Łączna liczba wyświetleń

sobota, 18 kwietnia 2015

W Edynburskiej Galerii Narodowej



Wielebny .. na łyżwach Henry Reaburn
Kilka dni temu bardzo chciałam znaleźć się w pojutrze, dziś, kiedy owo pojutrze stało się czasem przeszłym dokonanym, (dodajmy szczęśliwie dokonanym i miejmy nadzieję niepowtarzalnie przeszłym) wracam myślami do zeszłorocznego pobytu w Edynburgu.

Wśród atrakcji turystycznych miasta mało wspomina się o Narodowej Galerii Szkocji. Przewodnik po Edynburgu wydany w serii Podróże marzeń poświęca jej zaledwie kilka zdań. Galeria dzieli się na dwie części; poświęconą sztuce współczesnej oraz tę, w której króluje wszystko to co powstało przed wiekami. Głucha na sztukę współczesną niemal sprintem przebrnęłam przez ascetycznie pustawe i zimne sale eksponujące nie przemawiające do mojej wyobraźni dzieła. Wchodząc do galerii, w której prezentowano obrazy, nazwijmy je „klasycznymi”, odetchnęłam z ulgą, znalazłam się bowiem w otoczeniu, które odczuwam, nawet, jeśli nie zawsze rozumiem zamysł ich twórców.
Ciekawa byłam dzieł szkockich malarzy, ponieważ ta dziedzina
Wiosna W.McTaggart
sztuki była mi dotąd nie znana. Nie potrafiłam wymienić nawet jednego nazwiska malującego Szkota. Z powodu słabości do impresjonizmu artystą, na którego obrazy zwróciłam uwagę był pozostający pod wpływem tego nurtu William McTaggart. Początkowo malował głównie dzieci, z czasem w jego dziełach zaczęły przeważać krajobrazy oraz motywy marynistyczne.
Sztorm W.McTaggart
Najbardziej spodobały mi się; przypominający wczesnego Pissarro obraz przedstawiający dwie dziewczynki na łące (Wiosna) powstały w 1864 roku oraz trochę w stylu Moneta Sztorm (Burza) powstały w 1890 roku. Na podstawie tych dwóch dzieł widać jak daleką drogę przeszedł w swym artystycznym rozwoju malarz. Szczególnie rozczula mnie Wiosna, jest taka świeża, pełna nadziei, optymizmu, spokoju i niewinności. Przy tym obrazie można odpocząć. Jest taki prosty, naiwny i nie wymagający w odbiorze.
Będąc na świeżo po lekturze Marii Stuart Stefana Zweiga moją uwagę przykuły dwa obrazy namalowane przez niemal rówieśników McTaggarta Zabójstwo Dawida Rizzio pędzla Sir Williama Allana (1833) oraz Powrót Królowej Szkocji Marii do Edynburga pędzla Jamesa Drummonda (1870); oba prezentujące malarstwo historyczne; pierwszy stawia sobie za zadanie wierność historii, drugi jest artystyczną wizją wydarzenia, jakim był powrót oskarżonej o morderstwo na Darnleyu Marii Stuart do ojczyzny. 


Zwycięstwo P.A. Traquair
Kolejną artystką, której dzieło zapadło mi w pamięć była Phoebe Anna Traquair (Irlandka) i jej seria czterech haftów nazwanych Postęp duszy. Są one połączeniem fantazji, magii, radości, symbolizmu. Z informacji, jakie udało mi się znaleźć o tej artystce wynika, iż była niezwykle i to w różnych dziedzinach sztuki uzdolnioną osobą; haft, biżuteria, malarstwo ścienne, rysunek, obróbka metalu, projektowanie książek. 
Ciekawa byłam sztuki miejscowych artystów, nie spodziewałam się jednak, iż znajdę tam również perełki malarstwa renesansowego (w tym Botticelli, Rafael, Cranach, Memling), czy obrazy holendrów (Vermeer, Peter de Hooch, Avercamp, oraz tak pięknie opisane przez Herberta w Martwej naturze z wędzidłem Ojcowskie napomnienie Gerarda ter Borcha), czy w końcu moi ulubieńcy impresjoniści i postimpresjoniści (Monet, Renoir, Degas, Van Gogh, Gauguin). Oczywiście zbiory edynburskie impresjonistów nie dorównują tym paryskim, czy choćby londyńskim, będąc jednak w szczęśliwym posiadaniu w zwojach pamięci bogatej kolekcji dzieł impresjonistów skwapliwie korzystam z każdej okazji powiększenia "stanu posiadania". 
Sala impresjonistów

Malarstwo renesansowe


Ojcowskie napomnienie Gerard ter Borch

Drzewa oliwne Vincent Van Gogh


Nie jestem w stanie wymienić całej imponującej kolekcji artystów, których dzieła wystawione są w Galerii Edynburskiej. Zainteresowanych odsyłam na stronę galerii, gdzie w alfabetycznej zakładce można odnaleźć katalog artystów i miniaturki wystawianych obrazów.
Na zachętę dodam, iż podobnie, jak w Londynie odwiedziny w tej galerii (poza wystawami czasowymi) są bezpłatne.

niedziela, 12 kwietnia 2015

Chwile zatrzymane w czasie

zegar w dawnym budynku dworcowym
Czas to towar deficytowy, są jednak chwile, kiedy wlecze się on niemiłosiernie i mimo, iż co chwila spoglądamy na zegarek ma się wrażenie, że stanął w miejscu. Dzisiaj, kiedy bardzo bym chciała znaleźć się w pojutrze, aby zająć myśli czymś innym niż śledzenie wskazówek zegara postanowiłam odbyć retrospektywną wycieczkę poza czasem, wycieczkę nie wymagającą środków finansowych, a jedynie zajrzenia na zewnętrzny dysk pamięci, czyli do archiwum zdjęć. Kiedy tęsknota za minionymi chwilami zżera a otaczająca rzeczywistość doskwiera zawsze jest wyjście - ucieczka we wspomnienia. Największe zaciekawienie wzbudzają nie te obrazy, które pojawiają się na dźwięk lub wspomnienia nazwy, ale te, które wywołują lawinę wspomnień, choć  nie są tak rozpoznawalne,
bez chwili na kawę wizyta nie ma sensu
jak te pierwsze.  Jeśli macie ochotę zabawić się w odgadywanie nazw miejsc na zdjęciach proszę bardzo, uprzedzam tylko, iż jedyną nagrodą będzie satysfakcja.

Budowli, której obraz wywołuje w pamięci przepiękny, bogato zdobiony zegar nie sposób zapomnieć. W najśmielszych snach nie marzyłam, że będę miała okazję zobaczyć to miejsce, dotknąć wzrokiem przepięknych obrazów, których reprodukcje oglądałam w albumach sztuki. Teraz eksploracja galerii stanowi stały punkt każdych odwiedzin w mieście. Takiej feerii barw, takiej radości życia, gry świateł, wyobraźni twórców nie spotka się w żadnym z muzeów sztuki. Tutaj czas się zatrzymał (choć to nie najtrafniejsze sformułowanie, bo przecież czas nie płynie, to my przemijamy). A zatem to my tutaj możemy zatrzymać chwilę, albo przywołać wspomnienie przeszłości. 

kiedyś atrakcją była figura olbrzymiego słonia
To wzgórze to obowiązkowy punkt odwiedzin każdego podróżnika, choć tak naprawdę nie można go poznać podczas choćby godzinnego spaceru główną ulicą dzielnicy, pełną jarmarcznych sklepików z pamiątkami oraz kilkuminutowym pobytem na targu z rozłożonymi sztalugami i wystawionymi płótnami. Trzeba tu wdrapać się nie raz i nie dwa schodkami w górę i dół, trzeba przemierzyć krętymi uliczkami wszystkie zakątki, aby dotrzeć do jądra tego artystycznego światka. Trzeba zanurzyć się w czas i dać mu swobodnie przepływać popijając cafe creme, zajadając serowe fondue bądź delektując się podrobami w musztardowym sosie. Tutaj uśmiech w stronę Czary. To miejsce przywodzi na myśl tak wiele skojarzeń, ze trudno byłoby wybrać jedno z nich. Najmniej oczywiste z nich to scena z trylogii o miastach Emila Zoli, kiedy to jeden z bohaterów planuje w akcie buntu wysadzić w powietrze znajdującą się tu świątynię z białego trawertynu.

uskrzydlonej muzie przyglądałabym się bez końca
Uskrzydlona muza jest uosobieniem moich wariackich marzeń o przeniesieniu się do świata wyobraźni. Budowlę, której jest zwieńczeniem mogę oglądać ze wszystkich czterech stron, łącznie z panoramą widzianą z dachu jednej z Galerii handlowych. Bogactwo posągów, muz, popiersi, rzeźb, maszkaronów i architektonicznych detali bije po oczach, jak odbijający się w słońcu złoty odcień dachowych posągów. Budowla zarówno w całości, jak i detalach stanowi chyba najczęściej przeze mnie fotografowany obiekt. W jej pobliżu nic nie wydaje się irracjonalne. Zdaję sobie sprawę, iż budowla nie musi się podobać wszystkim (powstała dla zaspokojenia próżności rządzących, w jej zdobieniach brak umiaru, estetyka pozostawia pewnie wiele do życzenia), nie ma ona dużej wartości historycznej (liczy niecałe sto pięćdziesiąt lat), a historia związanych z nią zdarzeń uległa zapomnieniu (rozstrzelanie paru osób w jej wnętrzach, czy upadek żyrandola na publikę w trakcie przedstawienia). Dla mnie ma ona ogromną wartość sentymentalną, jest jak urzeczywistnienie baśni na jawie. I co tu dużo mówić zaspokaja moje poczucie próżności. 
trwaj chwilo jesteś piękna
Ogromnie wiele czasu spędzam w podróży aktywnie, przemierzając kilometry galerii, odwiedzając kolejne świątynie, wspinając się na wzgórza i punkty panoramiczne, szare komórki pracują bez chwili wytchnienia rejestrując coraz to nowe obrazy. A jednak nie wyobrażam sobie mojego podróżowania bez tych chwil spędzanych w ogrodach, parkach, lasach (a jest ich w mieście Paryżu, bo chyba nikt nie ma wątpliwości, o jakim mieście piszę niezliczona ilość). Charakterystyczne zielone krzesełka umożliwiają wypoczynek zmęczonym nogom. W cieniu drzew, przy szumie wody z fontanny, w towarzystwie książki lub znajomych, podgryzając bagietkę czy croissanta oddaję się po prostu byciu tu i teraz. I to także są najmilsze chwile. 

wtorek, 7 kwietnia 2015

Parę refleksji na temat Wesela Wyspiańskiego

 Tutaj narodził się pomysł?

Zanim jeszcze przeczytałam sztukę Wyspiańskiego po raz pierwszy obejrzałam ją w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Było to w latach siedemdziesiątych zeszłego stulecia (premiera miała miejsce w 1976 r.) i było to pierwsze przedstawienie teatralne, w jakim uczestniczyłam. Zrobiło na mnie tak ogromne wrażenie, że od tej pory traktuję teatr trochę nazbyt czołobitnie. Nie pamiętam nazwisk aktorów, czy poszczególnych scen, ale pamiętam klimat magii, pamiętam rozświetloną chatę, z pobrzmiewającą w tle muzyką, piękne stroje aktorów i scenografię stworzoną zgodnie z sugestią autora. Czułam wtedy, że uczestniczę w czymś ważnym, wielkim i poruszającym, choć nie rozumiałam całej symboliki, znaczenia wszystkich scen i jawiących się bohaterom duchów i widm. Do dziś od teatru oczekuję tego rodzaju uwznioślenia, tej bradykardii w połączeniu w tachykardią serca, tego powstrzymania oddechu, tego chłonięcia porami skóry, tego trwaj chwilo, tego zatracenia się w słowie, obrazie, dźwięku. I obawiam się, że już się nie doczekam. Ostatnie fantastyczne przedstawienie, jakie oglądałam to były Biesy w Teatrze Stu w Krakowie. Połączenie magii, pomysłu, wspaniałej gry aktorskiej z doskonałą dykcją, przeniesienie w inny świat, a nie tylko odgrywanie go, choć moja ocena nie jest do końca obiektywną, ponieważ nie znam pierwowzoru, więc to co zostało wystawione mogło być nie Biesami, ale wg Biesów (tak dziś popularny rodzaj "adaptacji"). 

A może tutaj?
 Przez otwarte drzwi z boku, ku sieni, słychać huczne weselisko, w Bronowicach buczące basy, piskanie skrzypiec, niesforny klarnet, hukania chłopów i bab i przygłuszający wszystką nutę jeden melodyjny szum i rumot tuptających tancerzy, co się tam kręcą w zbitej masie w takt jakiejś ginącej we wrzawie piosenki…I cała uwaga osób, które przez tę izbę-scenę przejdą, zwrócona jest tam, ciągle tam; zasłuchani, zapatrzeni ustawicznie w ten tan, na polską nutę… wirujący dookoła, w półświetle kuchennej lampy, taniec kolorów, krasych wstążek, pawich piór, kierezyj, barwnych kaftanów i kabatów, nasza dzisiejsza wiejska Polska. (słowa z 1900 r.)
Nie oglądałam od tamtej pory Wesela, ale podejrzewałam, że wystawia się je w tak modnej dziś ascetycznej scenografii teatralnej pustki, tudzież umiejscawia je w pozbawionym charakteru domu weselnym, bez całego opisanego przez Wyspiańskiego wystroju z końca XIX wieku: drzwi do alkierzyka, świętych obrazków, okienka z muślinową firanką, wieńca dożynkowego z kłosów, stołu nakrytego białym obrusem, żydowskich świeczników, fotografii Matejkowskiego Wernyhory, Racławic, szabli, flint i pasów podróżnych, pieca, brązów i zegarów i obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. A wszystkiemu towarzyszy muzyki mas, czyli disco-polo. 
Od tamtej pory Wesele ma dla mnie dwa wymiary; jeden związany z dziełem Wyspiańskiego (połączenia reportażu ze studium zniewolonego narodu, snu o potędze niewspółgrającego ze skrzeczącą rzeczywistością), drugi związany z tamtą pierwszą wizytą w teatrze.


Tutaj był realizowany
Będąc w Krakowie szukałam miejsc związanych z Weselem Wyspiańskiego. Pierwszym był kościół Mariacki, w którym 20 listopada 1900 r. młodopolski poeta Lucjan Rydel poślubił chłopską córkę Jadwigę Mikołajczykównę.
Wesele odbywało się trzy dni w Bronowicach Małych w domu postawionym przez Tetmajera, będącym połączeniem wiejskiej chaty ze szlacheckim dworkiem. Dom ten został odkupiony przez Lucjana Rydla kilka lat później. W Rydlówce do dziś przechowuje się młodopolskie pamiątki, a sam dworek przekształcono w Muzeum Młodej Polski. Moje plany odwiedzenia Dworku niestety spaliły na panewce, bowiem mimo internetowej informacji o terminach odwiedzin mogłam jedynie popatrzeć na tabliczkę informacyjną przed ogrodzeniem, która nie wskazywała na to, iż Muzeum jest nieczynne. Po czasie na stronie muzeum zauważyłam, iż jest ono zamknięte do odwołania (może było więcej rozczarowanych osób). Zainteresowanym radzę wcześniejsze telefoniczne weryfikowanie informacji zawartych na stronie.
Kolejnym miejscem związanym z Weselem jest Plac Mariackim, gdzie pod numerem 9 znajdował się Dom, w którym Wyspiański napisał swój dramat.
W niecałe trzy miesiące od wydarzeń w Bronowicach, w których autor uczestniczył wraz z żoną i córeczką Helenką, przedstawił dyrektorowi teatru miejskiego w Krakowie (dzisiejszy Teatr Słowackiego) Józefowi Kotarbińskiemu nową sztukę. W dniu 16 marca 1901 roku (niecałe cztery miesiące od dnia zaślubin) miała miejsce prapremiera sztuki.
Uniwersalność sztuki upatruję w jej przesłaniu o narodowej niemocy, o tym niedostawaniu rzeczywistości do wyobrażeń, o pragnieniu bycia narodem wybranym, bycia kimś innym niż się jest.
To także sztuka o niemożności porozumienia się; wyście sobie, a my my sobie, każden sobie rzepkę skrobie (i tak od wieków i nadal)
Kilka tygodni temu dowiedziałam się, iż w Teatrze Szekspirowskim
Tu po raz pierwszy wystawiono Wesele

w Gdańsku zostanie wystawione Wędrowanie według Wyspiańskiego przygotowane przez krakowski Teatr Stu (tenże sam, którego Biesy zrobiły na mnie tak duże wrażenie), a jedną z części trylogii (obok Wyzwolenia i Akropolis) będzie Wesele
Jakże to było dalekie Wesele od moich teatralnych wspomnień. Ograniczenia czasowe spowodowały, iż konieczny był wybór scen. Wygrała realność nad warstwą snów i magii, co mocno zubożyło sztukę. Sceny zostały przemieszane, podobnie, jak dialogi. Trudno oceniać Wesele, jako całość, kiedy w Wędrowaniu, jest ono jedynie częścią większej kompozycji, a jednak szkoda, bo symbolika i wizyjność są u Wyspiańskiego równie ważne jak realizm, to one pozwalają dostrzec więcej. Tymczasem bohaterów Wesela w interpretacji krakowskich aktorów poznajemy powierzchownie (lepiej poznamy ich w kolejnych częściach spektaklu, w których każdy z bohaterów odgrywać będzie nową rolę). Przedstawienie w reż. pana Jasińskiego to pokazanie nas samych, takich, jacy jesteśmy, deklarujących przywiązanie do tradycji (w mowie i stroju) i hołdujących współczesności (w gestach – podkreślanie seksualności postaci, i muzyce, przy której się bawimy – disco polo). I może taki właśnie zamysł przyświecał reżyserowi pokazania nas samych pozbawionych wielkości, nawet jeśli ta wielkość miałaby się przejawiać wyłącznie w snach. 


Teatr Szekspirowski- zwany przez Gdańszczan nagrobkiem, albo trumną

Przemieszane i wyrwane z kontekstu dialogi pogłębiają wrażenie kompletnego niezrozumienia się bohaterów (kolejny portret współczesnych Polaków?). 
Nie jestem przekonana co do wyboru warstwy muzycznej, i to nie dla tego, iż disco polo jest dla mnie wyrazem muzycznego kiczu (choć jak wiadomo o gustach się nie dyskutuje), ale dlatego, że oczekiwałam czegoś mniej banalnego i przewidywalnego. Chociaż może nie chcę się pogodzić z tym, że jednak tacy właśnie jesteśmy; skłóceni, każden sobie, a wspólnie umiemy jedynie upić się i zaśpiewać Jesteś szalona. 
Plusem przedstawienia były bogate, kolorowe stroje z epoki oraz wykorzystanie techniki (wyświetlane obrazy stanowiące niemy komentarz do przedstawienia czy finałowa scena z wykorzystaniem laserowego oświetlenia, jedna z nielicznych wprowadzająca w natrętny realizm przedstawienia nieco magii). Mimo wszystko cieszę się, że mogłam obejrzeć ponownie Wesele, a całość Wędrowania mimo niedoskonałości zrobiła raczej pozytywne wrażenie. Wesele, które jako odrębne przedstawienie w wykonaniu aktorów Teatru Stu słabo się broni, zyskuje, jako część większej całości.

sobota, 4 kwietnia 2015

Helena Modrzejewska (artykuły, referaty,wywiady, varia) i polska Wielkanoc w Ameryce


Książka (opracowanie pan Emil Orzechowski) zawiera zbiór artykułów i referatów pióra pani Heleny, ciekawostki dotyczące aktorki oraz wywiady. Zacytowane na wstępie niezwykle pochlebne zdanie Norwida na temat jednego z listów aktorki nie znajduje niestety odbicia w tworach zgromadzonych w opracowaniu. Ich wartość literacka nie dorównuje możliwości poznania sądów Modrzejewskiej na temat roli aktora, sztuki dramatycznej i teatru w Polsce, teatrów w Ameryce oraz roli kobiety na scenie i organizacji kobiecych w Polsce. Są to często teksty niezwykle emocjonalne, a jednocześnie określające Modrzejewską, jako osobę, która roli oddawała całą siebie, która na scenie nie była aktorką odtwarzającą postać, a odtwarzaną postacią. Pytanie …czy jedynym celem istnienia teatru jest zapewnienie jednym ludziom rozrywki, a drugim pieniędzy?... albo stwierdzenie, … aby dać dobre przedstawienie aktor musi wypocząć, nie może przychodzić na scenę zmęczony, licząc na swoje szczęście lub pobłażliwość widowni.. brzmią dziś naiwnie, ale kiedy oglądam na deskach teatru aktorów, których twarze znane są głównie z seriali, reklam i udziałów w kolejnych programach telewizyjnych to zapytuję sama siebie, czy można wiarygodnie odtworzyć rolę, kiedy się jest w biegu, kiedy pracuje się na akord. Bo aktor… powinien iść do pracy z zapałem w przeczuciu wszystkich radości i zachwytów, jakie daje prawdziwemu artyście dobrze odtworzona scena… Tak, tylko czy dzisiaj jest to w ogóle możliwe. Głęboko wierzę, iż istnieją jeszcze aktorzy, dla których pojęcie sztuki nie jest pustym frazesem. …Sztuka zakryła swą twarz i uciekła wstydząc się za tych, którzy w ten sposób przestali być kapłanami jej ołtarza, a stali się komiwojażerami sztuki, zmieniając scenę na knajpę, gdzie publiczność zdobywa zaledwie blade pojęcie o tym, jak mogłoby wyglądać to przedstawienie wystawione w najlepszych warunkach. 
Ileż to razy słyszałam od wychodzących z teatru, że czuli się w nim, jak pod budką z piwem, a nie w świątyni sztuki. No tak, ale myślę, że i ja mam zbyt idealistyczną wizję teatru, może współczesny świat wymaga teatru na miarę epoki atomu. 
Przywoływane w książce wątki biograficzne dają wyidealizowany obraz stosunków rodzinnych aktorki, co oznacza albo, że sama Modrzejewska kreowała się na inną osobę, albo taki był wymóg społeczny. Wspomina o szczęśliwym dzieciństwie, karierze rodzeństwa, małżeństwie z Zimayerem. To wszystko stawia pod znakiem zapytania autentyczność wypowiedzi, przynajmniej tych dotyczących sfery życia prywatnego. 
Największe oczekiwania miałam wobec rozdziału – wywiady - licząc na wypowiedź aktorki, tymczasem to co zaprezentowano (przedruki wywiadów z zagranicznej prasy) wygląda na wypowiedzi z drugiej ręki, pisane w trzeciej osobie (zapewne nieautoryzowane, a więc nie ma pewności, co do ich autentyczności), a co o wiele bardziej irytujące pisane jakimś niezwykle dziwacznym językiem, zupełnie, jakby najpierw ktoś przetłumaczył udzielony przez Modrzejewską wywiad na angielski, a potem, ktoś inny przetłumaczył tę angielszczyznę na polski. 
…wyjechała do San Francisco, by uczyć się angielskiego z myślą, by umieć tłumaczyć. W tym czasie tak się zdarzyło, że odwiedziła jeden z tamtejszych teatrów i kiedy zobaczyła liche aktorstwo, postanowiła popracować nad swoimi rolami po angielsku. Str. 101
Madame Modjeska powiedziała, że jej mąż i ona sama zdecydowali się na przyjazd do Kalifornii z dwóch powodów- ponieważ nie było w Europie miejsca, w którym mogliby pozostać w koniecznym odosobnieniu, a także, gdyż lekarz zalecił jej dłuższą podróż morską.- str. 100 
Madame Modjeska mówi, że dobrze wytrzymuje trudy pracy. Jej twarz nosi jednakże ślady mocnego wyczerpania sił nerwowych, co zostało potwierdzone. Str. 103
Ja nie noszę śladów wyczerpania sił nerwowych jedynie dlatego, że po drugim z wywiadów pominęłam dalsze pozostając w koniecznym odosobnieniu.
Reasumując książka to zbiór materiałów o zróżnicowanej wartości, ich największą zaletą jest możliwość przybliżenia postaci oraz emocjonalny charakter wypowiedzi aktorki. W książce zamieszczono też spory zbiór fotografii. To pozycja raczej dla osób, które chcą uzupełnić wiedzę na temat aktorki, a nie dla takich, które chciałyby poznać jej biografię. 

Ponieważ dzisiaj pewnie większość z moich czytelników spędza czas w kuchni i być może zajrzą tu dopiero po świętach zamieszczam fragment książki, w którym pani Amy Lesie opisuje wizytę w amerykańskim domu syna Modrzejewskiej podczas Wielkanocy.
Wielkie palmy i paprocie stały w rogach salonów, a lilie św. Józefa rozkwitały na klatce schodowej; w oknach stały kwiaty; zapach perfum i klimat odświętny odczuwalne były dla gości, którzy zajrzeli tu przypadkowo, by wypić szybko coś orzeźwiającego, a znaleźli ciepłą atmosferę gościnności i znakomitego nastroju. Było to „święcone”- polska świąteczna uroczystość obchodzona w Niedzielę Wielkanocną- a zatem był tam długi, obficie zastawiony stół udekorowany paprociami, wieńcami zrobionymi z pnących roślin z wplecionymi w nie różami, wielkimi jajami, przewiązanymi wstążeczkami we wszystkich odcieniach kolorów i ozdobionych regularnymi, a pięknymi wzorkami. Zanim lunch z bufetu został podany, do domu przyszedł ksiądz, obszedł go cały –błogosławiąc każdy pokój, każdy korytarz wodą święconą, a na koniec skrapiając stół i wiktuały na nim, a także gości, po czym wyszedł. Było to uroczyste i poważne, ale nie do tego stopnia celebrowane, by było czymś więcej jak podniesieniem na duchu i dodaniem chwili godności. Posiłek trwał (rosyjskie i polskie posiłki zawsze trwają godzinami) od pierwszej aż do piątej popołudniu i był oryginalną, wspaniałą i przyjemną ucztą. Zaczęła się ona, po wyjściu księdza, od miłej ceremonii łamania się jajkiem z gospodarzem i Ralph Modjewski musiał karmić się nimi potem przez tydzień, bo każdy gość tłukł jajko, zjadał jedną ćwiartkę, a pozostałe ćwiartki przeznaczone były dla gospodarza. … Potem były dziwne dania i mieszanki z różnymi napitkami, zbliżone smakiem do likieru kminkowego i win węgierskich dobrych roczników… Pośród polskich dań były wątróbki i ryby, a także cały wybór poćwiartowanego drobiu i frykasów w galaretce, posiekanych tak, że nie dało się poznać z czego one są zrobione, zaś szef kuchni- autentyczny Polak- usługiwał ubrany w strojną czapkę i fartuszek. Był też bulion przygotowany ze sfermentowanych czerwonych buraków- wspaniały, również pęta znakomitych kiełbas i sałatki, a do zimnych mięs podawany był obficie majonez, wzbogacając jedzenie do stanu alarmowego, jak na umiarkowanych smakoszy. Podarunkami na tę okazję, były przepięknie malowane jajka, niektóre z nich przygotowane własnoręcznie przez Madame Modjewską… str. 202-203
Wszystkie cytaty pochodzą z książki Helena Modrzejewska (artykuły, referaty, wywiady, varia) w opracowaniu pana Emila Orzechowskiego.

Spokojnych, pogodnych i radosnych Świąt życzę wszystkim zaglądającym