne ocalenie dzieła, klimat sali będącej świadkiem historii, czy to, że mnie – wiekowej pani z kraju nad Wisłą dane jest takie doświadczenie. Już chociażby dla niego warto było się wybrać do Mediolanu ponownie. I jeśli polecę raz jeszcze nie wykluczone, iż znowu się tam wybiorę, bowiem atmosfera tego spotkania, wrażenia jakich się tam doświadcza są niepowtarzalne. Jest w tym coś z odświętności dawnego doświadczania teatralnych spektakli (owego sacrum, rzadko dziś spotykanego). Żadna wizyta w galerii sztuki nie dorówna temu doświadczeniu, bycia w miejscu dla którego dzieło zostało stworzone, miejscu które z nim współgra. Oczyma wyobraźni widzimy ustawione pod ścianami rzędy stołów, jedzących w milczeniu zakonników i czytającego mądre księgi lektora. I zapewne oni nie odczuwali tej odświętności, jaką my dziś odczuwamy- ot dekoracja ściany, coś na czym można zawiesić wzrok przeżuwając niezbyt smaczny posiłek. 
Duomo i kościół Św. Gotarda
Fragment Porta Centrale
Wydawało mi się, że każdy odwiedzający Mediolan pierwsze swe kroki skieruje do Cenacolo jednak wielu turystów Mediolan kojarzy głównie z Duomo (katedrą). Ta gotycka świątynia rzeczywiście może zauroczyć swą elegancją. Wykonana z białego i różowego alpejskiego marmuru sprawia wrażenie śnieżnobiałej. Szczególnie pięknie prezentuje się w słoneczny dzień, kiedy promienie odbijają się w bieli marmuru. A miałam szczęście dwukrotnie widzieć ją w słońcu. Jak to gotycka katedra jest niezwykle bogato zdobiona posągami, scenkami biblijnymi, płaskorzeźbami, maswerkami, iglicami i całym mnóstwem tych architektonicznych ażurowych dekoracji.
Fragment zdobień Duomo
Znamy ją, jako Duomo, jej nazwa to Katedra Narodzin Św. Marii. Początki świątyni sięgają końca XIV wieku, kiedy książę Gian Galeazzo Visconti wraz z arcybiskupem postanowili wyburzyć istniejącą tu wcześniej katedrę i wznieść nową. Prace nad budową trwały całe wieki, a fasadę ukończono dopiero na początku wieku XIX, zaś elementy dekoratorskie skończono układać w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Przez tyle lat świątynia była świadkiem licznych wydarzeń historycznych, z których najbardziej znanym jest koronacja Napoleona na króla Włoch w 1805 roku. Niestety nie powstało dzieło podobne do tego z koronacji w Notre Dame w Paryżu namalowanego przez Jacquesa Louisa Davida. Szkoda, bo moglibyśmy zobaczyć, jakim przemianom uległo wnętrze katedry.
Ogrom wnętrza, w którym człowiek ginie
Jest ona ogromna, fakt, iż może pomieścić czterdzieści tysięcy osób robi wrażenie. Długość ponad sto pięćdziesiąt metrów, szerokość około stu metrów. Jej ogrom odczuwamy będąc w środku stając przy jednym z filarów świątyni. Kolumny muszą być ogromne, aby udźwignąć ciężar sklepienia. Czy to osoba koronowanego tutaj Napoleona, czy podobieństwo gotyckich katedr, kolorowe witraże, czy coś innego sprawiło, iż od pierwszej chwili miałam wrażenie, jakbym znalazła się w paryskiej Notre Dame. Zupełnie inna na zewnątrz, a jednak we wnętrzu czułam się podobnie. Na tyle silne było owe wrażenie, że w pewnej chwili zaczęłam się dziwić co robi tutaj nagrobek rodu Medicich – tu we francuskiej katedrze. Wróć, jestem przecież w Mediolanie, a Medyceusze to włoski ród, więc nic dziwnego, że tutaj zostali pochowani, lub tylko uwiecznieni.
Fragment nagrobka Medyceuszy 
Czułam się tutaj wcale nie małym nic nie znaczącym robakiem, a przedstawicielem rodu ludzkiego, który potrafi takie fantastyczne domy boże budować. Owo sięganie nieba strzelistymi świątyniami, wznoszonymi z kamienia oraz szkła zawsze wprawiało mnie w podziw; bardziej żarliwa wiara sprawiająca, iż człowiek chciał oddać hołd Bogu, którego wielbił i którego się bał, niż pycha mająca pokazać wielkość człowieka potrafiącego takie dzieła tworzyć. Ja człowiek niewierzący czuję się w takich miejscach bezpiecznie i spokojnie. Niemal jak na starym cmentarzu. Może to zasługa porannej pory, gdy ludzi nie było jeszcze tak wielu, może ogromu przestrzeni, który sprawił, że nawet duża ilość osób ginie w tym wnętrzu rozpływając się w jego zakamarkach ale było tu wyjątkowo cicho i spokojnie. 
Część okna witrażowego

Witraż z muzeum katedralnego

Judyta ocinająca głowę Holoferrnesowi - fragment dekoracji z Muzeum Katedralnego
Tym co zachwyca we wnętrzach gotyckich katedr są ogromne witrażowe okna, które w świetle dziennym odbijają promienie słońca różnorodną feerią barw. I znowu jest żal, że nie można ich wszystkich obejrzeć dokładnie, bowiem są tak wysoko, że nawet zadarta w górę głowa dostrzega jedynie niższe elementy okiennych mozaik. Uwagę zwraca posąg świętego Bartłomieja, czyli mężczyzny obdartego ze skóry i tą skórą przepasanego. I choć brzmi to upiornie sam posąg nie straszy, gdyby nie wiedza nie zwróciłabym uwagi na zbyt wyeksponowane mięśnie i ścięgna. 
I tutaj, podobnie, jak w Bazylice Santa Maria delle Grazie bardziej zachwyca ogólny wizerunek, klimat wnętrza, niż poszczególne elementy wystroju. Podobno znajduje się tutaj około trzech i pół tysiąca rzeźb, z czego sporo z marmuru. Znajdują się one na różnej wysokości, podobnie, jak posągi zdobiące fasadę świątyni. Trudno ogarnąć je wszystkie wzrokiem. Można natomiast wielu z nich przyjrzeć się w Muzeum Katedralnym, gdzie znajdują się bądź to oryginały, bądź kopie owych posągów, rzygaczy, elementów wyposażenia wnętrza świątyni łącznie z arrasami czy projektami witraży. 
Posąg Św. Bartłomieja
Bilet do katedry obejmował także odwiedzenie kościoła Św. Gotarda. Ręka w górę, kto słyszał o takim świętym. Ja nie. Szukając informacji na temat świętego natykam się na taką, iż jedna z najstarszych romańskim świątyń w Strzelinie nosi jego imię. Jest to święty urodzony w Bawarii, zmarły w Hildesheimie. Po kanonizacji wiele osób pielgrzymowało do jego grobu między innymi Bolesław Krzywousty. Gotard był patronem chorych na podagrę i reumatyzm. Podagra to częsta dolegliwość władców, zwłaszcza tych, którzy folgowali sobie podczas posiłków. Na podagrę cierpiał też Azzone Visconti (jeden z władców Mediolanu), który zlecił budowę Świątyni Św. Gotarda. Zapewne wierzył, iż taki dar zjedna mu łaski świętego i uśnieży jego bóle. Kościółek jest niewielki, wyróżnia go przecudnej urody sześciokątna wieżyczka ozdobiona białymi kolumienkami (więcej o tym kościele pisze tutaj Ela) Wnętrze to jednonawowa świątynia z ołtarzem i malowidłami naściennymi na ścianie naprzeciw ołtarza za kilkoma kolumienkami. Bardzo skromna świątynia, najskromniejsza jaką oglądałam w Mediolanie, który lubi bogato dekorowane wnętrza.
Wieżyczka kościoła Św. Gotarda
O mały włos, a przegapiłabym tę świątynię, obchodząc dwukrotnie cały kompleks dookoła i nie znajdując wejścia. Widziałam otwarte drzwi do wnętrza, pytałam wychodzących zeń osób i wszystkie wskazywały przeciwny kierunek. Okazało się, iż wejście prowadzi z muzeum i znajduje się za salą numer dziewięć. Ja zaś wyszłam z muzeum nie znajdując wejścia do świątyni. Dopiero ponowna wizyta  (nie wiem, jakim cudem wpuszczono mnie po raz drugi na ten sam bilet; czyżby moja elokwencja będąca połączeniem angielsko-włoskiego z elementami polskiego) pozwoliła mi trafić do celu.
Wnętrze kościoła Św. Gotarda

freski na ścianie Św. Gotarda

Pinakoteka Brera.
Na dziedzińcu Pinakoteki Brera - Napoleon -Bóg Mars pokój czyniący 

Galerie sztuki należą do miejsc chętnie przeze mnie odwiedzanych. Przyjemność sprawia mi oglądanie pięknych rzeczy. I za każdym razem dokonuję nowych odkryć, moje prywatne muzeum wzbogaca się o kolejne eksponaty. Tym razem zaskoczył mnie posąg (rzeźba) Napoleona jako Boga Marsa pokój czyniącego wykonana przez Canovę. Napoleon zamówił u największego rzeźbiarza jego czasów swój posąg. Jednak rzeźba nie przyjęła się we Francji. Napoleonowi się ona też nie spodobała. Posąg stanął w Luwrze, a po upadku cesarza Burbonowie sprzedali ją księciu Wellington. Jednak jej klasyczny model i wyidealizowane rysy twarzy docenił wicekról Italii syn Józefiny. To on zlecił wykonanie brązowej repliki posągu. Znajduje się ona na dziedzińcu Pinakoteki Brera. Natomiast w sali numer XV znajduje się gipsowy model wyjęty z formy odlewniczej. Brązowy posąg był obecnie mało widoczny z powodu prac budowlanych na dziedzińcu pałacowym. Wygląda na to, że posąg zostanie otoczony eliptyczną lustrzaną instalacją. Natomiast gipsowy odlew prezentuje się całkiem nieźle, patrząc nań zastanawiałam się, jaka była przyczyna jego odrzucenia przez cesarza. Coś mu się w tym dziele nie spodobało. Za mało, czy za bardzo wyidealizowany?
gipsowy model Napoleona (Marsa)
Kolejne dzieło, które bardzo chciałam zobaczyć to Opłakiwanie zmarłego Chrystusa Andrei Mantegny. Od kiedy ujrzałam rysunek Mantegny ze zbiorów Barbary Johnson Piaseckiej zatytułowany Chrystus wstępujący do piekieł zaczęłam zwracać uwagę na dzieła tego twórcy. Wydają mi się one ponadczasowe, wyprzedzające epokę. Opłakiwanie zmarłego Chrystusa jest niezwykłe zarówno z uwagi na monochromatyzm, jak i nietypową pozycję Chrystusa z wysuwającymi się na pierwszy plan stopami, ze śladami po gwoździach, z niesamowitą dawką rozpaczy i cierpienia a jednocześnie spokoju. Na obrazie kontrastują ze sobą spokojna twarz Jezusa i ciepiąca twarz Maryi, która jest jakby sumą twarzy wszystkich matek, które utraciły swe dzieci. Twarz przedwcześnie postarzała i zbolała.
Andrea Mantegna Opłakiwanie Chrystusa
I za chwilę kolejne odkrycie Carlo Crivelli. Pisałam o nim tutaj  Od czasu, kiedy odkryłam go w londyńskiej National Galery nie potrafię przejść obojętnie obok jego obrazów. Znajomość nasza zaczęła się od tykwy vel ogórka, którego obecność na obrazie mnie zaintrygowała. Crivelli lubił dekorować swoje obrazy dużą ilością owoców, warzyw i kwiatów. Poza tym obfitują one w sporą ilość detali. Kiedy tylko ujrzałam te girlandy owoców na obrazach nie mogłam przejść obojętnie. Wisi tam kilka obrazów Carlo, ale mnie najbardziej spodobała się Matka Boska ze świeczką.
Matka boska ze świeczką Carlo Crivelli
Jest to malowidło wykonane na drewnie szybko schnącą farbą (temperą) i złotem. Stanowi ono centralną część poliptyku (wieloskrzydłowego ołtarza zdobionego malowidłami i rzeźbami charakterystycznymi dla późnego gotyku). Na tronie z marmuru otoczonym girlandą z owoców i warzyw zasiada Madonna z dzieciątkiem, które trzyma w rączkach gruszkę (symbol grzechu pierworodnego).
fragment centralny obrazu
Matka i dziecko mają twarze niemal kamienne, nie zdradzające emocji. Wzrok patrzącego skupia się na bogatej dekoracji, girlandy płodów ziemi, bogate wzorzyste tkaniny, klejnoty, marmurowy cokół, wazon z kwiatami i cienka długa świeca. Oczywiście każdy z tych przedmiotów ma znaczenie symboliczne, nic tu nie znajduje się przypadkowo. Dekoracyjność na obrazach Carla Crivellego jest jego znakiem rozpoznawczym, nadmiar i bogactwo sprawia, że chciałoby się dotknąć przedmiotów na obrazie, są nieskazitelne. Carlo malując ten obraz był u szczytu sławy, można zatem domniemywać, iż jego obraz odpowiadał zapotrzebowaniu zamawiających. I ich gustom.
Świeczka ledwie widoczna u dołu zdjęcia po lewej stronie (troszkę obcięłam zdjęcie)
Zupełnie inaczej przedstawia się rzecz z obrazem Pocałunek włoskiego malarza Francesco Hayeza (choć nazwisko brzmi jak dla mnie bardziej hiszpańsko). Nie pamiętam, czy to u Herberta czytałam o tym obrazie, a może u kogoś innego, dość, że zwróciłam nań uwagę. Obraz ma swą warstwę symboliczną; jest romantyzm, jest wydźwięk patriotyczny, alegoria zjednoczenia Włoch, jakie to jednak ma znaczenie. Najważniejsze jest to co przemawia do widza. A tym co do mnie przemawia jest żarliwość uczuć dwojga ludzi, dla których świat zdaje się nie istnieć. A także piękna, błyszcząca niczym jedwab materia odbijającej światło niebieskiej sukienki. Pod obrazem znajduje się kawałek takiej właśnie jedwabnej materii. Faktura materiału, jej blask, odbite w nim światło – wszystko to sprawia, że obraz przyciąga wzrok i sami już nie wiemy, co nas bardziej urzeka piękno uczuć, czy piękno przedmiotu, a może połączenie ich obu z talentem twórcy. Miałam okazję obejrzeć kilka dzieł tego malarza, jednak żadne z nich nie zapada tak mocno w pamięć, jak Pocałunek (il bacio).
Il bacio Francesco Hayez
Bazylika Świętego Ambrożego Jest jednym z najstarszych kościołów w Mediolanie. Pochodzi z IV wieku. Romański styl zawdzięcza późniejszej przebudowie. Wchodząc na dziedziniec przenosimy się w czasie do średniowiecza. Dziedziniec otoczony jest krużgankami, a jego ściany pokrywają fragmenty dawnych płyt nagrobnych oraz fragmenty wykopalisk archeologicznych. 
Na dziedzińcu Bazyliki Św. Ambrożego
Ponad otoczeniem góruje wieża dzwonnicy, a w zasadzie dwie wieże. Świątynia została wybudowana w dzielnicy, w której pochowano zamordowanych w trakcie prześladowań chrześcijan, stąd pierwotnie nazywana była Bazyliką Męczenników. Ambroży chciał w niej umieścić relikwie Gerwazego i Protazego - pierwszych męczenników Mediolanu. Mnie kojarzą się wyłącznie z Panem Tadeuszem. Ciekawe, czy dzisiejsza młodzież ma w zakresie lektur obowiązkowych czytanie Pana Tadeusza czy tylko jednej z ksiąg. A potem się dziwię, iż moim młodszym koleżankom liczba czterdzieści i cztery (oczywiście to nie Pan Tadeusz, a Dziady) nic nie mówi i patrzą na mnie, jak cielę na malowane wrota, kiedy ja słysząc czterdzieści i cztery natychmiast kojarzę to z Mickiewiczem. 
Mozaika w prezbiterium
W środku wydawałoby się dość skromnej świątyni w prezbiterium znajduje się ciekawa mozaika z IX wieku (Odkupiciel na tronie między męczennikami Protazym i Gerwazym z archaniołem Michałem i Gabrielem uzupełniona dwoma epizodami z życia Ambrożego). Zniszczona w 1943 r. została odtworzona z wykorzystaniem zachowanych fragmentów mozaiki.
Marmurowa ambona
Pod solidną marmurową amboną z XII wieku znajduje się oryginalny sarkofag z IV wieku. Pochowano tam rzymskiego dowódcę z czasów cesarza Teodozjusza. Sarkofag zdobią sceny ze starego i Nowego Testamentu.
Sarkofag pod amboną
Nad ołtarzem znajduje się baldachim wykonany z wykorzystaniem czterech antycznych kolumn.
W świątyni wiek IV przeplata się z wiekami XI i XII.
Wąż Mojżesza
Mnie zaciekawił wąż na kolumnie. Jest to rzeźba z X wieku znajdująca się na wczesno-rzymskiej kolumnie z granitu. Ma ona symbolizować węża Mojżesza, który wedle wierzeń przetrwał zmienne dzieje historii i trafił na dwór Cesarstwa Bizantyjskiego i zgodnie z wolą cesarza Bazylego II przywędrował na do Mediolanu.
Fragment płyty nagrobnej na dziedzińcu
Oczywiście kiedy mowa o świątyni Św. Ambrożego pojawia się zaraz legenda o diabelskiej kolumnie, będącej pamiątką po kuszeniu Ambrożego przez diabła (z dwoma dziurami w kolumnie będącymi śladem po diabelskich rogach).
Kościół Św. Maurycego
Wnętrze Św. Maurycego
Idąc ulicą Magenta (przy której znajduje się Bazylika Santa Maria delle Grazie) można dojść do Mediolańskiej Kaplicy Sykstyńskiej, czyli Kościoła Świętego Maurycego. W przeszłości był siedzibą żeńskiego klasztoru i należał do benedyktynów. Pochodzi z okresu wczesnego chrześcijaństwa, jednak został w przebudowany w XVI wieku i ozdobiony cyklem fresków przedstawiających historie biblijne oraz sceny z życia świętych. Pokrywają one każdą ścianę oraz sufit. Kościół podzielony jest na dwie części, wejście do drugiej części znajduje się po lewej stronie od ołtarza. Odnowione kilka lat temu freski mają intensywnie żywe kolory. Oczywiście nazywanie tego miejsca Mediolańską Sykstyną to gruba przesada, malarze nie tej klasy i obrazy nie tej wartości, ale jest to miejsce godne polecenia. 
Wnętrze drugiej sali kościoła Św. Maurycego
Cmentarz Monumentalny 
Kiedy przeczytałam, że jest to galeria na świeżym powietrzu pełna pięknych rzeźb, posągów, nagrobków nie mogłam odmówić sobie wizyty na tej nekropolii. Aby doń dotrzeć przeszłam przez niezbyt ciekawą dzielnicę zamieszkałą przez imigrantów (brzydką i brudną). Jakież było moje zaskoczenie, kiedy trafiłam na cmentarz. Świadectwo pychy i typowo włoskiego monumentalizmu. Tam nie ma nagrobków, są grobowce, nie ma kapliczek, są mini wieżowce. 
Aleja wieżowców nagrobnych
Mam wrażenie, iż mamy tu do czynienia z konkurencją rodów, komu uda się postawić największy, najokazalszy, najwspanialszy grobowiec. Przy czym architekci owych przybytków i twórcy posągów mieli chyba płacone od metra kwadratowego, więc pożegnajcie skromność i pokorę, jaką przejawia się wobec majestatu śmierci. Byłam zniesmaczona. Podobno wiele nagrobków zostało zaprojektowanych przez znanych artystów. Mnie się one nie podobały. Źle się tam czułam i dość szybko opuściłam to miejsce. Choć warto zobaczyć jako ciekawostkę.
Podsumowując Mediolan mnie nie zachwycił, jako  miasto. Duży, hałaśliwy, zatłoczony, brudny. Zabrakło mi tego czegoś, co sprawia, że miejsce nas przyzywa, że dobrze się tam czuję. 
Za to są tam miejsca i dzieła, które oglądałam z dużą radością, o części z nich napisałam powyżej. 
O ile Mediolan mnie nie zachwycił Ostatnią Wieczerzę mogłabym oglądać wciąż i wciąż, na Duomo nie mogłam się napatrzeć (a nie udało mi się wjechać na taras widokowy, więc ta atrakcja jeszcze przede mną), wizyta w Pinakotece była kolejnym spełnieniem marzeń, a Bazylika Św. Ambrożego zachwyciła pamiątkami przeszłości. Czeka mnie jeszcze wizyta na Zamku Sforzów i pewnie kilka interesujących galerii. 
Zabrakło mi natomiast zieleni, albo też nie potrafiłam jej znaleźć, zabrakło też klimatycznych uliczek z ciekawą architekturą. Uliczka Fiori Chiari wskazana na którymś z blogów jako pełna restauracyjek, kawiarni, lodziarni i sklepików była nie dość, że bardzo krótka, w dodatku całkiem zastawiona samochodami dostawczymi, a dwie z trzech lodziarni były zamknięte. Jeśli znacie lepszą stronę Mediolanu to poproszę o wskazówki, abym na przyszły raz mogła z nich skorzystać. Natomiast zupełnie niespodziewanie trafiłam na rzeźbę Igora Mitoraja, co mnie ogromnie ucieszyło. 
Mitoraj w Mediolanie
Miałam też szczęście do pogody, poza krótką chwilą ostatniego dnia pobytu (uwidocznioną zdjęciem powyżej) było ciepło, słonecznie, iście wiosennie. 

sobota, 29 marca 2025

Galeria Starych Mistrzów w Dreźnie

 

Madonna Sykstyńska w Galerii Drezdeńskiej

Madonna Sykstyńska (i ja się załapałam na zdjęcie)


Cel naszej wizyty to Galeria Obrazów, a w niej ona, jedyna i niepowtarzalna Madonna Sykstyńska. Jest to dzieło około trzydziestoletniego Rafaela Santi, dojrzałego już artysty. Nie można by tego powiedzieć o jego konkurentach a także mistrzach, których podziwiał i od których się uczył - Michale Aniele i Leonardo da Vinci. Ci dożyli  sędziwego wieku, zaś Rafael zmarł mając lat 37, a przecież pozostawił po sobie tak wiele dzieł. Jeden z niewielu malarzy znany z imienia. 
Zleceniodawcą obrazu był papież Juliusz II, który chciał uświetnić pamięć swego wuja Francesca della Rovere, czyli Sykstusa IV (papieża, którego nie lubię za to, że zlecił zamordowanie Medyceszy). Juliusz II chciał też uczcić powiększenie terytorium państwa kościelnego o Piacenzę. Ten następca św. Piotra od modlitewnika wolał konia i wojaczkę. Obraz zamówiony u uznanego wówczas Rafaela miał ozdobić nastawę ołtarzową znajdującego się w Piacenzie kościoła pod wezwaniem Świętego Sykstusa. Prawdopodobnie chciał, aby obraz przyozdobił także miejsce jego pochówku (zmarł niedługo potem). Wiedział już, że Michał Anioł nie zdąży wyrzeźbić nagrobka z czterdziestoma postaciami.  Ostatecznie spoczął papa teribile w skromnym grobowcu swego stryja Sykstusa IV w grotach Watykańskich. A imponujący nagrobek z Mojżeszem (choć w mocno okrojonej wersji) stanął w kościele Św. Piotra w Okowach.
detal z muzealnej pocztówki
Obraz Madonna Sykstyńska znajdował się w kościele San Sisto w Piacenzy ponad dwieście lat. Z dala od uczęszczanych szlaków był nieco na uboczu. Do czasu, kiedy wpadł w oko polskiemu królowi Augustowi III Sasowi. Dzieło nabyto za 120 tysięcy franków. Nie znalazłam informacji na temat wartości ówczesnej waluty, myślę jednak, iż tanio nie nabył dzieła znanego i podziwianego mistrza renesansu. Rafael miał to szczęście, że zyskał uznanie za życia. Obraz zajął honorowe miejsce w nowo tworzonej Galerii Drezdeńskiej. 
Na czas II wojny światowej przewieziono go do Szwajcarii. I całe szczęście, bowiem w nalotach dywanowych na Drezno dzieło mogłoby ulec unicestwieniu. W 1945 r. obraz zrabowali (jak wiele innych dzieł) Rosjanie, a do Drezna wrócił po 10 latach.
detal z muzealnej pocztówki
Tematyka została niejako wymuszona przez miejsce jego lokalizacji. W kościele Św. Sykstusa przechowywano relikwie zarówno Sykstusa jak i Św. Barbary, zatem Matce Boskiej i dzieciątku nie mógł towarzyszyć nikt inny, jak ci właśnie święci. Sykstus to miły starszy pan, w którego rysach współcześni Rafaelowi dostrzegli podobieństwo do Juliusza II (to się nazywa przypodobać się zleceniodawcy. Ja co prawda nie dostrzegam podobieństwa do namalowanego też przez Rafaela najbardziej znanego portretu Juliusza II znajdującego się w Londyńskiej National Galery, ale to nie o mnie tu chodzi). Papieską godność patrona podkreśla złota tiara u dołu obrazu oraz ornamenty złotej kapy – żołędzie stanowiące symbol rodu della Rovere. I znowuż ja ich nie dostrzegłam, ale wierzę, że tam są. Zresztą postać Sykstusa (vel Juliusza II) potraktowałam lekko po macoszemu. Natomiast Św. Barbara o rysach jednej z krewnych papieża ze znajdującą się obok wieżą (symbolem jej męczeństwa) przypomina mi atletyczną postać niczym z fresków Michała Anioła, jak jedna z wyroczni ze sklepienia kaplicy sykstyńskiej. Wzrok jednak skupia się na postaci centralnej. Patrząca w kierunku widza Matka boska trzymająca na rękach dość ładne (rzadkość w tamtych czasach) dziecko przykuwa naszą uwagę. Powiedziałabym nawet, że bobas o boskim pochodzeniu choć też wpatrzony w widza chętnie pobaraszkowałby z dwójką cherubinów-aniołków u dołu obrazu. Całość sprawia wrażenie, jakby była teatralną sceną,, na której postacie bohaterów wyłaniają się zza zielonej, udrapowanej kurtyny. Matka Boska - bardziej dziewczęca niż kobieca płynie na obłokach. Delikatna twarzyczka przyciąga wzrok sprawiając wrażenie czystej i niewinnej, a jednocześnie zamyślonej i smutnej (matka lękająca się o los potomka, przeczuwająca jego przyszłość). Oparte o ramę obrazu cherubinki stanowiące ozdobę większości włoskich pamiątek stały się tak rozpowszechnione, tak popularne, że aż trącą kiczem. Patrząc na nie staram się zapomnieć liczne talerzyki, kubki, kalendarze, książkowe zakładki i nadać im znowu właściwe proporcje i właściwe miejsce. Dzięki temu stają się na nowo pucołowatymi lekko znudzonymi figlarzami czekającymi na moment, kiedy będą mogły coś zbroić.
kolejny detal z muzealnej pocztówki (zdjęcia obrazu z uwagi na odbijające się w szybie światło wyszły nie najlepiej)
A jednak patrząc na obraz (265 cm na 196 cm) wzrok wędruje na twarz Madonny, z wszystkich madonn Rafaela najbardziej wyidealizowaną, wysublimowaną, po prostu bosko piękną. Widzianą zakochanymi oczami dojrzałego mężczyzny? Wszak pozowała mu Fornarina. A jednak tutaj wygląda o wiele subtelniej niż na portrecie młodej kobiety z obnażonym biustem.

Byłam ciekawa tego obrazu, jak chyba żadnego innego z obrazów Rafaela i chyba wywołał on na mnie wrażenie mniejsze niż oczekiwałam. Może oczekiwania były zbyt duże. Może otoczenie nieodpowiednie. Obraz był przeznaczony na ołtarz w świątyni,  jego odbiór następował poprzez otoczenie, dla którego został stworzony. Tutaj zdaje się nie do końca na miejscu. Ale znowuż dzięki temu, iż znajduje się tutaj więcej osób może go obejrzeć. Choć nie przyciąga on tak dużej ilości ciekawych, jak dzieła, które przeszły do pop kultury.
Moimi ulubionymi obrazami Santiego pozostaną nadal Szkoła Ateńska (muzea Watykańskie), portret papieża Juliusza II (National Galery w Londynie) oraz Złożenie do grobu (Galeria Borghesse w Rzymie). Oczywiście cieszę się, że udało mi się Madonnę Sykstyńską (zwaną też drezdeńską obejrzeć) ale poczułam się leciutko rozczarowana nie tyle obrazem, ile nieadekwatną do oczekiwań reakcją na to dzieło. Choć z drugiej strony teatralność sceny będąca zapowiedzią baroku to spore wyprzedzenie epoki.
Dziewczyna czytająca list
O ile Madonny oczekiwałam, o tyle zupełnie zapomniałam, że znajduje się tutaj Dziewczyna czytająca list Vermeera. Coś mi się majaczyło, że jest w drezdeńskiej galerii obraz Vermeera, ale zobaczywszy U stręczycielki pomyślałam sobie, szkoda, że to ten właśnie Vermeer, obraz który jest odmienny od pozostałych i zupełnie do mnie nie przemawia. Bardziej zbliżony do rubasznego malarstwa Steena, niż eleganckiego świetlistego i pełnego alegorycznych odniesień malarstwa Johanna. Choć jest ciekawy z innego punktu widzenia, są domniemania, iż patrzący na widza mężczyzna to autoportret malarza. I kiedy już oddaliłyśmy się od Stręczycielki, w zupełnie innej części muzeum natrafiłam na Dziewczynę czytającą list. Jest u Vermeera tych kobiet z listem kilka, tym najbardziej znanym jest Kobieta w błękitnej sukni, która stała się inspiracją dla Jacka Kaczmarskiego i jego utworu Czytająca list. Ten układ postać w rogu pokoju, pod oknem, z padającym nań światłem, twarz zwrócona do okna i pomieszczenie do którego zaglądamy, jakby zza kurtyny. Tutaj nawet mamy zieloną kurtynę pozwalającą zajrzeć do środka. Znajdujący się za kobietą kupidyn namalowany na ścianie w głębi nawiązuje do treści listu, ewidentnie miłosnego. Przez lata kupidyn był zamalowany, a za kobietą znajdowała się pusta ściana. Podejrzewano, że to sam malarz zamalował kupidyna pozwalając widzowi na własne domysły co do uczyć kobiety, dziś wydaje się, że to jednak ktoś inny dokonał przemalowania obrazu.
U stręczycielki z domniemanym autoportretem Vermeera
Zakupiony do Drezdeńskiej Galerii przez Augusta III obraz uważany był za dzieło Rembrandta z uwagi na podobny jak uważano styl malowania. Jak dla mnie Vermeer jest bardziej subtelny, choć umiejętności operowania światłem nie można Rembrandtowi odmówić. Podziwiam Rembrandta, choć serce nie bije mi mocniej na widok jego obrazów. Po wojnie obraz Dziewczyna czytająca list znalazł się w Rosji a nowi posiadacze nie mieli ochoty go zwracać. Próbowali nawet wynegocjować pozostawienie go u siebie wraz z jeszcze jednym, ale to się nie udało. Kiedy patrzę na ten obraz myślę sobie, że inicjatywy takie jak wystawa jednego obrazu to fantastyczna sprawa. Nic nie rozprasza oglądającego i może skupić się na tym jednym dziele. Obraz jest niewielkich rozmiarów 83 na 64 cm. Sprawił mi ogromną przyjemność i powiększył moją osobistą kolekcję obrazów Vermeera do dwunastu obejrzanych dzieł Vermeera. Jeśli ktoś jeszcze pamięta moją nieudaną podróż na wystawę Vermeera w Amsterdamie to zrozumie moją radość z każdego kolejnego obejrzanego Vermeera.
W galerii drezdeńskiej wiele jest pięknych i znanych obrazów; występują tu tak wielkie nazwiska jak Rembrandt, Boticelli, Jan van Eyck, Hals, Claesz, El Greco, Velasquez, Rubens. Akurat tego ostatniego nie lubię, jego wielkie obrazy przeładowane i ciężkie, uginające się od nadmiaru ludzi, historii, ciał modelek budzą mój niesmak, a z drugiej strony cieszę się, że są obrazy, obok których mogę bez wyrzutu sumienia przejść obojętnie. Nie rozumiem też zachwytów nad Rubensem. Choć przyznam, że odkąd ujrzałam kopię bitwy pod Anhiari (Leonarda da Vinci) jestem w stanie wielbić Rubensa za to, iż dzięki niemi pozostał ślad geniuszu Leonarda. Jednak ponieważ tym razem jeden z obrazów Rubensa zatrzymał na sobie mój wzrok i  nawet go sfotografowałam (chyba pierwszy w moich zbiorach obraz Rubensa) muszę go tu pokazać, jako świadectwo chwilowego zainteresowania obrazem Paula R. Może dlatego, że tym razem zainspirował się dziełem Michała Anioła. Napiszę coś co pewnie zabrzmi, jak herezja, ale dochodzę do wniosku, że Rubens podoba mi się w roli kopisty.
Leda z łabędziem Rubens (inspiracja Ledą Michała Anioła)
W galerii Drezdeńskiej nie mogło zabraknąć obrazów nadwornego malarza Sasów Canaletta (czyli Bernardo Belotta); jego weduty Drezna, Pirny i Wenecji zdobią kilka sal galerii. Miałam szczęście oglądać Wenecję na obrazach Canaletta na wystawie w Paryżu oraz Drezno, Warszawę i Pirnę na wystawie na Zamku Królewskim w Warszawie, więc nie zaskoczyły mnie owe dzieła, ale mojej przyjaciółce Asi aż się roześmiała buzia i stwierdziła, że jest w niebie. Nie dziwię się, też lubię weduty, wszystkie te architektoniczne detali w połączeniu ze scenerią epoki (ludzie, powozy, orszaki, scenki rodzajowe) potrafią nas przenieść w czasie. No i możemy zobaczyć, jak wyglądało miasto ponad dwieście lat temu. Ogarnia nas nostalgia i tęsknota za utraconym czasem, który przecież nie był nawet naszym udziałem. Poniżej dwa widoczki - pierwszy z Drezna na dziedzińcu Zwingeru, drugi z Wenecji.

Kiedy ujrzałam piękną rzeźbę Andrea della Robbia natychmiast skojarzyłam ją z Florencką Kantorią, którą podziwiałam w Muzeum Katedralnym – przepiękna ambona dla śpiewaków ozdobiona kilkoma polami płaskorzeźb przedstawiającymi grające, śpiewające i tańczące dzieci będące ilustracją psalmu, którego fragmenty wypisane są na kantorii. Sprawdziłam po powrocie. Kantoria była dziełem Luki della Robbia. 
Andrea della Robbia

Andrea zaś był jego uczniem i bratankiem, który tworzył terakotowe rzeźby, w tym medaliony niemowląt dla szpitala niewiniątek we Florencji. Na zdjęciu powyżej Madonna z dzieciątkiem ze zbiorów Galerii Drezdeńskiej. Na ścianie obok dzieł renesansowych twórców znajduje się płaskorzeźba Petera Poppelmana rzeźbiarza żyjącego na przełomie XIX i XX wieku. Zbieżność nazwisk z architektem Zwingeru całkiem przypadkowa. A jednak Madonna z dzieckiem Poppelmana bardzo moim zdaniem koresponduje z zbiorami sprzed wieków.
Peter Poppelman
Oczywiście każdy z nas zwraca uwagę na coś innego i czasami trudno nam wytłumaczyć jakimi torami podążają nasze myśli. Czasami urzeka nas uroda dzieła, czasami są to jakieś skojarzenia z tematem, treścią, nazwiskiem, osobą przedstawioną na obrazie. U mnie biegną one jakimiś dziwnymi sznureczkami powiązań, które sprawiają, że nowo poznany malarz zostaje zapamiętany i każdy kolejny obraz przywiera do mnie, może mnie nie zainteresować, może rozczarować, ale powiększa puchnące gdzieś tam ogromne muzeum pamięci obejrzanych obrazów. Fra Angelico, którego chyba po raz pierwszy oglądałam na wystawie w Paryżu, a potem zatraciłam się we Florenckim konwencie San Marco, a którego Zwiastowanie znajdujące się na klatce schodowej owego konwentu  stało się niezwykle bliskie memu sercu. Jak się już widziało wiele obrazów jakiegoś malarza nie jest się może znawcą, ale łatwo się rozpoznaje autora obrazu. Tak jest z Fra Angelico mistrzem którego anioł prowadził za rękę. Kiedy zatem tylko zobaczyłam kolejne miniaturowe Zwiastowanie obok dzieł takich twórców, jak Giotto, Boticelli, Vivarini, Pinturicchio (obrazów łatwych do przeoczenia, bo niewielkich rozmiarów) tym razie mnie się oczy roześmiały. Kolejne niespotykane spotkanie.
Fra Angelico
Tak też było z Avercampem, którego poznałam dzięki lekturze którejś z książek Herberta. Kiedy zobaczyłam jego zimowy pejzaż w Rijksmuseum kupiłam sobie reprodukcję i wisi nad łóżkiem na pamiątkę najwspanialszych świąt Bożego Narodzenia w Amsterdamie. Tak więc jak tylko zobaczyłam ów pejzaż od razu pomyślałam Avercamp. Co prawda mógłby to być jeszcze Bruegel, ale jego postacie są bardziej karykaturalne.
Avercamp
A potem trafiam na obraz Lavini Fontany i uprzytomniam sobie, coś co mi dotąd zawsze umykało, jak niewiele w galeriach sztuki jest obrazów autorstwa kobiet, przynajmniej tych tworzących przed XIX wiekiem. Oczywiście nie obejrzałam każdego obrazu z podpisem, ale  te którym się przyjrzałam w około 98 procentach były dziełami mężczyzn. Byłam niedawno na promocji książki Suknia i sztalugi Piotra Oczki, gdzie dowiedziałam się, iż wiele było kobiet malarek, które wcale nie malowały gorzej od mężczyzn, ale z powodu ich słabej siły przebicia, tudzież sytuacji kobiet na świecie  przebić udało się zaledwie kilkunastu. W swojej książce pisze o setkach zapomnianych artystek, które były bardzo dobrymi malarkami. W Drezdeńskiej Galerii, gdzie sytuacja nie odbiega od sytuacji wszystkich innych galerii na świecie trafiłam na obrazy kilku kobiet; Lavinia Fontana, Marietta Tintoretto, Elisabetta Sirani, Rosalba Carriera (obrazów tej ostatniej najwięcej, gdyż portretowała zarówno Augusta III jak i znane wówczas osoby na dworze). Mnie najbardziej spodobał się obraz Elisabetty Sirani Omphale mitologicznej królowej Lidii, która w uznaniu bohaterskich czynów Herkulesa poślubiła go.
Elisabetta Sirani

Galeria Drezdeńska ma bogate zbiory starych mistrzów warte obejrzenia. Można tam spędzić sporo czasu, jednak pamięć ma też ograniczone dyski do zapisywania wspomnień, więc po dwóch godzinach udałyśmy się na kawę i ciacho. 
Jedyne co mi się nie podobało - usytuowanie obrazów charakterystyczne dla Galerii o tak bogatych zbiorach. Nie lubię, kiedy obrazy wiszą jeden nad drugim, trudno się wówczas skoncentrować na jednym wybranym, że już o zrobieniu zdjęcia obrazu z wyższego poziomu nie wspomnę. Z tej perspektywy robiłam zdjęcie Ledy Rubensa. Często też obrazy znajdują się zabezpieczone szkłem, co sprawia, iż zdjęcia odbijają i światło i ludzi czy przedmioty znajdujące się naprzeciwko. Kiedy jednak przypomnę sobie eko - terrorystów wylewających farbę na dzieło sztuki cieszę się, iż są chronione. A że zdjęcie nie wyjdzie - trudno. 

Uff, udało się napisać słów parę jeszcze przed wylotem do kolejnego celu podróży (tym razem będzie to podróż mieszana, połączenie zwiedzania z odwiedzinami u rodziny w Dolinie Aosty).