Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 31 stycznia 2012

Quo vadis (czyli dokąd idziesz Panie) Henryk Sienkiewicz

Po Quo vadis Henryka Sienkiewicza sięgnęłam spontanicznie. Przeczytawszy krótką (encyklopedyczną niemal) biografię noblisty (seria Portrety Polaków) nabrałam ochoty na powrót do sienkiewiczowskiej prozy. Chciałam sprawdzić, czy Sienkiewicza da się dzisiaj czytać. Wiele młodych ludzi pisze, iż jego proza jest nie do strawienia. Ujrzawszy zatem Quo vadis u znajomych na półce stwierdziłam, że jest to znak, którego nie mogę zlekceważyć. Zaczęłam czytać w piątek wieczorem, skończyłam w niedzielę rano.
Quo vadis to powieść historyczna o czasach cesarza Klaudiusza Nerona. Powstała ona na skutek fascynacji autora starożytnością. Na miejsce akcji wybrał Sienkiewicz Rzym, dzięki swej dogłębnej znajomości topografii miasta. Kiedy odwiedzał je po raz czwarty (a było to wiosną 1893 roku) pomysł powieści kiełkował już w jego głowie. Cicerone Sienkiewicza był wówczas malarz Henryk Siemiradzki, który zaprowadził go do mieszczącej się na Via Appia kapliczki Quo vadis. Legenda mówi, iż powstała ona w miejscu spotkania Chrystusa ze Św. Piotrem opuszczającym Rzym. Quo vadis Domine?, czyli Dokąd idziesz, Panie? - tymi słowy miał się zwrócić pierwszy apostoł do Chrystusa, kiedy zobaczył go idącego do Rzymu. Apostoł nie mógł zrozumieć, dlaczego Pan wraca do miasta, w którym niepodzielnie rządził wszechwładny i okrutny Neron, do miasta bezprawia i rozpusty, miasta, w którym przelano krew tylu niewinnych chrześcijan.
Zarówno Siemiradzki, jak i Sienkiewicz interesowali się starożytnością, czytywali Roczniki Tacyta i opowiadania Swetoniusza. Zainspirowały one między innymi Siemiradzkiego do namalowania słynnego obrazu Pochodnie Nerona (ukazującego oczekiwanie cesarskiej świty na ukaranie chrześcijan za spowodowanie pożaru Rzymu), a Sienkiewicza do napisania dzieła, które zapewniło mu światowy rozgłos. Quo vadis zostało przetłumaczone na kilkadziesiąt języków i jest chyba najbardziej znanym utworem noblisty.
Fabułę utworu stanowi historia miłości rzymskiego patrycjusza Marka Winicjusza do słowiańskiej królewny Ligii, będącej zakładniczką cesarza. Ligia za namową Petroniusza, krewnego Marka, zostaje sprowadzona na dwór Nerona, aby stamtąd być odesłaną do domu Winicjusza i zostać jego kochanką. Ligia, będąca wyznawczynią nowo szerzącej się religii, mimo rodzącego się w jej sercu uczucia do młodego patrycjusza, woli ucieczkę i perspektywę życia w ukryciu, wśród swoich współwyznawców, niż zhańbienie i życie w dostatku w jego domu. Jak to często bywa w życie jednostek wkracza historia i polityka. Walka o zwiększenie strefy wpływów pomiędzy Tygellinem (prefektem pretorianów) a Petroniuszem (doradcą Nerona) wplątuje młodych bohaterów powieści w liczne opresje. Porwanie, ukrycie, aresztowanie, osadzenie w więzieniu i skazanie na śmierć dziewczyny. W Rzymie wybucha wielki pożar, który niszy sporą cześć miasta i pozbawia życia wielu jego mieszkańców. Sprawcą pożaru z 64 r. n.e. (ostatniego, tak wielkiego pożaru Rzymu) czyni Sienkiewicz samego Nerona, który postanawia spalić miasto, aby czerpać z tego faktu natchnienie dla tworzenia swojej poezji. Historycy nie są zgodni, co do faktycznej przyczyny pożaru, ale w większości przeważa pogląd, iż był on zdarzeniem losowym, spowodowanym między innym nieodpowiednim sposobem zabudowy miasta oraz brakiem sprzętu gaśniczego. Pragnąc uspokoić wzburzony lud Neron rozpoczyna poszukiwania winnych i znajduje ich w postaci wyznawców nowej sekty (tak wówczas nazywano chrześcijan, przypisując im przy okazji szereg niegodziwości, w tym mordowanie dzieci czy zatruwanie studni).
Dla złagodzenia niekorzystnych nastrojów Neron urządza igrzyska, w których zamierza przykładnie ukarać chrześcijan.
Opisy tortur, jakim poddano pierwszych męczenników budzą grozę i wstręt. Miałam ochotę opuścić co bardziej „malownicze” obrazy bestialstwa i zezwierzęcenia.
Fabuła stanowi tło dla przedstawienia rządów despotycznego cesarza Nerona oraz trudnych początków chrześcijaństwa w Rzymie. Opis męczeństwa pierwszych wyznawców Chrystusa wystawia świadectwo barbarzyństwa tamtych czasów.
Nie leżący w kręgu moich historycznych zainteresowań okres starożytności, dzięki lekturze Sienkiewiczowskiej Quo vadis rozbudził mój apatyt na bliższą znajomość z tym okresem dziejów, a Rzym starożytny (a raczej to, co z niego pozostało) będzie przedmiotem kolejnych poszukiwań podczas kwietniowej wycieczki.
Stworzony przez Sienkiewicza obraz starożytnego miasta urzeka barwami i wyrafinowanym smakiem. Sienkiewicz pisząc o Rzymie korzystał między innymi z dzieła Petroniusza, którego uczynił jednym z bohaterów powieści (rzymskiego patrycjusza, pisarza, polityka i filozofa) Uczta Trymalchiona. Może dlatego czytelnik odnosi wrażenie, iż wsiadł w machinę czasu, cofnął się kilkanaście wieków wstecz i stał się obserwatorem życia na dworze cesarza, w patrycjuszowskich domach, czy czynszowych kamienicach (zwanych insulami). Sienkiewicz opisuje bardzo dokładnie codzienność miasta; od architektury, poprzez stroje, obyczaje, potrawy, a nawet to, co stanowiło przedmiot rozmów.
Powieść napisana jest pięknym, literackim językiem, z tym cudownym, sienkiewiczowskim – jakowoż. Czytając jakowoż natychmiast pojawia mi się przed oczami koniec I tomu W pustyni i w puszczy (Jakowoż byli wolni, ale w samym sercu afrykańskiej puszczy). Lektura dosłownie wsysa do wewnątrz. Tacy bohaterowie jak Neron, Chilon, czy Petroniusz pozostają na zawsze w pamięci czytelnika, ze względu na ich wyrazistość. Natomiast sama Ligia i Marek Winicjusz na ich tle wypadają dość blado, podobnie zresztą, jak postaci pierwszych chrześcijan z pokorą idących na śmierć.
Mnie czytało się fantastycznie. Moim zdaniem jest to bardzo dobra książka, do której warto wrócić i którą powinno się przeczytać. Filmowe adaptacje stanowią jedynie erzac. 
Zdjęcia z internetu: 1. okładka, 2. Pochodnie Nerona Siemiradzkiego, 3. Kaplica Qvo vadis na Via Appia w Rzymie

niedziela, 29 stycznia 2012

Urodziny z Romą, czyli to co tygrysy lubią najbardziej

Jak co roku sprawiłam sobie urodzinowy prezent i poleciałam na klika dni do Warszawy, żeby zanurzyć się w świecie musicali. To, że będę oglądać Les Mis (Nędzników) nie budziło najmniejszej wątpliwości, ale skoro miałam do dyspozycji trzy wieczory wybrałam się także na Najlepsze z Romy oraz Zdobyć, utrzymać, porzucić. Po paryskim koncercie Notre Dame de Paris poprzeczka została podniesiona dość wysoko i to budziło moje obawy przed kolejnym obejrzeniem Les Mis. Czy mój ulubiony musical (zaraz obok NDDP) nie zawiedzie moich nadziei, czy mój apetyt zaostrzony w Bercy zostanie zaspokojony, czy może na zawsze już pozostanę wielbicielką jednego wykonania - takie wątpliwości targały mną przed spektaklem.
Zacznę od, moim zdaniem, najsłabszego przedstawienia Zdobyć, utrzymać, porzucić. Nie wiem, czy znacie przedstawienie Klimakterium i już. Spektakl o paniach w wieku menopauzalnym i ich perypetiach związanych z próbą pogodzenia się z upływem czasu. Temat mało zabawny, ale według mnie rzecz naprawdę godna jest polecenia; przede wszystkim, jako lek na chandrę i smuteczki. Działa, jak napój rozweselający. Dawno nie śmiałam się tak mocno i tak całą sobą, jak na Klimakterium. Polecam i dla pań i dla panów. Nowe słowa do znanych utworów, dowcipne dialogi i świetna gra aktorska. Trudno nazwać to przedstawienie ambitnym, ale przecież nie o to tu chodzi.
Otóż Zdobyć, utrzymać, porzucić (w skrócie ZUP) jest utrzymane w stylu Klimakterium, tyle, że dotyczy zagadnień różnego podejścia do życia przez panie i przez panów. Trzy panie (Olga Bończyk, Katarzyna Żak i Katarzyna Zielińska) przy akompaniamencie muzyki dowodzą, jacy to ci panowie są beznadziejni. Zasadniczą myśl spektaklu można by wyrazić słowami, iż największym nieszczęściem kobiety jest mężczyzna. Zapewne jest w tym sporo racji, tak samo, jak w stwierdzeniu odwrotnym, iż to kobieta jest nieszczęściem jego życia, a zarazem najlepszym, co mu się w nim przytrafiło. Ale, żeby nie było zarzutów o szowinizm, jest też w spektaklu sporo autoironii kobiet w stosunku do samych siebie. Jako głos rozsądku występuje głos Artura Andrusa. Dlaczego zatem napisałam, że było to najsłabsze z obejrzanych przedstawień? Moim zdaniem
Po pierwsze, to co było (w pewien sposób nowe i odkrywcze) w Klimakterium, nie jest takim w Z.U.P.
Po drugie banalne teksty, znane powiedzonka i dowcipy, zero niedopowiedzeń, humor tego typu, aby nie było wątpliwości, że ktokolwiek, czegokolwiek nie zrozumie.
Po trzecie panie grały dobrze aktorsko, ale wydaje mi się, iż nie włożyły w przedstawienie serca.
Po czwarte - w konkurencji z Les Mis, czy choćby z Najlepsze z Romy spektakl nie miał żadnych szans.
A może się czepiam. Nie wiem. W każdym razie przedstawienie, aczkolwiek uśmiechnęłam się kilka razy, nie rozbawiło mnie, a chyba taki był jego zamysł. Jednak widziałam, że wiele osób bawiło się bardzo dobrze i wyszło w świetnych humorach. Widocznie to przedstawienie nie dla mnie.
Najbardziej podobały mi się komentarze Andrusa. Pozostawiały one jakąś nutkę niedopowiedzenia. Jeden z jego komentarzy mogłabym nazwać najlepszą puentą tego przedstawienia, nawet zastanawiałam się, czy nie wyraża on zdania pana Artura na temat spektaklu. Ale chyba, jego znaczenie jest znacznie bardziej uniwersalne.
A brzmiał on mniej więcej tak:
Witam Państwa serdecznie. Zanim poproszę o wyłączenie telefonów proszę, aby Państwo zrobili sobie telefonem zdjęcia. Będzie potem można pokazać znajomym i pochwalić się, że byli państwo w teatrze. Nie szkodzi, że nie widzą państwo na czym, w końcu ważne, że w ogóle byliście. Smutne, ale jakże często prawdziwe, zresztą nie tylko w odniesieniu do sztuk teatralnych. Często dotyczy także wystaw muzealnych, koncertów, odwiedzanych świątyń, budowli, miast.... itd.
Drugie przedstawienie to Najlepsze z Romy. Jak nietrudno się domyślić były to utwory z wystawianych w Teatrze w przeciągu ostatnich kilku lat musicali; począwszy od Craizy for you aż po premierowego Aladyna (musical dla młodego widza). Podobnie, jak w przypadku książek, tak i w przypadku musicali są takie, które mogę oglądać po wielokroć, a są też takie, które są jednokrotnego użytku. Miałam szczęście, gdyż w większości spektakl składał się z moich ulubionych utworów. Nawet, jeśli nie przepadałam za musicalem, to prezentowanych utworów słuchałam z dużą przyjemnością. Szczególną radość wzbudziły utwory z musicalu Miss Saigon oraz Taniec Wampirów, których nie miałam okazji oglądać w Romie. Dużą przyjemność sprawiły mi także utwory z przedstawień dla młodego widza; takie jak Bezczelna mina z Piotrusia Pana (mogłam jedynie żałować, iż nie występował Robert Rozmus, który śpiewał podczas mojej poprzedniej wizyty na spektaklu, albo jeszcze lepiej pan Wiktor Zborowski, którego wykonanie uważam za najlepsze) czy Meluzyna z Akademii Pana Kleksa (z rewelacyjną Malwiną Kusior). Gwiazdami wieczoru byli dla mnie: Ewa Lachowicz, Edyta Krzemień, Malwina Kusior, Jan Bzdawka, Damian Aleksander i Paweł Podgórski (choć wykonanie Na Orbicie serc bez Łukasza Dziedzica pozostawia niedosyt). W przedstawieniu Najlepsze z Romy uczestniczyłam po raz drugi. Podobał mi się pomysł na wymianę części utworów w stosunku do zeszłorocznej edycji, przy zachowaniu absolutnych hitów z każdego spektaklu. Tym sposobem oglądałam niby takie samo, a jednak nie to samo przedstawienie. Muszę jednak przyznać, że mam mieszane uczucia, co do tego typu przedstawień - składanek. Z jednej strony pozwalają poznać utwory, których nie mieliśmy okazji wysłuchać na scenie teatru, ale z drugiej pozostawiają pewien niedosyt, rozbudzają apetyt na więcej. Dlatego cieszę się, iż trzy utwory z Nędzników były zapowiedzią przygody, którą mogłam kontynuować dwa dni później.
Kiedy kupuje się bilety na przedstawienie, najczęściej, nie zna się jeszcze obsady. Jest to trochę jak traf na loterii. Oczywiście wszyscy (większość) solistów TM Roma to fantastyczni wykonawcy, ale ... każdy z nas maniaków ma swoich ulubieńców. Moim jest Łukasz Dziedzic. Pisałam już nieraz, że jego głos mnie uwodzi i robię się miękka w kolanach, kiedy go słucham. Tym większa była moja radość, iż wczoraj to on śpiewał partię inspektora Javerta. i robił to, jak zwykle rewelacyjnie. Po raz kolejny mogłam podziwiać cudowne dziewczyny Ewę Lachowicz, jako Eponine i Edytę Krzemień, jako Fantine. Po raz pierwszy miałam okazję słuchać Jana Bzdawki, jako Enjolvas (przepraszam, jeśli przekręciłam nazwisko przywódcy studentów). Muszę przyznać, iż brzmi on wcale nie gorzej niż osławiony Łukasz Zagrobelny. No i wreszcie wspaniały Janusz Kruciński w tytułowej roli Jana Valjeana. Nie zamieszczę dziś wielu odnośników, bo zdaję sobie sprawę, że mało kto tu zagląda (jakby co, to więcej jest przy poprzednim wpisie o Les Mis), podaj jedynie link do utworu Schyl kark (zbiorowe wykonanie ) Przedstawienie jest w nowej aranżacji (tak informują reklamy), ale przyznam szczerze, że nie wywarła ona na mnie dużego wrażenia. Ani mnie ona zachwyciła, ani zniechęciła.
Nie powinnam już pisać o Les Mis, bo pisałam o nim niedawno. Napiszę jedynie, że jeśli cały pobyt w Warszawie sprowadziłby się do tego musicalu, to już byłby to wystarczający powód pobytu. Napiszę, że wychodząc z teatru miałam wrażenie, że ubyło mi nie tylko lat, ale i kilogramów, a po schodkach tuneli podskakiwałam, jak sarenka, mimo, iż bliżej mi do hipopotama. Wracając do mieszkania, rozejrzawszy się wokół, czy nikt nie patrzy zrobiłam parę tanecznych pa.. Jeśli więc ktoś z was mieszka w okolicy Miedzianej i widział wczoraj pląsającą damę w zaawansowanym wieku to wybaczcie, to mogłam być ja.
Przepraszam za chaotyczną relację, ale troszkę się spieszę na spotkanie z gośćmi :)
Zdjęcia- źródło internet (na spektaklu nie wolno robi, a w trakcie ukłonów były takie emocje, że zapomniałam, iż mam aparat). 1-Łukasz Dziedzic, jako Javert. 2. Ewa Lachowicz jako Eponine.

środa, 25 stycznia 2012

Podróże z przygodami, czyli o tym, jak o mało nie spędziłam nocy na Centralnym


Podróżując należy się liczyć z różnymi niespodziankami. Nie zawsze są one przyjemne, czasem bywają dość stresujące, ale z perspektywy czasu wspomina się je z uśmiechem na twarzy. Po wczorajszej przygodzie, ktora mogła się zakończyć noclegiem na Dworcu Centralnym w Warszawie (troszkę przesadzam, boć hoteli w Warszawie dostatek) przypomniały mi się też dwie inne przygody związane z podróżowaniem.

W roku 2008 r. byłam na zorganizowanej (czy na pewno zorganizowanej?) przez biuro podrózy (o dość dobrej marce, z którego usług korzystałam juz po raz piąty i które chwaliłam sobie) wycieczce w Egipcie. Dwa tygodnie błogostanu, ładny kompleks hotelowy, dość dobre (jak na Egipt) jedzenie, brak zemsty Faraona, cudowne, niezapomniane wycieczki i ostatniego dnia informacja, iż wracam nie do Gdańska, a do krakowa, a stamtąd muszę na własną rękę szukać sobie transportu do domu. Jest to ponoć wcale nie rzadka praktyka arabskich przewoźników, iż podstawiają samoloty na mniejszą liczbę osób. W takich sytuacjach biuro podróży zapewnia powrót do kraju, ale nie koniecznie do miejsca wylotu. Tak więc zamiast oprócz zwykłych czterech-pięciu godzin lotu czekała mnie jeszcze dziewięciogodzinna podróż pociągiem. Biuro podróży łaskawie zgodziło sie pokryć koszt podróży pociągiem drugiej klasy. Dobrze, że nie furmanką. Pomijając niewygody podróży, czas wylądowawszy w Krakowie trafiłam na początek zimy. I tak wracając z ponad trzydziestostopniowych temperatur zostałam przywitana kilku stopniowym mrozem. Ponieważ staram się zawsze w każdej sytuacji szukać pozytywów postanowiłam zostać na jeden dzień w Krakowie. Pierwsze kroki po zameldowaniu w hotelu skierowałam do galerii Krakowskiej w celu naabycia kozaków, czapki, rękawiczek i szalika.
Spędziłam wówczas bardzo miły dzień w tym pięknym mieście.

W roku 2010 byłam na wycieczce we Włoszech. Tym razem podróżowałam indywidualnie. Pół roku przed podróżą wykupiłam bilet na samolot z Rzymu do Wenecji, w której miałam spedzic kilka dni. Dlaczego samolotem? Bo taniej i nieco krótsza podróż. Samolot miałam o godzinie osiemnastej. Ponieważ pierwszy raz miałam skorzystać z lotniska Marco Polo w Wenecji troszkę obawiałam się, czy nie pobłądzę i czy po przybyciu na wyspę po zmroku (miałlam dotrzeć na miejsce ok. dwudziestej) odnajdę hotel (w mieście bez nazw ulic). Po przybyciu na lotnisko i podejściu do punktu odpraw okazało się, ze mój samolot odleciał o godzinie ósmej rano. Na nic zdało się tłumaczenie i pokazywanie wydruku rezerwacji z godziną 18. Pani w informacji wytłumaczyła mi, iż ten pośrednik często popełnia takie błędy, a mój samolot odleciał rano, ale może mi sprzedać (!) bilet na kolejny lot. Muszę jeszcze wspomnieć, iz moja znajomość angielskiego i włoskiego jest naprawdę mizerna, a w takich językach rozmawiałyśmy. Na szczęscie Pani wskazała mi na mojej rezerwacji numer telefonu do posrednika, który mówił po polsku. Zadzwoniłam i miły Pan przekonywał mnie, że wszystko w porządku i lecę o 18. Po krótkim wyjaśnieniu okazało się, że rzeczywiscie ktoś (podobno system :) popełnił błąd i pan obiecał kupic mi (bez ponoszenia kosztów z mojej strony) bilet na najbliższy rejs. telefon od pana był dla mnie jak prezent gwiazdkowy. Wszystko skończyło się pomyślnie. Poleciałam samolotem rejsowym z innego terminala. Zamiast malutkiego i dość obskurnego Terminala obsługujacego tanie linie miałam okazję skorzystać z ogromnego, nowoczesnego terminala (40 stanowisk odpraw i tyleż bramek). Nowoczesnośc i rozmach nie wykluczyły jednak dezinformacji i musiałam szukać sobie właściwego wyjscia przemierzając kilometrowe korytarze, gdyż informacje świtlne wskazywały dwa zupełnie odległe stanowiska, a panie obsługujące nie bardzo wiedziały skąd samolot bedzie odlatywał. Z powodu korka naa pasie startowym (godzina w oczekiwaniu na miejsce w kolejce do startu) na miejsce przybyłam około północy. Jeśli dodać do tego rozładowującą się komórkę mamy pełny obraz mojej przygody na lotnisku Fiumicino w Rzymie. Ponieważ, w momencie kiedy dzieją się takie rzeczy człowiek koncentruje się na szukaniu rozwiązań nawet nie zdążyłam się specjalnie zdenerwować.
A dlaczego o tym piszę? Otóż wczoraj (rok 2012) po wylądowaniu na Okęciu (45 minut lotu zamiast 6 godzin jazdy pociągiem, a cena taka sama, jak się wcześniej zarezerwuje. Piszę o tym, tylko dlatego, ze wielu osobom wydaje się, ze latanie jest duzo droższe od podróóży koleją) przez niemal godzine czasu usiłowałam się skontaktować telefonicznie z panem, od którego miałam odebrac klucze do wynajętego mieszkania.O godzinie 23 po bezskutecznej próbie nawiązania kontaktu zameldowałam się w hotelu i zasiadłam do internetu w poszukiwaniu noclegów. Po kilku minutach odezwał się Pan przepraszając i obiecując przyjechac po mnie, gdziekolwiek jestem. Okazało się jednak, iż nie mozna się wymeldować z hotelu po piętnastu minutach od zameldowania nie uisciwszy opłaty. Tym sposobem miałam okazję odbyć nocny spacer po pięknie oświetlonym Nowym Swiecie. A teraz w oczekiwaniu na mojego pechowego właściciela mieszkania (któremu padła komórka i nie mógł się wcześniej skontaktować) napisałam ten wpis.
Takie przygody, które teraz wspominam z usmiechem uczą mnie, iż w każdej sytuacji mozna znaleźć jakieś pozytywne strony.
2008-2010-2012 - może kolejna tego typu przygoda poczeka do 2014 roku.

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Anna Karenina- kobieta poszukująca szczęścia

Będzie to jedna z moich najkrótszych recenzji książkowych. Lekturę skończyłam ponad tydzień temu, ale nie mogłam zabrać się za napisanie swoich wrażeń. Zaczynałam pisać tę recenzję wiele razy i kasowałam. W końcu poddałam się. 
Do kolejnej książki Lwa Tołstoja podeszłam z pewną obawą. Wcześniejsza lektura powieści Zmartwychwstanie mocno mnie znużyła. Za dużo było tam, jak dla mnie „tołstojowskiej filozofii” wyrażającej jego poglądy na kwestie społeczno-ideologiczne, przypominające połączenie idei anarchistyczno -komunistycznych z religijnymi. I choć Anna Karenina nie jest ich pozbawiona to słuchało mi się audiobooka znacznie lepiej niż wcześniej czytało Zmartwychwstanie. 
Nie będę streszczała fabuły, bo chyba jest ona znana niemal wszystkim, jeśli nie z lektury, to z jej ekranizacji. Nie wiedząc, co można jeszcze napisać o książce, na której temat już tyle napisano krótko przedstawię, co mi się w niej podobało. 
 Nowatorstwo w przedstawieniu historii kobiety, która dopuszcza się zdrady. Jest to pierwsza powieść, w której autor nie potępia wiarołomnej żony. Tołstoj znajduje usprawiedliwienie dla Anny (system społeczny).
 Wspaniały opis obyczajów z życia wyższych sfer arystokratycznej Rosji (bale, opery, pojedynki, polowania, wyścigi, podróże, flirty i romanse).
 Bogate studium psychologiczne głównej bohaterki. Portret Anny to majstersztyk. Budzi ona z jednej strony mój podziw, bo lubię kobiety odważne, kobiety, które potrafią walczyć o swoje szczęście, próbują coś zmienić, nawet mając świadomość, że ich walka skazana jest na przegraną, kobiety, które nie poddają się. Z drugiej strony zaczyna budzić antypatię, kiedy popada w histerię, staje się zazdrosna, niezrównoważona i nieznośna (ciągłe awantury, skrajne nastroje, zmienność decyzji). Można ją co prawda usprawiedliwić położeniem, w jakim się znalazła, ale z drugiej strony, gdyby Anna umiała znaleźć sobie cel w życiu, skupić się na opiece nad dzieckiem, zajmować gospodarstwem czy działalnością dobroczynną, słowem gdyby poza miłością do Aleksego umiała funkcjonować to cała historia mogłaby potoczyć się inaczej. No, ale na to trzeba by może uległej Dolly, albo nieco naiwnej i niedoświadczonej Kitty. A wreszcie, gdyby Anna była inną kobietą, nie byłaby bohaterką tytułową. Postać Anny jest bardzo wyrazista, przy niej pozostałe bohaterki wypadają nieco blado.
 Oskarżenie systemu społecznego o nierówne traktowanie płci (nikogo nie dziwią liczne romanse Stiwy Obłońskiego, Wrońskiemu romans z żoną wysokiego urzędnika państwowego dodaje splendoru, Anna staje się personą non grata w chwili, kiedy otwarcie przyznaje się do opuszczenia rodziny).
 Historia poszukiwania sensu życia i szczęścia (w miłości-Anna, w macierzyństwie – Dolly, w pracy i w religii - Lewin). 
Mniej podobały mi się tołstojowskie rozważania dotyczące systemu społecznego oraz polityki. 
Książka godna polecenia, chociaż nie potrafiła mnie uwieść. Wysłuchałam z przyjemnością, ale bez ekstazy. Cieszę się, że wysłuchałam, cieszę się, że mam już za sobą, ale czy sięgnę po Tołstoja? - na pewno nie w najbliższym czasie.

sobota, 21 stycznia 2012

Alergia na szkolenia?

Od przedwczoraj mam komputer w domu. Teraz dla odmiany nie mam ochoty na internet. Przewrotna natura kobieca sprawiła, że najpierw nie mogłam się oderwać od internetu, a teraz nie mam ochoty z niego korzystać, więc rzuciłam się w wir czytania i słuchania książek. Do zrecenzowania czekają Maria i Magdalena, Anna Karenina, biografia Sienkiewicza i już za chwilkę Quo Vadis. Czytam książki, których nie było w styczniowym stosiku, a nie czytam tych, które w nim były. No i cierpliwie czekam na natchnienie wierząc, że kiedyś wróci. A czekając zamieszam archiwalny wpis na mój nieulubiony temat - szkoleń.

Nie lubię szkoleń. Ciekawa jestem, czy w tym moim nielubieniu jestem osamotniona. Dotychczas spotkałam jedynie kilka osób, które otwarcie przyznały się do podobnej przypadłości.
Szkolenia moim zdaniem, poza jedną, jedyną korzyścią przynoszą większe koszty niż zyski. Czy bowiem uzyskana wiedza warta jest poniesionych kosztów -wynagrodzenia wykładowców, trenerów, noclegów, podróży, wyżywienia, materiałów szkoleniowych, wynajęcia sali, itp., itd. Moim zdaniem jest to marnowanie pieniędzy, jest to oczywiście moje, subiektywne zdanie, ale to przecież mój bloog.

Tą korzyścią, czyli jak to się dziś mówi „wartością dodaną” szkoleń jest wymiana informacji i doświadczeń pomiędzy osobami z różnych ośrodków. Uzyskujemy pewną wiedzę, której co prawda, nie możemy przełożyć na praktykę wykonywania zawodu, ale już samo uświadomienie sobie pewnych zjawisk, daje nam złudne poczucie pewnego rodzaju wspólnoty. Okazuje się, że w tym łańcuchu niedorzeczności i absurdu nie jesteśmy osamotnieni, a może nawet są inni, którzy mają gorzej.

Ponadto w profesji, która wymaga częstych uzgodnień stanowisk z ośrodkami zamiejscowymi lub z centralą dużo łatwiej prowadzi się potem rozmowy telefoniczne z Jolą niż z panią Jolą, albo co gorsza z panią Iksińską.

Niestety nie mogę pozwolić sobie na całkowite ich zignorowanie, gdyż wpisane są niejako w wykonywany przeze mnie zawód. Dlatego od czasu do czasu mam okazję (muszę) brać w nich udział. Mimo długoletniej „kariery” zawodowej na palcach jednej ręki mogę wymienić szkolenia, które były interesujące, czegoś mnie nauczyły i w których uczestniczenie było przyjemnością. Ilekroć wybieram się na kolejne naiwnie wierzę, że to, które przede mną będzie inne i niezapomniane.

Najczęściej na szkoleniach nie dowiaduję się niczego nowego. A jeśli nawet dowiaduję się czegoś, to jest owo coś mało przydatne w mojej pracy. I pół biedy, jeśli są one (owe szkolenia) jedynie nudne i męczące, gorzej jeśli mamy do czynienia z osobnikami traktującymi swoją działalność dydaktyczną, jako misję, bądź co gorsza, osobami, które chcą, abyśmy uwierzyli, że to co robimy jest rodzajem posłannictwa. Jest to, o tyle niebezpieczne, że poczucie wypełniania misji może nam zastąpić zdrowy rozsądek i rzetelne podejście do pracy. Przestają liczyć się rzeczowe argumenty i logika, a poczucie misji zaczyna usprawiedliwić wszystkie niedorzeczności. Ale najgorzej jest, kiedy wykładowcy są inteligentni, bo wtedy trudniej zdemaskować ich obłudę, czasami udaje się im przekonać nas, że mamy do czynienia ze współczesnymi Judymami i Siłaczkami, a nam nie pozostaje wówczas nic innego, jak iść w ich ślady.
Poza aspektami dydaktycznymi szkolenia niosą za sobą inne mało przyjemne aspekty:
-konieczność pozostawienia bliskich (szczególnie uciążliwa dla matek małych dzieci, które i tak widują swoje dziecko tylko późnym popołudniem),
-reorganizację życia prywatnego (znalezienie opieki do dzieci, odwołanie lekarza, zajęć językowych, wykładów, spotkań towarzyskich, wyjść do teatru, na koncert),
-męczące podróże koleją (jakże często podróż zajmuje więcej czasu niż pobyt),
-konieczność dzielenia wspólnego pokoju z przypadkowymi najczęściej osobami,
-konieczność integracji alkoholowo-tytoniowej (to akurat dla niektórych jest ich wielką zaletą).
-podłe warunki mieszkaniowe (ośrodki-hotele albo położone są na jakimś „zadupiu”, skąd ani dojechać do najbliższej cywilizacji nie można, ani nie ma co robić popołudniami, albo położone są co prawda w centrum miasta, ale za to warunki w nich bardziej zbliżone są do pobytu w schronisku młodzieżowym niż w hotelu – pokoje czteroosobowe bez łazienek i toalet),
-zmiana kuchni (błaha sprawa, ale jednak nie bez znaczenia, dla osób przestrzegających specjalnych diet).
Są osoby, które twierdzą, że na szkoleniu wypoczywają (mnie męczy siedzenie przez osiem godzin dziennie i słuchanie czyjegoś głosu), mogą się wyspać (nie bardzo - jeśli do trzeciej nad ranem słyszę ogłuszającą muzykę), odpocząć od problemów związanych z pracą (szkolenie dotyczy pracy, więc trudno zapomnieć o tejże pracy), zabawić się (niestety, jeśli ktoś nie toleruje dymu tytoniowego nie może uczestniczyć w zabawie).
Tak więc podsumowując doszłam do wniosku, że mam alergię na szkolenia. Zastanawiam się czy to można leczyć. Zdjęcia - z internetu.

środa, 18 stycznia 2012

Mało anielski anioł Carravaggia


Anioły kojarzą się ze zjawami ulotnymi, odzianymi w zwiewne szaty, z ledwie zarysowanymi konturami skrzydeł. Anioł, będący pośrednikiem pomiędzy Bogiem a człowiekiem jest postacią zawieszoną pomiędzy niebem a ziemią.
Tymczasem anioł, który pojawia się na obrazie „Odpoczynek w czasie ucieczki do Egiptu”, namalowany przez Caravaggia nie przypomina żadnego „ze znanych” mi dotąd aniołów. Nie jest nieziemskim zjawiskiem, nie jest pulchnym amorkiem ze skrzydełkami, jest postacią z krwi i ciała. Postacią cielesną, choć hermafrodytą. Odwrócony plecami do widza grający na skrzypcach anioł jest prawie nagi, odziany jedynie w białą wstęgę materii i czarne skrzydła u ramion.
Caravaggio, a właściwie Michelangelo Merisi da Caravaggio barokowy artysta wprowadził do malarstwa postacie z ludu. Z modeli korzystali już wcześniejsi artyści, którzy nieraz nadawali swoim madonnom i świętym rysy twarzy kochanek, czy ludzi z ulicy, zawsze szukając w nich piękna lub też idealizując postaci. Caravaggio po raz pierwszy przedstawia ludzi takimi, jacy są. Tym sposobem jego anioł wygląda, jak człowiek, który pełni rolę anioła. Ale czy na pewno ten anioł jest mało anielski? A może to właśnie w człowieku należy szukać anioła (dobra)? W człowieku, który przecież powstał na obraz i podobieństwo Stwórcy.
Do postaci anioła pozował ten sam model, który uwieczniony został w postaci gracza na obrazie „Grający w karty”.
Jutro późnym wieczorem mam odzyskać laptopa, jest więc szansa na powrót do blogosfery.

wtorek, 17 stycznia 2012

Człowiek śmiechu Wiktora Hugo -pierwowzór Yokera?

Po pochłonięciu Katedry Najświętszej Marii Panny oraz Nędzników zapragnęłam przeczytać coś jeszcze z prozy Hugo.
Człowiek śmiechu” to przedostatnia powieść napisana przez Wiktora Hugo. Choć, zastanawiam się, czy powieść jest w tym wypadku najwłaściwszym określeniem. Czytając książkę miałam wrażenie, jakbym czytała poemat, pomimo, iż tekst nie został napisany mową wiązaną.
Głównym wątkiem powieści są losy trupy kuglarsko -aktorskiej w  siedemnastowiecznej Anglii.
Tytułowy bohater, Gwynplaine - człowiek śmiechu to zdeformowany i oszpecony przez handlarzy dziećmi linoskoczek. Okaleczenie twarzy spowodowało, iż wykrzywiona w wiecznym uśmiechu, sprawia ona wrażenie groteskowe i przerażające. Mamy więc ponownie (podobnie jak w Katedrze NMP) do czynienia z człowiekiem – maszkarą, człowiekiem odrzuconym przez wszystkich. Gwynplaine ma jednak więcej szczęścia, niż miał Quasimodo. Uratowana przez niego niewidoma dziewczynka obdarza go bezgranicznym uczuciem uwielbienia. Ursus, wykształcony filozof, opiekun obojga staje się także prawdziwym ojcem dla przygarniętych przez siebie sierot. Jest też Wilk - Homo, który okazuje uczucia bardziej ludzie niż niejeden z ludzi.
Gromadka żyje sobie szczęśliwie wystawiając mające pobudzać do przemyśleń, a pobudzające raczej do śmiechu scenki-przedstawienia. Dzieje się to do czasu, kiedy ich życie splata się z pragnieniem zaspokojenia zachcianki przewrotnej, próżnej i perwersyjnej księżniczki oraz odnalezieniem wyrzuconej na brzeg morski butelki zawierającej sekret pochodzenia Gwynplaine. Od tej chwili status człowieka śmiechu ulega radykalnej zmianie, a on sam zostaje wystawiony na ciężką próbę charakteru.
„Człowiek śmiechu” to powieść wielowątkowa, pełna dygresji, powieść ironiczna. Autor wyraża w niej po raz kolejny swoje poglądy na temat natury ludzkiej; ułomnej i kalekiej, pazernej i próżnej, żądnej czynić zło w zamian za otrzymane dobro. Hugo przedstawia również poglądy na temat stosunków społecznych panujących zarówno w Anglii, jak i we Francji. Wystąpienie Gwynplaine w Izbie Lordów ma być ostrzeżeniem dla arystokracji przed koniecznymi zmianami istniejącego status quo. Narrator przedstawia obraz zepsutej arystokracji, zabawiającej się podpalaniem domów, gwałceniem kobiet, niszczeniem mienia, przedstawia też niesprawiedliwość systemu władzy oraz mechanizmy rządzące światem. Mechanizmy niezmienne i dziś.
Ponownie odnajduję tu przesłanie, zawarte na kartach wcześniejszych powieści, „najpiękniejsze jest niedostrzegalne dla tych, którzy nie potrafią patrzeć”. Oślepła Dea widzi więcej niż ludzie widzący.
Jedyna trudność w lekturze to spora ilość opisów ciągnących się przez kilka lub kilkanaście stron. Opisy te wprowadzają w klimat powieści i czynią bardziej zrozumiałą historię opisaną na jej kartach. Mogą one jednak mniej zaprawionego w lekturze czytelnika zniechęcać do dalszej lektury. A byłoby szkoda, bo jest ona ciekawa i pouczająca.
Hugo pisze pięknym językiem, przedstawiona historia jest wzruszająca, a poruszone tematy uniwersalne.
Lektura mnie pochłonęła, choć było parę momentów wymagających większego skupienia i nieco męczących (ach te opisy).
Nie wiem, czy ma jakikolwiek związek powieść Hugo z Batmanem, ale ilekroć czytałam opis tytułowego bohatera jawił mi się przed oczami groteskowy uśmiech Jacka Nicolsona, jako Yokera. Jednak Yoker w Batmanie to postać będąca uosobieniem zła. Człowiek śmiechu zaś to uosobienie tego, co biedne, naiwne, ale prostoduszne, dobre i piękne.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Uzależniona od internetu


Od tygodnia nie mam dostępu do internetu, a raczej mam ograniczony dostęp. Komputer oddałam do naprawy, pan informatyk się nie odzywa, a korzystanie z laptopa podróżnego o 10 calowym ekranie wymaga wielkiego samozaparcia i jest mocno frustrujące, tym bardziej, że "chodzi" on szalenie wolno.

No i od tygodnia chodzę bez humoru. Nie mogę dokonać rezerwacji biletów, nie mogę sprawdzic poczty, poczytać wpisów, skomentować, opublikować, wyszukać, dokonać zakupów.
I nie pomaga tłumaczenie, że to żadna tragedia, że możnaby wykorzystać ten czas na inne zajęcia, że i tak za dużo czasu spędzam pod komputerem. Żadne racjonalne argumenty do mnie nie docierają. Jestem od Internetu uzależniona i już.
Znacie na to jakieś lekarstwo?

niedziela, 15 stycznia 2012

Geniusze Rzymu. Bernini i Borromini- rywalizacja, która zmieniła wieczne miasto. Jake Morrissey

Książkę zostawiłam sobie do czytania na sam koniec roku, niejako na deser. Od dawna szukałam polskojęzycznej pozycji poświęconej Berniniemu. Moje zainteresowanie tym Michałem Aniołem epoki baroki zaczęło się od lektury Aniołów i demonów Dana Browna. Obejrzawszy wiele dzieł Berniniego ciekawa byłam życiorysu tego artysty. Krótkie wzmianki dotyczące jego rzeźb oraz pomników architektury wyczytane w poświeconych sztuce albumach oraz na stronach internetowych tylko pobudziły mój apetyt na Berniniego. 
Kiedy dowiedziałam się, iż wydana została książka Geniusze Rzymu - Bernini i Borromini natychmiast dokonałam zakupu. 
Jeśli o życiu Berniniego wiedziałam niewiele, to o życiu Borrominiego nie wiedziałam prawie nic. 
Trudno dziś wyobrazić sobie Rzym bez takich dzieł Berniniego, jak Baldachim w Watykańskiej Bazylice czy Kolumnada na Placu Św. Piotra, wspaniałe fontanny z najbardziej znaną Fontanną Czterech Rzek na Piazza Navona, czy cudowne rzeźby znajdujące się w Galerii Borghese. Wieczne Miasto zdobią także nie mniej piękne, choć może mniej znane dzieła Borrominiego, dla przykładu są to; kościoły San Carlo, San Giovanni na Lateranie czy Saint Agnese in Agone.
Pechowo dla Borrominiego tych dwóch obdarzonych olbrzymim talentem twórców było niemal rówieśnikami. A przecież dwie gwiazdy nie mogą tak samo jasno świecić na jednym niebie. Dla rozwoju talentu i kariery obaj potrzebowali możnych protektorów i zleceniodawców. A pechem Borrominiego było to, iż nie potrafił sobie zjednywać ludzi. Był wybuchowy, introwertyczny, nietowarzyski, pozbawiony umiejętności dyplomatycznych. Nie założył rodziny. Mimo talentu z wielkim trudem zdobywał zlecenia i nie zarabiał wiele, zdarzało się nawet, iż pracował charytatywnie. Bernini natomiast był żywiołowy, towarzyski i miał łatwość w pozyskiwaniu protektorów. Założył rodzinę, co nie przeszkadzało mu w prowadzeniu bujnego życia pozamałżeńskiego.
Książka posiada bogatą dokumentację oraz zawiera wiele ciekawych informacji na temat życia obu artystów. Poznajemy nie tylko kulisy rywalizacji dwojga geniuszy i ich zmagania z pozyskiwaniem sponsorów i zleceń, ale też poznajemy ludzi z ich słabostkami, wadami, a nawet kryminalnymi występkami. Rywalizacja pomiędzy tymi dwoma geniuszami doprowadziła do powstania najwspanialszych budowli, fontann i rzeźb w XVII wiecznym Rzymie.
Jak dla mnie książka zawiera zbyt wiele szczegółów i detali „technicznych” dotyczących rozwiązań artystycznych. Myślę, że zainteresują one bardziej znawców przedmiotu, niż takiego laika jak ja. Trudno to jednak nazwać jej wadą.
Powszechny i podstawowy zarzut, co do książek zawierających opis dzieł twórców to bardzo skromna ilość ilustracji. W książce znalazło się zaledwie kilka czarno-białych fotografii i to dość kiepskiej jakości. 
No i największy zarzut - język. Początkowo nie wiedziałam, czemu tak ciężko mi się czyta. Wszak temat mi bliski, nietuzinkowi bohaterowie, ciekawe informacje, w tle mój ukochany Rzym z jego architekturą i sztuką, a czytanie nastręczało trudności. 
Trudno mi było ocenić, czy jest to „zasługą” autora, czy też winą tłumacza. Kwiecisty język wygląda mi na wkład autora, natomiast brak znajomości tematu, przeinaczenia nazw i miejsc to raczej efekt nieznajomości tematu przez tłumacza. 
Dla przykładu tego lingwistycznego dzieła na stronie 66 znalazło się takie zdanie: "Jego życzeniem jest poświęcić tak dużo czasu nauce architektury i malarstwa, żeby potrafić doskonale połączyć te dyscypliny ze swoimi innymi cnotami". Natomiast na stronie 57 autor (tłumacz) pisze: „Z czterema centralnymi filarami na miejscu, jak niezmiennymi wartownikami kamienia, zadecydowano o lokalizacji kościoła”, a także „Pasował do tamtych czasów [plan centralny], mieszając w jeden giętki wzór logikę starożytnych z wrodzoną teatralnością i oraz papieskich celebracji”. Od tego typu zdań i sformułowań aż się w książce roi. 
Nie mogę powiedzieć, abym lekturę książki uważała za czas stracony, wiele się dowiedziałam na temat obu twórców. Jednak muszę przyznać, że trochę się na tej lekturze zawiodłam. Być może moje oczekiwania były zbyt wysokie, bo oprócz faktów oczekiwałam także ciekawszego sposobu ich przekazania.

piątek, 13 stycznia 2012

Anielski Rzym-część 2

A komputer nadal w naprawie, a ja nadal nie mogę korzystać, więc sobie przenoszę i przenoszę.
Ekstaza Św. Teresy to jedna z najbardziej znanych i rozpoznawalnych, a jednocześnie jedna z najbardziej kontrowersyjnych rzeźb Berniniego.
W powstałej na zamówienie kardynała Cornaro, w latach 1647-1652, w kościele Santa Maria della Victoria kaplicy główną część kompozycji stanowią leżąca na obłoku Święta Teresa i anioł. Kaplica, będąca połączeniem architektury z rzeźbą stanowi typową dla baroku teatralną kompozycję. Po obu jej stronach, w lożach znajdują się sylwetki kardynała Cornaro oraz członków jego rodziny. Na świętą Teresę i anioła spływają wykonane z brązu złote promienie. Kiedy promienie oświetla światło dnia (padające z niewidocznego, znajdującego się w głębi kaplicy okna) na białe, marmurowe postacie Świętej i anioła spływa złocista poświata.
Święta Teresa w swojej autobiografii pisze:
„Ujrzałam obok mnie, po mojej lewej stronie, anioła w cielistym kształcie.(…) Nie był wysoki, ale niski i bardzo piękny. (…) W jego rękach ujrzałam długą, złotą włócznię, a na końcu żelaznego ostrza wydawało mi się, ze widziałam płomyk ognia. Wydawał się wbijać włócznię w moje serce kilkakrotnie tak, aby przeszła moje trzewia. Gdy ją wyciągnął pomyślałam, że wyciągnie je ze środka i pozostawi mnie całą w płomieniach wielkiej miłości do Boga. Ból był tak ostry, że zmusił mnie do wydania kilku jęków, a słodycz wyrządzona mi tym ogromnym bólem tak wielka, jakiej nikt nigdy nie chce stracić.”
Stojący nad Świętą Teresą anioł trzyma w ręku włócznię, którą właśnie wyjął z jej serca. Anioł delikatnie odsłania szatę, aby mógł ponownie zanurzyć ostrze w serce i napełnić niewiastę Bożą miłością. Anioł ma delikatne rysy i tajemniczo się uśmiecha, jakby wyrażał zrozumienie dla ekstatycznego uniesienia kobiety. Święta Teresa leży na plecach, oczy ma przymknięte, a usta rozchylone w niemej ekstazie. Wyraz jej twarzy wyraża ból i rozkosz równocześnie. Szaty niewiasty i anioła tworzą niemal jedność. Kompozycja jest wyrazem idealnego połączenia miłości ziemskiej z miłością niebiańską. Sam Bernini uważał, iż ..to najlepsze dzieło, jakie stworzył…
Jeden z synów Berniniego napisał o kaplicy:
Tak piękne omdlenie powinno być nieśmiertelne, ale ponieważ ból nie wznosi się do Boskiej Obecności w tym kamieniu Bernini uczynił go wiecznym.
I choć większość zachwytów dla dzieła Berniniego w kaplicy Cornaro dotyczy postaci Świętej Teresy, nie można nie zauważyć anioła, który jest siłą sprawczą tego bólu, ekstazy, uniesienia.
Patrząc na twarz Świętej Teresy mam nieodmiennie,(zapewne nie ja jedna), zgoła przyziemne skojarzenia, ale to już zupełnie inna historia.

Cytaty pochodzą z książki Geniusze Rzymu Jake Morrissey.

czwartek, 12 stycznia 2012

Anielski Rzym-część I

Mój laptop wciąż w naprawie :(, a ja wciąż fruwam pod dachami hali w Bercy i delikatnie mówiąc nie chce mi się czytać, pisać, więc wykorzystują zasoby z kilku innych blogów przenoszę sobie wpisy.
W Rzymie jest sporo miejsc, w których mieszkają anioły, ale miejscem, w którym można ich spotkać wyjątkowo dużo jest Zamek i Most Św. Anioła. To dzięki ich obecności to miejsce ma dla mnie szczególny klimat. Przebywając w pobliżu Zamku czuję ich kojącą obecność. Może to dzięki nim bez obaw przechadzam się po zmroku nad Tybrem.
Castel Sant` Angelo, (Zamek Św. Anioła) jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych budowli Rzymu. Cylindryczna budowla z tufu i trawertynu o średnicy 65 metrów dziś nazywana Zamkiem Św. Anioła pierwotnie stanowiła grobowiec - mauzoleum Cesarza Hadriana, jego rodziny i następców. Wybudowane w 135 r. n.e. mauzoleum w ciągu wieków pełniło różne funkcje; fortecy, fragmentu fortyfikacji miejskich, budowli obronnej, więzienia, a także papieskiej rezydencji połączonej zadaszonym przejściem „passetto” z Pałacem Watykańskim.
Swoją nazwę Zamek zawdzięcza wydarzeniu, które jak głosi legenda miało miejsce w 509 r. Podczas dziesiątkującej ludność Europy zarazy papież Grzegorz I Wielki prowadzący błagalną procesję ujrzał na szczycie budowli postać Anioła, (jedne podania mówią, iż był to archanioł Michał, inne, że był to Archanioł Gabriel), chowającego skrwawiony miecz do pochwy. Miało to oznaczać, iż udało się przebłagać Pana Boga i nadszedł koniec epidemii.
Na znak wdzięczności kolejni papieże polecili wznieść na szczycie kaplicę Świętego Anioła w Niebie oraz zwieńczyć zamek posągiem Anioła, który będzie przypominał o tym wydarzeniu. Odtąd dawne Mauzoleum Hadriana nosi nazwę Zamku Św. Anioła. W zamku znajduje się watykańskie muzeum broni połączone z kolekcją rzeźby i malarstwa (sporo tu dekoracji w stylu pompejańskim), znajdują się także apartamenty papieskie (m.in. Klemensa VII, który przebywał tu podczas sacco di Roma. Wewnątrz znajduje się spiralny korytarz, po którym kiedyś wjeżdżało się konno po wyższy poziom. Z górnego tarasu spod posągu Archanioła rozciąga się wspaniały widok na Plac Św. Piotra, Bazylikę i kolumnadę Berniniego.
Brązowa rzeźba stojąca na szczycie Zamku przedstawiająca Anioła z rozpostartymi skrzydłami chowającego miecz do pochwy pochodzi z II połowy XVIII wieku i zastąpiła wcześniejszy renesansowy posąg, znajdujący się dziś na zamkowym dziedzińcu.
Od nazwy Zamku pochodzi też nazwa prowadzącego doń mostu, pierwotnie zwanego Pons Aelius (od drugiego imienia cesarza Hadriana), dziś Mostu Świętego Anioła.
Dzisiejszy Ponte Sant` Angelo został na polecenie papieża Klemensa IX ozdobiony balustradą i posągami dziesięciorga aniołów.
Ich wykonanie polecono samemu Berniniemu i jego współpracownikom. Trzymający narzędzia męki pańskiej aniołowie stoją na straży symbolicznej drogi krzyżowej prowadzącej z Mostu Anioła poprzez Via Conzilazione do Bazyliki Św. Piotra.
Z dziesięciu znajdujących się tutaj aniołów jedynie dwa są dziełem Berniniego; Anioł z napisem INRI oraz anioł z koroną cierniową. Te dwa posągi tak bardzo spodobały się papieżowi, iż zlecił sporządzenie ich kopii, a oryginały powędrowały do jego prywatnej kolekcji. Dzisiaj znajdują się one w kościele Sant'Andrea delle Fratte.
Anioły, jak przystało na mistrza baroku przyobleczone są w zwiewne szaty, a narzędzia męki pańskiej trzymane są niczym teatralne rekwizyty.
Moimi ulubionymi są dwa Anioły znajdujące się najbliżej wejścia do Zamku.
Zdjęcia: 1. Castel Sant1 Angelo, 2. Archanioł na szczycie Zamku, 3. "Mój Anioł opiekuńczy", 4. Ponte Sant1 Angelo

środa, 11 stycznia 2012

Anioł w Krakowie i Zakochany anioł (czyli bywają dobre/mądre polskie komedie)

Od dwóch dni mam laptop w naprawie, korzystam z podróżnego cudeńka, a wymaga to wiele samozaparcia.
„Anioł w Krakowie” to poetycki film spółki Więcek „Baron” i Bereś o losach zesłanego na ziemię anioła Giordano. W rolę niesfornego, rozczochranego, łobuzerskiego, bardziej ludzkiego niż anielskiego anioła wcielił się Krzysztof Globisz.
Giordano kocha muzykę Elvisa i zamiast śpiewać w anielskich chórach woli wyskoczyć do Czyśćca i porozmawiać z ludźmi. Niezdyscyplinowany Anioł zostaje za karę zesłany na ziemię. Każdego dnia ma spełnić chociaż jeden dobry uczynek. Zamiast do "depresyjnej", pomarańczowej Holandii trafia do Polski, do Krakowa. Giordano, początkowo niezadowolonemu z miejsca zesłania, z chwilą, kiedy poznaje je lepiej, poddaje się urokowi życia w tym pięknym otoczeniu.
Anioł w ludzkiej postaci jest nieco naiwnym dużym dzieckiem, pełnym optymizmu i wiary w ludzi. Podczas swej ziemskiej wędrówki napotyka wyjątkowo dziwacznych osobników, z których najbardziej charakterystycznym jest kloszard Szajbus. W rolę Szajbusa wcielił się Jerzy Trela.
Gra aktorska obu panów to prawdziwy majstersztyk. Gdybym miała wyobrazić sobie anioła w ludzkiej postaci miałby on wygląd pana Krzysztofa; ciepły, pogodny, „misiowaty”, wzbudzający zaufanie i sympatię. a jednocześnie nie przesłodzony. Przeciwwagą postaci Giordana jest Szajbus. Ksywka mówi sama za siebie. Budzący początkowo śmiech, ale i obawę dziwacznie zachowujący się kloszard z czasem odkrywa swoje prawdziwe oblicze. Pan Trela gra bardzo przekonywająco postać, postać która miała swój pierwowzór w postaci krakowskiego kloszarda dziwaka i odmieńca.
Film ma jeszcze jednego bohatera, a jest nim Kraków, piękny, klimatyczny, magiczny Kraków z Rynkiem, kościołem Mariackim, Sukiennicami, Plantami i Wisłą. Premiera filmu miała miejsce w 2002 r. Anioł w Krakowie jest obrazem wyjątkowym, nie dającym się sklasyfikować. Stanowi on alternatywę dla produkcji kinowej, w której królują filmy sensacyjne, romantyczne komedyjki czy ambitne, czasami nazbyt ambitne kino.
„Anioł w Krakowie” to film prosty, ale nie naiwny (choć naiwny jest jego bohater). Bo o rzeczach ważnych i istotnych najlepiej mówić prostymi środkami wyrazu. Przesłanie filmu zawiera się w stwierdzeniu, iż anioły są wśród nas, trzeba tylko dobrze się rozejrzeć.
„Anioł w Krakowie” został hojnie obsypany różnymi nagrodami m.in. Nagrodą Prezydenta Miasta Gdyni (najlepszy debiut aktorski-Ewa Kaim), Nagrodą Video Studio Gdańsk (najlepszy film komediowy) oraz nagrodą za najlepszy debiut reżyserski dla Artura Więcka. Nominowany był również do Złotych Lwów.

Zakochany anioł jest filmową kontynuacją losów zesłanego na ziemię Anioła Giordano. Szczęśliwą egzystencję Giordano w malowniczym otoczeniu krakowskich uliczek przerywa nagła utrata nadprzyrodzonych zdolności. Szok wywołany okryciem męskiej natury powoduje umieszczenie Giordano w szpitalu psychiatrycznym. Z pomocą przychodzą kloszardzi; Szajbus (Jerzy Trela) oraz Lupin (Janusz Gajos), a lekarstwem na anielskie załamanie ma być dostarczenie Giordano ziemskich uciech. Prawdziwy ratunek przynosi jednak miłość, która potrafi zakochanych w anioły przemieniać.
„Zakochany Anioł” to piękna poetycka baśń ze sporym ładunkiem komizmu. Sceny; usiłowania nawiązania kontaktu telefonicznego z Niebem, wykładu gosposi na temat sukcesów w miłosnych podbojach, ukarania niewiernego kochanka czy uwolnienia Giordano ze szpitala wzbudzą uśmiech na niejednej twarzy.
Film balansuje na granicy dobrego smaku, ale moim zdaniem tej granicy nie przekracza. Krytykowana przez wielu widzów i krytyków za nazbyt hollywoodzki charakter finałowa piosenka stanowi jedyny, nieco przejaskrawiony akcent filmu.
Akcja filmu toczy się w magicznym klimacie Krakowskich uliczek, jedynie na chwilę, jakby dla przeciwwagi przenosząc nas do wielkomiejskiej Warszawy.
Dla mnie największym atutem filmu są fantastyczna obsada. O Krzysztofie Globiszu (sympatycznym mężczyźnie o anielskim sercu) pisałam wyżej. W Zakochanym Aniele mistrzowski duet stworzyli panowie Trela i Gajos. Ponieważ reżyser wysłał Giordano w podróż do stolicy nie mogło zabraknąć tradycyjnych krakowsko-warszawskich uszczypliwości. Niezłe role zagrały także Anna Radwan (pani psycholog Roma) oraz Marta Bizon (gospodyni Irenka).
Filmowi towarzyszy bardzo dobrze dobrana muzyka (poza ostatnim utworem).
Z całego filmu najlepiej zapamiętałam przypowieść, jaką pani psycholog opowiedziała Giordano.
W starożytnych Indiach władca skazał na śmierć człowieka. Człowiek prosił o darowanie życia, na co władca mówi – dobrze, daję ci rok czasu, jeśli przez ten rok nauczysz latać mojego konia daruję ci życie.
Kiedy człowiek wrócił do domu żona rozpaczała, co teraz będzie, co teraz będzie… Na to człowiek odrzekł; nie martw się- rok, to bardzo dużo czasu, król może umrzeć, koń może zdechnąć, a może koń rzeczywiście nauczy się latać.

Kiedy dostaję w pracy do wykonania zadanie, które jest nierealnym w tak krótkim czasie (a najczęściej dostajemy właśnie takie zadania) mówię sobie, że przez ten czas wiele się może zdarzyć .. król może…, koń może…, a może ja nauczę się latać.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Świniobicie Magdy Szabo

Jest to moje pierwsze spotkanie z twórczością Szabo i od razu bardzo udane. 
Co prawda początek lektury nie był łatwy, mieszały mi się osoby i zdarzenia. Pomimo trudności ze zrozumieniem treści fabuła zaczęła mnie wciągać - dlatego wzięłam kartkę papieru i rozrysowałam sobie who is who. 
Książka ma kilkunastu bohaterów, każdy z nich przedstawia opisywaną historię ze swojego punku widzenia. Śledzenie fabuły było, jak otwieranie kolejnych szkatułek ukrytych jedna w drugiej. Dopiero otwarcie ostatniej sprawia zrozumienie całości. 
Świniobicie to przede wszystkim powieść o relacjach i konfliktach pomiędzy najbliższymi sobie osobami. 
Węgry, połowa lat pięćdziesiątych. Dwie rodziny, złym trafem losu złączyło, a może raczej podzieliło małżeństwo Janosa i Pauli. Ona - arystokratka, pochodząca z zamożnej rodziny, on – nauczyciel, wywodzący się z rodziny robotniczej. Ona – nie odnajdująca się w komunistycznej rzeczywistości, on – naiwnie wierzący w sprawiedliwość systemu. Niemal od początku zadajemy sobie pytanie, co sprawiło, iż stali się rodziną, czy powodem było uczucie, czy też splot okoliczności.Wszak dzieli ich niemal wszystko, a co łączy? 
No i są jeszcze pogardzające sobą rodziny Janosa i Pauli. Już w pierwszej scenie dowiadujemy się, że Janos nie utrzymuje kontaktów z rodziną, że istnieje jakiś zadawniony konflikt, ale jego przyczynę poznamy dopiero znacznie później. I tak będzie z każdą kolejną historią. Mnożą się tajemnice i narasta zakłamanie.
Jest tu cała układanka postaci i zdarzeń, układanka, w której każdy element jest tak samo ważny i istotny. 
Powieść jest historią ludzi doświadczonych i okaleczonych. Dawne żale i urazy, uśpione krzywdy doznane w przeszłości tkwią gdzieś pod powierzchnią, aby we właściwym momencie znaleźć ujście. 
No i jest to też powieść o genezie zła. Wydaje się, że jesteśmy w stanie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego bohaterowie zachowują się w taki, a nie inny sposób, ale czy na pewno? Czy zło jest przenoszone genetycznie z pokolenia na pokolenie? Czy można przerwać ten łańcuch nienawiści i poczucia krzywdy? 
Początkowo odniosłam wrażenie, iż książka jest o kobietach, które nienawidzą mężczyzn; ciotka Klara, Sara, Andrea. Z czasem doszłam do wniosku, iż fabuła jest bardziej skomplikowana. Każdy nowy bohater rzuca światło na historię rodzinnych tajemnic, każdy ma swoje racje, ale też niemal każdy ma coś na sumieniu. 
Po pierwszych kilku stronach, kiedy już połapałam się, kto jest kim lektura wciągnęła i oplotła mnie pajęczyną wzajemnych relacji. Autorka zaciekawiła mnie zarówno postaciami bohaterów, trwającymi pomiędzy nimi konfliktami, jak i zaskakującym zakończeniem, choć im bliżej końca tym bardziej oczywistym i jakby czyniącym zadość zadawnionym krzywdom. Podoba mi się prosty i nieskomplikowany język powieści. No i jeszcze w tle, jakby mimochodem przebijają się Węgry z ich historią.
Na pewno nie poprzestanę na tej jednej książce autorki.

niedziela, 8 stycznia 2012

Lubię zwiedzać rzymskie kościoły - część 2 (Santa Maria del Popolo)

Jeśli rzymskie kościoły są galeriami sztuki, to Kościół Najświętszej Maryi Panny Wszystkich Ludzi jest jedną z większych galerii i wcale nie o jej rozmiar tu idzie.
Ze świątynią związane są takie nazwiska jak Rafael, Bernini, Caravaggio, Pinturicchio, Bramante, Luter, Chigi, kardynał Dziwisz, a nawet Neron.
To jeden z najstarszych kościołów parafialnych Rzymu. Powstał on nad grobem cesarza Nerona. Neron nawiasem mówiąc raczej nie był sprawcą pożaru Rzymu, co przypisuje mu Sienkiewicz w „Quo Vadis”. A zatem nie pierwszy to przypadek, kiedy literatura nie najlepiej obeszła się z kolejnym mieszkańcem Wiecznego Miasta (vide Rodrigo Borgia, znany jako papież Aleksander VI). Na przełomie wieków XI i XII papież Paschalis II nakazał ściąć drzewo orzechowe, w które zgodnie ze średniowieczną legendą została zaklęta potępiona dusza Nerona i wybudować w tym miejscu świątynię (kaplicę) Marii Panny. Kilka wieków później papież Sykstus IV (ten od którego nazwę wzięła Kaplica Sykstyńska, papież będący także jednym z inspiratorów spisku Pazzich, w wyniku którego śmierć poniósł Giuliano Medici) nakazuje przebudowę kościoła w stylu renesansowym.
Kolejnej przebudowy tym razem w stylu barokowym dokonał Bernini.
Mnie do Santa Maria del Popolo przywiódł Dan Brown. Kiedy ponad dwa lata temu czytałam na Placu Świętego Piotra "Anioły i demony" zapragnęłam obejrzeć wszystkie wymienione w książce miejsca. Tym sposobem Kaplica Chigich zaprojektowana przez Rafaela z rzeźbami Daniela oraz Habakuka, jako miejsce odkrycia pierwszego z zamordowanych preferiti była wysoko na mojej liście kościołów, które zamierzałam odwiedzić. Kaplica jest połączeniem kilku działów sztuki; malarstwa, rzeźby, architektury i mozaiki. Jakież było moje rozczarowanie, kiedy okazało się, iż we wrześniu 2009 roku kaplica była w remoncie i poza piramidami grobowców Chigich nie można było dostrzec nic więcej. Pomyślałam, że obejrzę sobie tę kaplicę dokładnie kolejnym razem. Tymczasem zarówno w styczniu i we wrześniu 2010, jak i w marcu 2011 roku kaplica była nadal w remoncie. Kolejne wizyty utwierdzały mnie w przekonaniu, iż będę odwiedzać Caput Mundi tak długo dopóty remont nie zostanie ukończony. Podczas marcowej wycieczki niemal z radością stwierdziłam, iż mimo ukończenia remontu w sporej części, nadal niedostępne dla wzroku „wiernych” i zwiedzających (tych jest zdecydowanie więcej. Zatrważające wydaje się, jak mała liczba wiernych uczestniczy w nabożeństwa w ponad 365 rzymskich kościołach) są rzeźby Berniniego. Dlatego czeka mnie jeszcze co najmniej jedna wycieczka do Rzymu. Jedna? Sama w to nie wierzę. Na razie pozostaje mi studiowanie układu Kaplicy jedynie na kartach przewodników do czasu, kiedy osobiście odczytam napis na posadzce Mors ad coelos (śmierć jest drogą do nieba), a także sprawdzę, jaki kierunek wskazuje palec Anioła towarzyszącego Habakukowi (prorokowi zagłady ziemi).
Celem i powodem wizyty była Kaplica Chigich tymczasem przez zupełny przypadek odkryłam (przyznaję, że nie najlepiej to o mnie świadczyło) obrazy Caravaggia w bocznej nawie po lewej stronie od ołtarza. Wiszą tam stanowiące całość kompozycji dwa obrazy „Nawrócenie Św. Pawła” oraz „Ukrzyżowanie Św. Piotra”. Przyznaję, że nigdy nie byłam szczególną wielbicielką Caravaggia, ale obrazy o tematyce sakralnej w takim otoczeniu, namalowane przez tak wielkiego mistrza robią duże wrażenie. Boczny ołtarz ozdobiony obrazami Carravaggia stanowi nieustannie cel pielgrzymek, a do skarbonek iluminacji wpadają kolejne euro za parę chwil światła, co zwłaszcza przy ciemnej kolorystyce obrazów tego mistrza jest niezbędne.
Światło ogarnia leżącego pod końskimi kopytami Pawła z Tarsu, światłość też ogarnia przybijanego do krzyża Szymona Piotra. Choć na pierwszy rzut oka wydaje się, że obrazy są utrzymane w tak ciemnej kolorystyce, że niewiele widać.
Sposób malowania postaci świętych przez Caravaggia był prekursorski. Malował on ich, jako ludzi z krwi i kości, wzorując się na ludziach prostych. Jego postacie były pozbawione duchowości i świętości. Nie były to spotykane dotąd istoty wiotkie, eteryczne o uduchowionych anielskich twarzach. Pierwiastkiem boskości na jego obrazach jest właśnie to emanujące z nich światło, zupełnie, jakby to ich świętość jaśniała. Może powodem tego jest miejsce, w którym obrazy się znajdują będące miejscem do którego zostały namalowane, a nie podzieliły losu obrazu umierającej Maryi, którego zleceniodawcy nie odebrali, gdyż był zbyt naturalistyczny.
Warto jeszcze zwrócić uwagę na kaplicę rodziny Della Rovere (z niej wywodził się papież Juliusz II) ozdobioną freskami Pinturicchio.
Zdjęcia: 1. Kościół Santa Maria del Popolo, 2. Habbakuk i Anioł Berniniego, 3. Freski Pinturicchia w Santa Maria del Popolo (niestety zdjęcie nie oddaje uroku malowidła), 4. Ukrzyżowanie św. Piotra Caravaggio
Zdjęcia 2 i 4 - z internetu.

sobota, 7 stycznia 2012

Sainte Chapelle - Kaplica Królewska w Paryżu

Czytając Króla z żelaza Maurice Druona postanowiłam, że podczas pierwszej nadarzającej się okazji odwiedzę położoną na wyspie Cite w Paryżu, ufundowaną przez Ludwika IX Świętego, (dziadka Filipa IV Pięknego) Sainte Chapelle, czyli Kaplicę Królewską.
Obok La Conciergerie to jedyny obiekt pozostały po średniowiecznej siedzibie królów z dynastii Kapetyngów. Po przeprowadzce rodziny monarszej do Luwru pozostała część pałacu została przekształcona na Pałac Sprawiedliwości (Palais de Justice) i podlegała licznym przebudowom.
Sainte Chapelle powstała, jako pałacowa kaplica mająca przechowywać święte relikwie, z których najważniejszą była korona cierniowa.
Będąca w posiadaniu zubożałego cesarza Konstantynopola, Baldwina II, ta najcenniejsza dla chrześcijan relikwia, została odsprzedana królowi Ludwikowi IX. Niektóre źródła podają, że koszt odstępnego wynosił 35.000 liwrów, inne, że 135.000 liwrów. Niezależnie od tego, która z tych kwot jest prawdziwa, była to kwota ogromna, dla porównania koszt budowy Kaplicy Królewskiej wyniósł 40.000 liwrów. Ponieważ król początkowo się wahał, do oferty cesarz dołożył inne relikwie; kawałek Prawdziwego Krzyża, gwoździe, włócznię, gąbkę, kawałek purpurowego płaszcza i nawet kroplę krwi Chrystusa.
Dla zapewnienia godnej oprawy tak ważnej relikwii Ludwik IX postanowił wybudować Kaplicę Królewską. Miało to być miejsce przechowywania relikwii (nie tylko relikwii męki pańskiej, ale także relikwii patronów Francji) oraz miejsce, do którego będą odtąd pielgrzymować wierni z całego chrześcijańskiego świata.
Dzisiaj korona cierniowa przechowywana jest w skarbcu mieszczącej się nieopodal Katedry Notre Dame.
Umieszczona w obrębie Pałacu Sprawiedliwości Kaplica jest doskonałym przykładem gotyckiej architektury o nazwie Rayonnant, charakteryzującej się poczuciem lekkości i strzelistością.
Kaplica Królewska składa się z dwóch kondygnacji. Dolna, zaledwie siedmiometrowej wysokości przypomina mi raczej scenografię Baśni z Tysiąca i jednej nocy, niż chrześcijańską świątynię. Jest to trzynawowa kaplica z dużą ilością bogato zdobionych, kolumienek, pięknym żebrowym sklepieniem i feerią barw i złoceń. Żebrowe sklepienie przypomina usiany gwiazdami firmament niebieski. To co, w niej uderza to różnorodność barw, iście baśniowa. Bogata polichromia pochodzi z XIX wieku. Pierwotny wystrój świątyni zniszczyła powódź z 1690 r.
Jeśli zachwyca kaplica dolna, to co dopiero powiedzieć o kaplicy górnej. Ta wysoka na ponad 20 metrów świątynia nazywana jest relikwiarzem witraży. Tak, jak w świątyni dolnej zachwycają barwy, tak w górnej przenosimy się w świat metafizycznych doznań, jakie wywołuje przedostające się do wnętrza przez kolorowe szyby XIII wiecznych witraży światło. Każde z piętnastu okien, liczące po piętnaście metrów wysokości i o powierzchni łącznej ponad 600 metrów, zdobią sceny ze Starego i Nowego Testamentu. I tutaj, podobnie, jak w Katedrze Notre Dame celem oddziaływania witraży nie jest rozpoznawalność przedstawionych postaci i scenek, ale poddanie się urokowi światła płynącego przez mieniące się niczym szlachetne kamienie okna witraży.

Na zachodniej fasadzie znajduje się wielka rozeta ufundowana przez Karola VIII przedstawiająca sceny z Apokalipsy św. Jana.
Podobnie, jak dolna, tak i kaplica górna jest bogato zdobiona. Znajdujące się pod ścianami ażurowe łuki z marmuru przechodzą w głębokie nisze. Dwie z nich przeznaczone były dla rodziny królewskiej, która mogła doskonale obserwować odbywające się tutaj uroczystości, sama pozostając w ukryciu. Przy każdym z dwunastu filarów stoi posąg apostoła. Podobnie, jak w kaplicy dolnej i tutaj żebrowe sklepienie wyobraża nieboskłon. W bogatej apsydzie znajduje się (rekonstruowana) empora z relikwiami. Wrażenie bogactwa potęgują bogato zdobione kolumny. Cała konstrukcja sprawia wrażenie niezwykle lekkiej, ażurowej, delikatnej, niemal koronkowej.
Zdjęcia: 1. Sainte Chapelle i Pałac Sprawiedliwości 2. Kaplica Dolna, 3. Kaplica górna - fragment rozety z Apokalipsą, 4. Kaplica górna - z Wikipedii

piątek, 6 stycznia 2012

Stuttgart - wizyta studyjna, czyli trochę o strachu przed lataniem

Na początku roku ogarnęło mnie straszne lenistwo, jeśli idzie o dokonywanie nowych wpisów. Ciągle wiszą dwie zaległe recenzje, a już niedługo dołączą do nich kolejne, a ja wciąż nie mam weny do pisania. Przenoszę zatem w dalszym ciągu mojego bloga. Przepraszam te osoby, które już czytały wpisy w dzienniku grafomanki, ale może znajdą się jeszcze inni zainteresowani.
Przed tym wyjazdem broniłam się rękoma i nogami. Służbowy wyjazd (wizyta studyjna) miał się bowiem odbywać samolotem. A ja wtedy jeszcze (był rok 2003) bałam się latać, bałam się panicznie, potwornie i niewyobrażalnie. Początkowo miałam lecieć do Londynu. Dla uniknięcia tego zaszczytu i wyróżnienia wybrałam się na wakacje do Włoch mając nadzieję, że dzięki temu ominie mnie po pierwsze służbowy wyjazd, (a moi czytelnicy wiedzą, jak „kocham służbowe wyjazdy”), po drugie i co ważniejsze uniknę podróży samolotem. Tymczasem powróciwszy z wakacji dowiedziałam się, że lecę do Stuttgartu z międzylądowaniem we Frankfurcie, a to oznaczało cztery starty i cztery lądowania zamiast zwyczajowych dwóch.
Czyli wpadłam, jak śliwka w kompot. Próbowałam jeszcze negocjacji z przełożonymi, choć bez większych nadziei na powodzenie, sugerując, że może dojadę na miejsce autokarem. Nie udało się. Zapowiedziałam zatem szefostwu, iż jeśli się rozbiję będą mieli mnie na sumieniu. Nie sądzę, aby wywarło to na nich jakiekolwiek wrażenie.
Kiedy czekałam na lotnisku mój strach gdzieś się ulotnił, a kiedy samolot wystartował uświadomiwszy sobie, jaką oszczędnością czasu i zmęczenia przewyższa podniebna podróż tę naziemną (zwłaszcza, że byłam na świeżo po ponad dwudziestu godzinach w podróży busikiem do Turynu i tyluż godzinach drogi powrotnej) doszłam do przekonania, iż nigdy więcej nie będę podróżować autokarami, mikrobusami, czy nawet samochodem. Spodobało mi się latanie i już zaczęłam planować dokąd polecę na wakacje, studiowałam katalogi i reklamy gazetki samolotowej i wytyczałam trasy przelotu. Oglądanie pierzastych, śnieżnobiałych chmurek z drugiej strony jest jak zwiedzanie Antarktydy, po prostu zjawiskowe. I pomyśleć, że wcale nie była to moja pierwsza podniebna podróż.
Można powiedzieć, że największą wartością dodaną wizyty studyjnej było przezwyciężenie strachu przed lataniem, a nawet więcej ja pokochałam latanie.
Podczas pobytu mieliśmy wypełnione niemal całe dni zajęciami, jakie zaplanowali dla nas gospodarze. Nam pozostawała niedziela oraz wieczory, które jak każe niepisana tradycja należy poświęcać integracji.
Stuttgart nie jest, a przynajmniej wówczas nie był docelowym miejscem turystycznych wojaży. Jest stolicą Badenii - Wirtembergii i szóstym co do wielkości miastem w Niemczech. Miasto ma opinię miasta przemysłowego, kolebki samochodów, mieszczą się tam siedziba firmy Bosch oraz Porsche i Mercedesa.
Dzisiaj znajduje się tam muzeum Porsche z super nowoczesnym skrzydłem Muzeum Mercedes-Benz. Wówczas w 2003 r. muzeum było jeszcze dość skromne i liczyło zaledwie 20 eksponatów. Panowie (a wydawało mi się, że w nich mogę znaleźć sprzymierzeńców) nie wykazali jednak chęci odwiedzin tej kolebki męskich namiętności, a szkoda, bo tego typu atrakcje nieczęsto się spotyka. Zwiedzałam w Martigny w Szwajcarii Muzeum starych samochodów i wrażenia były niezapomniane.
Te pojazdy sprzed ponad wieku były piękne wizualnie i odnosiło się wrażenie, że mają duszę. Czułam się, jak na planie filmu „Lata dwudzieste, lata trzydzieste”.
Miasto jest (a może było?) bogate, bezpieczne i prawie pozbawione bezrobotnych. Wieczorami bez obaw odbywałam spacery po głównej ulicy miasta i wysłuchiwałam koncertów ulicznych grajków; jeden z nich zgromadził całkiem sporą publikę i tak się miło słuchało, że nie zauważyłam jak zrobiło się już całkiem późno.
Udało mi się wziąć udział w tradycyjnym niemieckim święcie piwa Oktoberfest. Na olbrzymiej przestrzeni stały cztery ogromne namioty (wielkości naszych stadionów piłkarskich), w których ustawione były niezliczone rzędy drewnianych ław i ławek, gdzie podawano piwo, golonkę, kiełbaski, a do tego serwowano ludową muzykę. Sporo było tam mieszkańców w regionalnych strojach i moc zabawy i radości.
Jak to przy tego rodzaju imprezach bywa można było skorzystać z atrakcji wesołego miasteczka, strzelnicy, a także zakupić pamiątkę, czy regionalny przysmak.
Ostatniego dnia udało mi się odwiedzić wystawę malarstwa impresjonistów w Staatsgalerie, była to prawdziwa uczta duchowa. Wówczas po raz pierwszy obejrzałam na żywo tyle dzieł impresjonistów. Pamiętam, że najbardziej podobały mi się obrazy Sisleya. Do dziś lubię tego malarza.
Był to wyjazd służbowy, nie można się zatem było oddawać wyłącznie rozrywkom. Większość czasu zajmowały wykłady, podczas których nasi bardziej doświadczeni koledzy uczyli nas tego, o czym w tej chwili nasi przełożeni zdają się nie chcieć pamiętać. A mianowicie tego, że aby robić coś dobrze należy mieć do tego odpowiednie narzędzia w postaci odpowiedniej ilości czasu na wykonanie pracy (do znudzenia powtarzano, jak ważne są je trzy etapy; przygotowanie, wykonanie, monitorowanie) oraz jasne i niezmienne w trakcie gry reguły. Uczono nas także jak ważne jest wzajemne poszanowanie oraz zaufanie. I myślę, że niektórzy z nas w to wtedy uwierzyli.
No cóż; podróże kształcą, a doświadczenie pozbawia złudzeń.
Mimo wszystko wycieczkę do Stutgartu wspominam z sympatią i żałuję tylko, że nie miałam tyle odwagi, co dzisiaj, aby rezygnując z choć części spotkań poświęconych degustacji chmielowego napoju zobaczyć więcej.
Ponieważ na moich zdjęciach znajdują się także osoby, co do których nie wiem, czy życzyłyby sobie publikacji ich wizerunku zamieszczam jedynie zdjęcia internetowe.
Zdjęcia: 1. Wejście do Muzeum Porsche, 2.3.4. Kilka eksponatów Muzeum- Porche 1948 r., 1970 r. 2003 r., 5.Oktoberfest, 6. Sisley- Jabłonie w kwiatach

czwartek, 5 stycznia 2012

Gawędy o sztuce, czyli jak piękne dzieła tworzyli niepiękni ludzie

Gawędy o sztuce powstały, aby nadać elitarnej i czasami trochę skostniałej, (mówiąc potocznie dla przeciętnego odbiorcy nudnej), dziedzinie życia, jaką jest sztuka cech bardziej ludzkich. Pani Bożena Fabiani historyk i nauczyciel akademicki na tapetę wzięła znanych i mniej znanych twórców włoskich okresu renesansu. Książka powstała na bazie audycji radiowych wygłaszanych przez wiele lat w drugim programie polskiego radia. Osobiście nie słyszałam tychże audycji, czego bardzo żałuję. Lektura daje okazję poznania wielu twórców i ich dzieł, ale także możliwość poznania ich życia. Nie są to typowe biografie, bowiem niewiele wiadomo o większości artystów okresu od XIII do XVI wieku, ale krótkie notki biograficzne, jakie udało się odtworzyć na podstawie materiałów źródłowych. Głównym źródłem wiedzy są „Żywoty najsławniejszych malarzy, rzeźbiarzy i architektów” nieocenionego Giorgio Vasari (pisałam już o nim kilkakrotnie). Ale nie tylko one mówią o twórcach, mówią także namalowane przez nich i kolegów po pędzlu wizerunki, pozostawione przez świadków historii listy, a także i to najbardziej mnie zadziwiło - zeznania podatkowe. Okazuje się, że ten wprowadzony we Florencji obowiązek rozliczania się przez jej obywateli z podatków stanowi bogate źródło wiedzy o stanie majątkowym oraz o stanie rodzinnym twórców.
Książkę rozpoczyna rozdział poświęcony Vasariemu, dzięki któremu wiemy tak dużo o florenckich (a także innych włoskich) artystach. Nie jest wiedza pełna, nie jest pozbawiona błędów, ale umiejętne odczytywanie jego Żywotów pozwala na oddzielenie prawdy od tego, co prawdą nie jest.
Następne rozdziały poświęcone są twórcom poczynając od Cimabue, Giotto, Arnolfo di Cambio, Bruneleshi poprzez Michelozzo, Donatello, Fra Lippi, Boticelli aż do Leonardo da Vinci. To tylko niektórzy opisani w gawędach malarze, rzeźbiarze, architekci.
Autorka próbuje spojrzeć na artystę, jako na żywego człowieka, człowieka obdarzonego ogromnym talentem, ale też człowieka niewolnego od przywar. Bywają oni często chimeryczni, egoistyczni, popędliwi, zbyt wrażliwi, a trafiają się także wśród nich i przestępcy. Artyści poza tym, że bywają ludźmi niezwykle wrażliwymi, świetnymi obserwatorami, dobrymi technikami, są takimi samymi ludźmi, jak pozostali.
Autorka próbując przybliżyć nam życie prywatne twórców, próbuje także przybliżyć ich wygląd. I cóż się okazuje. Otóż wielu z nich było bardzo pospolitymi, przeciętnymi, albo wręcz brzydkim osobnikami. Najczęstszy opis zawiera stwierdzenia; brzydka, pospolita twarz, przysadzista, niezgrabna figura. Chciałoby się powiedzieć i cóż z tego, ale jakie piękne stworzyli dzieła.
Pani Fabiani w swojej książce pisze także o mecenasach sztuki, bez których nie mielibyśmy okazji podziwiania dzieł tak pięknych i odkrywczych, bez których Europa długo jeszcze pogrążona byłaby w malarstwie bizantyjskim. Są tu i Medyceusze i Federigo da Montefeltro i Sforzowie i Lodovico Gonzaga.
Historyjki są ciekawie opowiedziane, przeplatane anegdotami, dają okazję poznania wielu nieznanych faktów.
To, czego mi tutaj zabrakło i z czego autorka zdaje sobie sprawę to brak ilustracji omawianych dzieł. Autorka odsyła do Internetu, czego nie omieszkałam zrobić, jednakże takie odrywanie się od książki było nieco uciążliwe. W książce zamieszczono kilka reprodukcji, ale nie bardzo rozumiem czemu na jej końcu, a nie przy omawianych dziełach.
Nie wszystkie opowieści, nie wszyscy twórcy zainteresowali mnie jednakowo, mam wśród nich swoich ulubieńców, ale z każdej historii czegoś nowego się dowiedziałam. Żałuję bardzo, że nie ma w książce opisu "mojego" Michała Anioła, bo choć wiem o nim całkiem sporo, to zapewne dowiedziałabym się jeszcze czegoś nowego.
Dla osób interesujących się malarstwem, renesansem, historią jest to lektura, której nie powinni przeoczyć.
Jeśli jednak ktoś szuka w książce akcji, sensacji i romansu powinien ją sobie odpuścić.
Pierwsze zdjęcie - to Madonna Magnificat (której twarzy użyczyła żona Wawrzyńca Wspaniałego) z dwoma młodymi Medyceuszami u boku (oczywiście wyidealizowanymi) autorstwa Sandra Boticelli- Muzeum Ufizzi Florencja
Drugie zdjęcie - to drewniana rzeźba Donatella Maria Magdalena (Muzeo della Opera di Duomo Florencja)
W mojej skali ocen (podobania się) 5/6