Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 12 października 2025

Lublin na wystawie, na wieży i w Ogrodzie Botanicznym

Lublin Grodzka i Sztukmistrz pana Kędziory
Kolejna w tym roku wycieczka do Lublina przez Warszawę okazała się strzałem w dziesiątkę. Najpierw był najlepszy w tym roku spektakl teatralny Żar w Teatrze Polonia, potem wystawa Co babie do pędzla w Lublinie. Tych doznań było już dość, aby uznać wycieczkę za udaną, a doszła do tego przepiękna, słoneczna pogoda, obejrzenie nowej rzeźby Mitoraja Tindaro w Warszawie, spacery po Starym Mieście w Lublinie, wizyta w Ogrodzie botanicznym, wejście na Wieżę Trynitarską i pyszne jedzonko w Mandragorze.




Wystawa Co babie do pędzla?
Jedna z lepszych tegorocznych wystaw, choć konkurencja była niezwykle wysoka (Konstancin, Warszawa, Mediolan, Drezno, Berlin, Poznań, Oliwa). W każdym razie wspaniałe przeżycie, możliwość poznania nowych nazwisk i nowych dzieł, a także powrotu do tych widzianych już wcześniej. O niektórych dziełach czytałam w różnych biografiach; na przykład Meli Muter (autoportret w księżycową noc, portret Staffa, portret ojca, Katalończyk, czy w końcu Smutny kraj). To właśnie obrazy Melani i Olgi B. dominowały na wystawie. Było ich zdecydowanie najwięcej. Choć sporo było też Anny Bilińskiej Bogdanowicz czy Zofii Stryjeńskiej. Ale zaskakująco wiele było nazwisk, o których nigdy nie słyszałam. Nie można oczywiście zapamiętać wszystkich. Ja w każdym razie zauważyłam, że najczęściej fotografowałam obrazy, które okazały się autorstwa pani Weissowej. Irena (Aneri) Weissowa prywatnie była żoną Wojciecha Weissa. Nazwisko będzie znane osobom interesującym się choć trochę sztuką. Niejednokrotnie spotykałam się z obrazami Wojciecha Weissa, ale do tej pory miałabym kłopot z wymienieniem tytułu jednego z nich. Dopiero niedawna wizyta w Pałacu Opatów w Oliwie na wystawie, o której już wspominałam Boznańska i inni twórcy XIX wieku (czy jakoś podobnie) wyryła w mojej pamięci Portret czeszącej się kobiety Wojciecha Weissa. Zieleń jej sukni przykuwa wzrok natychmiast po wejściu do Sali. Nie da się przejść obojętnie. Chyba lepiej to widać na wystawie, zdjęcie nie oddaje głębi owej szmaragdowej zieleni i jej powiedziałabym wszechobecności. Ale mogę się przecież mylić, siostra mojej przyjaciółki większą uwagę zwróciła na wiszący obok półakt kobiecy (też Weissa). Jak przeglądam obrazy Weissa pierwszy rzuca mi się w oczy Demon (skojarzenia ze Stanisławem Przybyszewskim jak najbardziej uzasadnione).

Wystawą tworzących pań byłam zachwycona. Ich ilość dorównuje ilości tworzących mężczyzn, choć jeśli odwiedzimy jakiekolwiek muzeum sztuki odniesiemy zgoła odmienne wrażenie. W tym roku odwiedzając różne muzea bawiłam się w szukanie obrazów kobiet, cieszyło mnie każde odkrycie, ale nie skłamię, jeśli napiszę, że stanowiły one zaledwie procent całości zbiorów. Może pomijając Willę Le Fleur gdzie przewaga panów nie jest aż tak dojmująca.


Jestem przekonana, że także w epokach wcześniejszych tworzących pań było dużo więcej, jednak upływ czasu spowodował, iż ich obrazy albo przepadły, albo też dziś są obrazami nieznanego autora (bądź zostały przypisane ojcu, mężowi, czy bratu). Ale nie będę się tu zagłębiać w tę tematykę. W dwóch sporych skrzydłach zamku na pierwszym piętrze w kilku, a może nawet kilkunastu salach możemy zapoznać się z obrazami namalowanymi przez kobiety. Mnie zdecydowanie bardziej podobała się część pierwsza wystawy, ale i druga ta bardziej modernistyczna warta była obejrzenia. W końcu udało mi się obejrzeć obrazy Anieli Pająkówny (kochanki Przybyszewskiego i matki jego córki), Marii Dulębianki -pisarki, feministki, działaczki społecznej, przyjaciółki a może partnerki Marii Konopnickiej, a także Marii Gażycz – malarki, która uczyła się u Wojciecha Gersona, a także w paryskiej akademii Julian (gdzie uczęszczały jej przyjaciółka Bilińska-Bogdanowicz, a także wspomniane wyżej panie Aniela i Maria). Mogłam też obejrzeć kilka obrazów Alicji Halickiej, którą poznałam w konstancińskiej wili La Fleur. O wszystkich tych paniach można poczytać w książce Polki na Montparnassie Sylwii Ziętek (polecam).

Portret czeszącej się W. Weiss
Zdziwiło mnie, iż w środowisku artystycznym tak wiele pań posługiwało się podwójnym nazwiskiem (Zofia Szymanowska-Lenartowicz, Stanisława Kraszewska-Kaniowa, Tekla Nowicka - Kwiatkowska, Małgorzata Łada-Maciągowa, Bronisława Rychter- Janowska, Maria Czajkowska-Kozicka. Ręka w górę kto zna któreś z tych nazwisk. No bo już Anna Bilińska-Bogdanowicz jest dobrze znana).


Czy podwójne nazwisko oznaczało „podczepienie się” pod męża czy też było oznaką feminizmu (pozostawiam swoje rodowe nazwisko, a przyjmuję nazwisko męża, bo inaczej byłoby nie do pomyślenia).

Jak wspomniałam moim odkryciem była Irena Weissowa. Na portalu Niezła sztuka określona została jako żona, matka i kobieta oddana domowemu ognisku. Malarką była tak trochę na marginesie życia. Urodziła się w 1888 r. a zmarła w 1981 r. Staram się unikać dat, ale te są znamienne. Raz że żyła bardzo długo (ponad dziewięćdziesiąt lat), a dwa, że żyła jeszcze za mojego życia, a dowiedziałam się o niej dopiero kilka tygodni temu. Urodzona w Łodzi, szybko przeniosła się do Warszawy, gdzie studiowała w Szkole Sztuk Pięknych między innymi u Konrada Krzyżanowskiego i Xawerego Dunikowskiego. Krótko studiowała w Monachium, po czym wróciła do Krakowa. A ponieważ w Krakowie Akademia Sztuk Pięknych była jeszcze dla kobiet niedostępna uczyła się w pracowni Wojciecha Weissa. Nauczył w pracowniach na Kanoniczej i na Podzamczu, a zatem u stóp Wawelu. Irena po latach wspominała z nostalgią tamte lekcje w otoczeniu książek i z akompaniamentem skrzypcowej muzyki.

                                                                                 Tańczące dzieci I. Weissowa

Po wyjściu za mąż starała się łączyć role żony, matki i malarki. Często określano jej obrazy, jako pozostające pod dużym wpływem sztuki męża. Przejrzałam jej obrazy na wspomnianym wyżej portalu Niezła sztuka. Najbardziej spodobała mi się Hanusia jedząca jabłko. Hanusia była córką malarki. Państwo Weissowie tworzyli zgodne i szczęśliwe małżeństwa, co w rodzinach artystów nie zdarza się chyba często.
Na lubelskiej wystawie moją uwagę zwróciły Tańczące dzieci. Mimo, iż dzieci kojarzą się nam ze zgiełkiem i hałasem mnie ten obraz tchnie spokojem i ciszą. Najpierw widzę pejzaż, a dopiero za chwilę trzymające się za ręce dwie dziewczynki i leżącego w trawie chłopca, który jest ledwie zarysowany. Patrzy na siostry czy koleżanki, a może czyta książkę. Uroczy obrazek.

                                                                                   Wnętrze I. Weissowa
Szalenie lubię obrazy wnętrz. Czy to pracownia malarska czy wnętrze dawnego salonu, wszystko wydaje mi się interesujące. Na obrazie Wnętrze widzimy krakowskie mieszkanie artystów przy ul. Straszewskiego 2 z pozującą na pierwszym pranie siostrą Ireny. Przepięknie odbija się światło słoneczne w zacienionym wnętrzu mieszkania na niebieskich ścianach. A mówią, że to zimny kolor. A ja bardzo go lubię, także na ścianach mieszkań. Co prawda nie widać tu okna, ale wiadomo, że jest. Wnętrze symbolizuje poczucie bezpieczeństwa.

                                                  W ogrodzie I. Weissowa

Kolejnym obrazem Aneri, który bardzo mi się spodobał był obraz zatytułowany W ogrodzie. Skojarzenie z świetlistymi obrazami Gierymskiego czy Mehoffera wydaje się jak najbardziej uzasadnione.


Wieża Trynitarska

Wieża Trynitarska
Podczas zeszłorocznej wizyty w Lublinie nie udało się wejść na Wieżę. Postanowiłam zebrać wszystkie siły i zmierzyć się ze wspinaczką, mimo, iż nie cierpię wchodzenia pod górę. Miałam duże wątpliwości czy uda mi się pokonać 207 schodków (z czego część była wąska i kręta). Udało się, choć dyszałam jak stary parowóz kiedy znalazłam się na szczycie. I zanim zabrałam się za podziwianie panoramy miasta musiałam najpierw dłuższą chwilę odpocząć. Widok ze szczytu rekompensował trudy wspinaczki. Wejście zaowocowało solennym przyrzeczeniem złożonym samej sobie, nigdy więcej wchodzenia po więcej niż stu schodach. Tydzień później wlazłam na wieżę Klimek w Grudziądzu. Jak widać słowność nie jest moją zaletą. Na moje usprawiedliwienie mam to jedynie, iż wejście na Wieżę Klimek było szerokie, wygodne i wcale niemęczące. Oczywiście trochę przesadzam z tym trudem wspinaczki, dla młodej, zdrowej osoby wejście nie wieżę nie będzie nawet wyzwaniem.

                                                         Widok z wieży

Sama wieża stanowiła początkowo część zabudowań kolegium jezuickiego, a dokładnie furtę klasztorną, czyli wejście do budynku. W XVII wieku podwyższono ją i przebudowano na dzwonnicę. Po kasacie klasztoru przekazano wieżę zakonowi trynitarzy (stąd nazwa). Na początku XIX wieku przejęło ją miasto.

                                                               j.w.
Wieża ma 40 metrów wysokości i jest doskonałym punktem widokowym. Mieści się w niej Muzeum Archidiecezjalne, a na szczycie znajduje się kawiarenka. Wchodząc na wieżę można obejrzeć rysunki i obrazy starego Lublina, rzeźby stanowiące niegdyś wyposażenie świątyń oraz jak na dzwonnicę przystało 4 dzwony (w tym Michał z lubelskiej fary i Marię największy z lubelskich dzwonów), znajdowała się też wystawa zbiorów z Muzeum KUL. Mnie najbardziej ucieszył portret Daniela Chodowieckiego litografia na papierze wg Antona Graffa - taki gdański akcent w Lublinie, a także litografie Wyczółkowskiego i rysunek Gierymskiego przedstawiające Lublin z XIX wieku. Te ryciny przedstawiające XIX wieczne miasta zawsze napawają nas nostalgią za czasem, który odszedł bezpowrotnie, czasem dorożek i gazowych latarni. Oczywiście w naszej wyobraźni nie ma miejsca na spływające nieczystościami rynsztoki, tony brudu i śmieci i inne mniej malarskie widoczki.

                                            Gierymski Podwale (w tle wieża)
Myślę, że malarze kadrowali swoje widoki podobnie, jak my kadrujemy zdjęcia.

Ogród botaniczny
Ponieważ sporo odwiedzam różnego rodzaju galerii, postanowiłam dla odmiany podjechać do Ogrodu Botanicznego, zwłaszcza, iż znajduje się tam Dworek Kościuszków, o czym nie miałam pojęcia. Sam Dworek pochodzi z początków XVIII wieku, a od połowy wieku zamieszkiwał go stryj Tadeusza Kościuszki Jan Nepomucen Kościuszko- starosta krzemieniecki. Tadeusz przebywał u stryja dwukrotnie. Majątek nosił nazwę Sławinek i wielokrotnie potem zmieniał właścicieli i przeznaczenie. W związku z odkryciem źródła mineralnego pełnił też funkcję uzdrowiska, niestety przegrał konkurencję z Nałęczowem. Majątek ulegał rozdrobnieniu i degradacji. Po wojnie odkupił resztówkę Uniwersytet Marii Curie Skłodowskiej i przeznaczył go na Ogród Botaniczny, a pod koniec lat sześćdziesiątych przystąpiono do rozbudowy i renowacji Dworku.

                                                    Dworek Kościuszków
W Dworku odbywała się wystawa malarstwa pani Krystyny Rudzkiej Przychody pod apetycznym tytułem Zaowocowało malarstwo. Pani Krystyna maluje niezwykle dekoracyjne, ładne obrazki kwiatów. Dobrze się komponowały z tym stylizowanym na XIX wieczne wnętrzem nadając mu barwnych akcentów. W dworku znajdują się też pamiątki po Tadeuszu Kościuszce, główne jego portrety i szable oraz obrazy prezentujące Naczelnika. Są tutaj także pamiątki po patronce Uniwersytetu Marii Curie Skłodowskiej.

                                                         Salon z wystawą obrazów pani Krystyny Rudzkiej Przychody
Pewnym zaskoczeniem okazała się pozorna nieobecność kogokolwiek w środku. Weszła, światła były zgaszone, okiennice ledwie otwarte i ani żywego ducha. Wołałam dzień dobry i nic. Nie było komu pokazać biletu. Dopiero kiedy wchodziłam do trzeciej salki wyszła jakaś pani i pozapalała światła twierdząc, że przemykam się tak cichutko, że nie słychać mnie wcale.

                                                                  Salon z pamiątkami po Kościuszce


                                                                    Urocze te kwiatki pani Krystyny


Sam Ogród jak to w Ogrodach Botanicznych bywa jest niezwykle urokliwy i mimo jesieni jeszcze dość barwny. Jego największą atrakcją są stawy i łączące je małe mostki.


                                        Ogród botaniczny zejście do stawów

I parę jeszcze zdjęć

                                                 Aniela Pająkówna Autoportret


                                             Maria Dulębianka Uwięziona


                                             Maria Gażycz Portret kobiety


                                                 Alicja Halicka Rodzinna kolacja


                                                      Wanda Chełmońska Procesja


Wanda Chełmońska była córką Józefa Chełmońskiego (nieuznaną przez ojca), choć już jak mowa była o talencie słynny tata przyznawał że talent odziedziczyła po nim.

sobota, 4 października 2025

W Gnieźnie (nad jeziorem i w bazylice)

Znad jeziora widok na Katedrę

Po raz pierwszy byłam w Gnieźnie osiem lat temu. Wpadłam na dwie godzinki przejazdem z Poznania, żeby zobaczyć Drzwi gnieźnieńskie. Drzwi nie zobaczyłam, bo trzeba się było gdzieś zgłosić, umówić, zaczekać, nie pamiętam. Byłam bardzo zawiedziona. Poddenerwowana nie zdążyłam się zainteresować Bazyliką, jak należy. Ponieważ nie byłam przygotowana do tych odwiedzin przeszłam główną ulicą (zapewne Chrobrego albo Mieszka, bo tam co druga ulica nosi królewskie miano) nie znalazłszy miejsca w restauracji i głodna opuściłam miasto.

W tym roku postanowiłam ponownie odwiedzić pierwszą stolicę Polski. Jakież było moje zdziwienie, iż miejscem, które mnie zachwyciło nie była Bazylika, muzeum czy drzwi gnieźnieńskie, a coś, czemu mały przewodnik po mieście nie poświęca nawet zdania uwagi.
Pomnik Lecha nad Jeziorem Jelonek

A było to Jezioro Jelonek. To niewielkie jeziorko o powierzchni ok 15 ha sprawiło iż pobyt w Gnieźnie stał się dla mnie niezapomniany. Może to przesyt wspaniałymi dziełami architektury, może moja percepcja poznawcza chwilowo zastrajkowała i potrzebowałam chwili pobycia na łonie natury. Po prostu pobyć, posiedzieć, pozwolić czasowi przepływać przez siebie. Nie analizować, nie myśleć, nie starać się zapamiętać. Pozwolić się zauroczyć czymś zwyczajnym, a tak pięknym.

Słońce odbijające się w wodach jeziora

Spodobała mi się znajdująca się wokół jeziora infrastruktura w postaci chodników, ścieżek rowerowych, placów zabaw dla dzieci, miejsc wspinaczki, siłowni na powietrzu, a przede wszystkim ławek, leżanek i hamaków. A do tego kilka pomników.
Nad jeziorem

Spędziłam tu miłe chwile wylegując się w słonecznych promieniach wrześniowego przedpołudnia. Fantastyczny wypoczynek pomiędzy zwiedzaniem Drzwi gnieźnieńskich i Muzeum Powstania Państwa Polskiego. Czas pomiędzy okazał się czasem najistotniejszym i najmilszym. To rzadkie chwile w czasie moich podróży, kiedy mimo upominania samej siebie wciąż gdzieś gnam, wciąż chcę zobaczyć coś nowego. Tu miałam tyle piękna przed oczami, że mogłam już tylko je oglądać. A tę krótką chwilę zawdzięczałam wylaniu się wody w torebce i konieczności jej wysuszenia na słońcu. Nagle okazało się, że nic nie muszę, nigdzie się nie spieszę i że jest dobrze tak sobie po prostu posiedzieć, a nawet poleżeć w towarzystwie ptasiego śpiewu. Zapewne takich jezior jest w Polsce cała masa i na pewno są one ładniejsze, ciekawsze, lepiej zagospodarowane. Mnie jednak w tej chwili i w tym czasie urzekło to właśnie Jezioro.

Hamaki nad jeziorem

Był początek września, pogoda piękna, słoneczna i ciepła, taka na całodzienne wędrówki. To co jest w mieście punktem obowiązkowym każdej wizyty czyli Bazylika – świątynia o ponad tysiącletniej historii, miejsce pochówku szczątków Św. Wojciecha i miejsce koronacji pięciu polskich królów nie wywołała żadnego szybszego bicia serca, olśnienia, zachwytu. Zdziwiło mnie to, bo to druga po wawelskiej dla historii naszego kraju najważniejsza ze świątyń.
Bazylika (sanktuarium Św. Wojciecha)

Żadna z kaplic nie przyciągała mojej uwagi, a napisy informacyjne pisane na przezroczystych tabliczkach z pleksi na zmianę z napisami w języku Braile`a kompletnie nieczytelne nie zachęcały do ich studiowania. W dodatku niemal wszystkie kaplice zasłonięte były kratami. Chciałam nabyć jakiś nieduży przewodnik po świątyni, niestety jedyny dostępny był w języku angielskim.

Srebrna trumna ze szczątkami Św. Wojciecha (dzieło gdańszczanina)

Nie byłabym sobą gdybym nie wypatrzyła paru godnych uwagi dzieł sztuki w gnieźnieńskiej katedrze. Przede wszystkim bardzo podobała mi się srebrna trumna, w której umieszczono szczątki Św. Wojciecha. Dzieło pochodzi z końca XVII w. i zawiera wewnątrz skrzynkę z drewna cedrowego (wiek XII). Srebrna trumna świeci się i połyskuje. Przepięknie wykonane dzieło z dużą ilością szczegółów, aż szkoda, że nie można go obejrzeć z bliska. Relikwiarz wykonany przez gdańskiego złotnika Petera von den Rennen (o którym wspominałam przy wpisie o relikwiarzu Św. Stanisława w Katedrze wawelskiej) został pod koniec XX w (1986 r.) skradziony i przetopiony. Na szczęście złotnik, u którego chciano sprzedać kruszec powiadomił organy ścigania, a gdańscy złotnicy odtworzyli relikwiarz tak, aby był zgodny z pierwowzorem. Stąd ten blask nowości. Na skrzyni spoczywa w pozycji półleżącej święty. Skrzynia wsparta jest na sześciu orłach a całość unoszą figury symbolizujące cztery stany. Trumna znajduje się pod pozłacanym baldachimem wzorowanym na konfesji Berniniego w Bazylice św. Piotra w Rzymie. Spuśćmy zasłonę milczenia na ową kopię sprawiającą wrażenie dość nieudolnej imitacji (mnie przypomina plastik pomalowany złotą farbką, ale ja jestem tylko amatorem, który się nie zna). Za relikwiarzem znajduje się marmurowa płyta nagrobna na tumbie - dzieło innego gdańskiego mistrza Hansa Brandta. Płyta jest mało widoczna, bo dostęp do niej jest zagrodzony. Jest to zrozumiałe, bowiem całość znajduje się za ołtarzem głównym.
(j.w)

Innym ciekawym dziełem jest płyta nagrobna wykonana przez Wita Stwosza a dedykowana arcybiskupowi Oleśnickiemu. Powstała pod koniec XV wieku na zlecenie brata zmarłego i jednego z krewnych.
Płyta nagrobna arcybiskupa Oleśnickiego (Witt Stwosz)

Jako że mam słabość do lekko nadgryzionych zębem czasu dzieł zwróciłam uwagę też na inną płytę nagrobną arcybiskupa Jakuba z Sienna zmarłego pod koniec XV w. I tu znowu pojawia się ślad gdański – płytę nagrobną zamówił sam arcybiskup u gdańskiego rzeźbiarza i architekta Hansa Brandta. To co się zachowało jest albo niedokończonym dziełem, albo dziełem wyblakłym z biegiem lat. Gdańszczanie mogą podziwiać Św. Jerzego tego rzeźbiarza w Dworze Artusa. A święty Jerzy jak wiadomo jest mi szczególnie bliski, bowiem jest patronem mojego taty (a pisze to ateistka wrząca w dobre duchy i anioły).
Płyta nagrobna arcybiskupa Jakuba z Sienna (Hans Brandt)

No ale w końcu do Gniezna jedzie się obejrzeć Drzwi Gnieźnieńskie. Miałam duże szczęście, że trafiło mi się oglądanie indywidualne z panią przewodnik tylko do mojej dyspozycji. Mogłam więc zadać parę pytań (które mogłabym też zadać i w większym gronie, ale jako osoba niezwykle nieśmiała bym ich nie zadała).

Drzwi zostały wykonane za panowania Mieszka III Starego (przełom XII i XIII wieku). Przedstawiają życiorys Św. Wojciecha. Początkowo znajdowały się w otworze drzwiowym, prowadzącym do wschodniego wejścia do nawy głównej, zaś pod koniec XIX w. zostały osadzone w wejściu zachodnim. Wykonane zostały ze stopu miedzi, cyny i ołowiu.
Drzwi Gnieźnieńskie

(j.w)

Kiedy pani przewodniczka opowiadała historię świętego naszły mnie dwie refleksje. Po pierwsze nie dziwię się, że spotkał go taki los, jaki spotkał, skoro ośmielił się odprawiać nabożeństwo w miejscu świętym dla pogan tj. w ich świętym gaju. Po drugie - poganie pozbawili świętego głowy, co jest okrutnym bestialstwem, ale chrześcijanie poćwiartowali jego szczątki tak, aby każdemu dostała się cząstka tej świętości I tak dziś w Gnieźnie w trumnie za ołtarzem znajdują się kości długie świętego, większa część korpusu znajduje się w Pradze, wykradziona przez czeskiego księcia Brzetysława w XI w. a głowa oraz ….. tu przestałam słuchać odpowiedzi na zadane przez siebie pytanie, bowiem wydała mi się zbyt makabryczna i wolałam już tego nie wiedzieć co ludzie ludziom mogą uczynić i to ludziom uważanym przez nich za świętych.

Same drzwi gnieźnieńskie są bardziej pamiątką historyczną niż dziełem artystycznym. Ich twórca czy też twórcy nie są znani. Być może jednak to, iż nie można do nich podejść zbyt blisko sprawia, że nie byłam w stanie docenić kunsztu wykonania. Za to doceniam ich wiekowość.

Ja chyba naiwnie spodziewałam się drzwi w rodzaju tych Floreńskich do Baptysterium, a to przecież i inny czas i materiał i artyści innego kalibru.

Reasumując nie żałuję, iż Gniezno odwiedziłam, choć spodziewałam się większych przeżyć. Ale potrzebne są i mniejsze, aby potem docenić te większe.
I tradycyjnie parę zdjęć z Gniezna

Pomnik Bolesława Chrobrego przed Bazyliką


Pomnik Św. Wojciecha


Pomnik Bolesława II Szczodrego

Posąg Przemysła II

Muzeum Początków Państwa Polskiego

Kopia wg rysunków Matejki Insygniów Królewskich


niedziela, 21 września 2025

Wystawa polskiej sztuki XIX wieku w Muzeum w Poznaniu i parę skojarzeń i refleksji


Rozmowa Podkowiński (MNP)

O pobycie w poznańskim muzeum wspominałam już cztery lata temu. Wtedy jednak bardziej skupiłam się na pierwszym piętrze i sztuce polskiej z XX wieku. Dziś kolej na moją ulubioną galerię, która znajduje się na trzecim piętrze. Możemy tu znaleźć obrazy Wyspiańskiego, Mehoffera, Podkowińskiego, Weissa, Ślewińskiego, Gierymskiego, Malczewskiego, a też Matejki, Grottgera, Gersona i wielu, wielu innych. Kiedy patrzę na wydany przez Arkady przewodnik o zbiorach poznańskiego muzeum myślę sobie, że mój wybór zdjęć byłby zupełnie inny. Znalazłam jedynie dwie reprodukcje obrazów, które i ja dołączyłam do moich zbiorów. To tylko potwierdza różnorodność gustów i zainteresowań.  Wymieniając autorów dzieł zapomniałam o Oldze Boznańskiej. Czyż to nie symptomatyczne. Całkiem niedawno wspominałam przyjaciółce o poszukiwaniach w galeriach sztuki obrazów i rzeźb malarek dzieląc się refleksją, iż owej sztuki kobiecej (wróć, sztuka nie ma płci, ale sztuki tworzonej przez kobiety) jest w muzeach i na wystawach tak znikoma ilość. A przyczyną wcale nie jest brak malarek, czy brak talentów malarskich u kobiet. Chciałam tu odesłać do wpisu o książce Histeria sztuki, ale chyba go nie zamieściłam. 

Portret Marii Strzemboszowej-Kraszewskiej Boznańska (MNP)

Akurat Boznańska nie jest tu najlepszym przykładem reprezentatywności sztuki kobiecej, gdyż należała do kilku nielicznych pań, którym  udało się przebić w męskim. Malowała głównie portrety, jest to ten rodzaj malarstwa, którego nie darzę szczególną estymą, choć bywają wyjątki. Wśród portretów Olgi moją uwagę przykuły dwa. Pierwszy to Portret Marii Strzemboszowej Kraszewskiej z 1905 r. Pani Maria była wnuczką pisarza Józefa Ignacego Kraszewskiego (tego pana od Starej Baśni, albo Hrabiny Cosel. Obawiam się jednak, że nawet ta informacja nie przybliży bohaterki młodszemu pokoleniu. Książek się dzisiaj nie czyta, bo to jest zbyt trudne i czasochłonne, a ekranizacja Hrabiny Cosel to taka staroć, do której mało kto z młodszego pokolenia dotrze. Kraszewski był niezwykle płodnym pisarzem i bardzo popularnym w swoich czasach (wiek XIX). Sama brałam w 2012 r. udział w czytelniczym wyzwaniu 200 na 200 czyli czytamy dwieście utworów Kraszewskiego na 200 rocznicę urodzin pisarza. I udało się. Łącznie kilkunastu, a może kilkudziesięciu uczestników przeczytało ponad dwieście utworów (ja kilkanaście). Najbardziej ceniłam w nich rys obyczajowo-społeczny. Z historią pan Kraszewski nieco się rozmijał, ale nie można mu czynić z tego powodu zarzutu, nie miał on wówczas dostępu do historycznych źródeł). Ale wracając do wnuczki pisarza pani Maria była żoną przedwojennego kustosza biblioteki polskiej w Paryżu, a z Olgą przyjaźniła się od ponad dwudziestu lat (w momencie pozowania). Maria też malowała i wystawiała obrazy na Salonie Niezależnych w Paryżu (martwe natury, pejzaże i portrety). Podobno była też nieformalną uczennicą Boznańskiej, a po jej śmierci była wykonawczynią jej testamentu. Ciekawa jestem, czy na lublińskiej wystawie znajdę jakąś jej pracę. Informacje o pani Marii pochodzą z katalogu rękopisów biblioteki polskiej w Paryżu. 
Mnie przypomina nieco starszą wersję panny Stacy – nauczycielki Ani z Zielonego Wzgórza (w jednej z filmowych ekranizacji), a co za tym idzie wydaje się osobą znajomą i pokrewną duszą. Osobą ciepłą i przyjazną. 

Dziewczyna z tulipanami Boznańska (MNP)

Drugim portretem (choć czy można go tak nazwać mam wątpliwości) pędzla Boznańskiej, który zwrócił moją uwagę jest Dziewczyna z tulipanami. Dziewczyna jest malowana nieco z boku, nieco z tyłu, więc nie widać jej twarzy, jedynie lekko przymknięte powieki, znużony wyraz twarzy, a uwagę zwracają ręce odpychające kwiaty leżące na kolanach dziewczyny. Obraz w odcieniu szarości i bieli z zielonymi łodyżkami kwiatów i zielonym oparciem krzesła. Pochodzi z końca XIX wieku i został podarowany Muzeum w Poznaniu przez panią Julię Chądzyńską- lekarkę i żonę lekarza Boznańskiej.

Wystawę rozpoczynają projekty witrażowe i obrazy Wyspiańskiego i Mehoffera, dwóch kolegów a potem dwóch rywali. Malarstwo Wyspiańskiego reprezentują głównie portrety dzieci (śpiący Mietek, dziewczynka z dzbanuszkiem, dziewczynka z kapeluszem). Jest też Portret Ireny Solskiej. Solska była znaną aktorką i reżyserką, malował ją nie tylko Wyspiański, ale także Wyczółkowski, Malczewski, Kossak, Witkacy. Była córką malarki i sama też uczyła się rysunku i malarstwa. Występowała głównie w Krakowskim Teatrze Miejskim (dzisiejszy Teatr Słowackiego), gościnnie we Lwowie, a także kierowała w latach trzydziestych ubiegłego wieku własnym teatrem im Żeromskiego znajdującym się na warszawskim Żoliborzu. Byłą drugą żoną aktora Ludwika Solskiego. Za moich młodych lat Solski było to znane z teatralnego świata nazwisko (głównie z roli starego wiarusa w Warszawiance, małej a jak znaczącej).
Portret Ireny Solskiej Wyspiańskie (MNP)

Zwróciłam uwagę na ten portret dlatego, iż dwa tygodnie wcześniej oglądałam inny portret pani Solskiej namalowany także przez Wyspiańskiego. Miało to miejsce na wystawie Olga Boznańska i malarstwo polskie XIX i początku XX wieku (w Pałacu Opatów w Gdańsku). Ta sama osoba, a jakże inaczej przedstawiona. W Poznańskiej galerii aktorka jest sportretowana w pastelowych kolorach, w zasadzie raczej narysowana niż namalowana. Portret bardzo przypomina w stylu znajdujący się obok Portret dziewczynki (ułożeniem dłoni i kolorem sukni, gdzie dominuje niebieski). W Oliwskiej galerii przedstawiona na obrazie kobieta pochylona nad robótką jest ledwie rozpoznawalna. Jest on bardzo intymny, kobieta została uwieczniona w domowym zaciszu, nie w świetle lamp scenicznych, jak na większości jej portretów (np.  infantka w Cydzie u Kossaka).
Portret Ireny Solskiej Wyspiański (zbiory MNG)

Niedawno wspominałam o mojej manii do kolekcjonowania obrazów Ludwika de Laveaux. Mania rozpoczęła się od kiedy obejrzałam jego pierwszy obraz w stołecznej galerii sztuki Kawiarnia paryską w nocy. Ludwik żył krótko (lat 25) a  intensywnie. Zdążył w tym czasie ukończyć studia malarskie w pracowni Józefa Mehoffera, namalować wiele pięknych obrazów, zaręczyć się z Marysią Mikołajczykówną, siostrą Panny młodej z Wesela Wyspiańskiego (sam został prototypem postaci Widma w Weselu), mieć romans z pewną hrabianką, wyjechać na stałe do Paryża i odbyć kilka podróży do Bretanii, Londynu i Oksfordu. Ja w wieku 25 lat zdążyłam zaledwie ukończyć studia i stojąc na początku swej drogi zawodowej podjęłam pracę w studenckiej spółdzielni pracy (sprzątając statki na stoczni), aby przedłużyć sobie młodość i móc wynająć pierwsze samodzielne mieszkanie. No i dziś mając wiele więcej nie osiągnęłam tyle, ile Laveaux, co potwierdza, iż nie ważne ile, ważne jak. Choć prawdę mówiąc, ja na swoje życie nie narzekam.
W poznańskiej świątyni sztuki trafiłam aż na trzy obrazy Ludwika. Pierwsze dwa to Włóczęga oraz Dwie dziewczyny wiejskie. Typowy przykład modnego wówczas nurtu chłopomanii. Dwie dziewczyny powstały prawdopodobnie w Bronowicach, gdzie mieszkała narzeczona malarza Marysia. Dziewczęta są hoże, zdrowe i radosne, odświętnie ubrane. Gdyby nie bose nogi, tobołki na plecach i dzbanek w ręku jednej z nich można by pomyśleć, że idą do kościoła. Czerwień sukien podkreśla żywiołowość utworu.
Dwie dziewczyny wiejskie Ludwik de Lavaux

fragment powyższego obrazu


Trzeci obraz powstały w Paryżu wykazuje wyraźny wpływ impresjonizmu na pracę malarza; Moulin Rouge w Paryżu nocą. Mam słabość do nokturnów, w tym do mojego ukochanego obrazu Opery Paryskiej Aleksandra Gierymskiego. Moulin Rouge wydaje się zestawem kolorowych plam a chyba nikt kto widział czerwony młyn przy Bulwarze de Clichy  nie ma wątpliwości co przedstawia.
Moulin Rouge Ludwik de Lavaux


A skoro mowa o Gierymskim to bardzo podobał mi się jego Fragment miasta. Obraz powstał pod koniec XIX wieku. Nie mam pojęcia co to za miasto. Podoba mi się ten zamglony, deszczowy dzień, tramwaj konny w centrum obrazu, odbijające się na mokrej powierzchni ulic przedmioty i ten klimat wczorajszego świata (jakby to określił Stefan Zweig).
Fragment miasta Gierymski

Obraz który mnie zatrzymał na dłuższą chwilę to Targ na kwiaty przed kościołem La Madeleine w Paryżu Józefa Pankiewicza. Od razu przypomniałam sobie oprowadzającą nas po Paryżu przewodniczkę, która opowiadała o tym kościele (o mszach żałobnych Chopina i Mickiewicza, o jego burzliwych dziejach, o architekturze greckiej świątyni, Napoleonie i cesarzu, no i odbywających się przed nim targach kwiatowych). Przypominają mi się ukwiecone schody prowadzące do wnętrza świątyni. Kościół La Madeleine jest bliski memu sercu, a w Paryżu nie mam tak wielu bliskich mi kościołów. Obraz Pankiewicza uznawany był za początek polskiego impresjonizmu. Powstał pod wpływem obejrzenia w Paryżu retrospektywnej wystawy Moneta w 1898 r. Jest jeszcze mocno realistyczny, ale zawiera już zapowiedź nowego nurtu.
Targ na kwiaty przed kościołem La Madeleine Pankiewicz

A na zakończenie aby przełamać ten paryski klimat Śnieg Juliana Fałata. Zimowe obrazy Fałata zauroczyły mnie kiedy obejrzałam Kraków w zimie (we wrocławskim muzeum narodowym). Śnieg - tchnie spokojem, jest bardzo oszczędny w wyrazie; rozległy, pusty krajobraz sprzyja kontemplacji i zadumie. Jak na zimowy pejzaż przystało jest monochromatyczny; niebiesko, biało, czarny z odcieniem żółci. Fałat urodził się w chłopskiej rodzinie i jego droga artystyczna była mozolna i wyboista, a jednak dzięki ciężkiej pracy i pewnemu splotowi korzystnych okoliczności osiągnął sukces, został dyrektorem Szkoły Sztuk Pięknych w Krakowie i wprowadził katedrę pejzażu. Jedną z ważnych zmian w szkole krakowskiej było wprowadzenie malowania pejzażu w plenerze, czyli tego, na co nie godził się Matejko.
Śnieg Julian Fałat

To zaledwie kilka obrazów które przyciągnęły moją uwagę, a było ich zdecydowanie więcej. Może kolejna wizyta zaowocuje kolejnym muzealnym wpisem.
Moja tablica widokówek otrzymywanych od przyjaciół i znajomych zapełniła się i niedługo trzeba będzie zrobić kolejne już przegrupowanie kierując się datą otrzymania pocztówek. Bardzo mnie to cieszy. Ostatnio nawet dostałam całkiem długi list od thaity. Bardzo ale to bardzo dziękuję za każdy dowód pamięci. Osoby nie podróżujące, lub podróżujące rzadziej rewanżują mi się czy to kartkami świątecznymi, czy kartkami ze swoich miejsc zamieszkania. Cieszę się z każdej kartki, każdego dowodu pamięci. 
Mimo, że poczta rzuca nam kłody pod nogi. Ostatnio dwie kartki z Poznania musiałam wysyłać z Gdańska, bowiem poczta wyprodukowała kompletnie bezmyślnie znaczki pocztowe zakrywające niemal całą powierzchnię karki nie pozostawiając miejsca na tekst. Może wydaje im się że wystarczy zamieścić adres i ikonkę (lajka, serduszko, buźkę). I choć szukałam poczty ze znaczkami mniejszego formatu to nie znalazłam. Stąd musiałam wrócić do domu, włożyć kartkę w kopertę i dopiero wówczas wysłać kartkę. 
Tablica z kartkami

I gdzie tu pisać tekst?