Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 25 czerwca 2019

Na ziemi obiecanej Eric Maria Remarque

Bellona rok wyd. 2015
Na ziemi obiecanej jest ostatnią, niedokończoną powieścią Remarqe`a. Przeciwnicy autora będą podnosić, iż jako taka nie powinna zostać w ogóle wydana, sporo w niej nieścisłości, powtórzeń, styl też wymagałby dopracowania, brakuje też  zakończenia. Dla zwolenników powieść będzie stanowić ciekawe dopełnienie wcześniej powstałych. To taka kontynuacja losów bohaterów, nie koniecznie tych wcześniej poznanych, choć czytelników Łuku Tryumfalnego ucieszy możliwość powtórnego spotkania Ravica (nawet, jeśli jego postać przedstawiona została epizodycznie). Książka jest opowieścią o losach tych, którym udało się przeżyć gehennę wojny w Europie i uciec do Ameryki. Tam najpierw na wyspie Ellis Island w obozie przejściowym czekają na dostąpienie Raju.
Załamań nerwowych było tyle co zawsze. Co dziwne na Ellis Island dochodziło do nich znacznie częściej niż we francuskich obozach dla internowanych, gdy niemieckie wojska i gestapo były w odległości zaledwie kilku kilometrów. Wiązało się to prawdopodobnie z koniecznością adaptacji w obliczu bezpośredniego zagrożenia życia we Francji. Było ono tak wielkie, że zapobiegało załamaniom nerwowym, natomiast tutaj, gdy ratunek zda się tak bliski- stawał znowu pod znakiem zapytania, wyczerpania jeszcze je raczej pogłębiało. (str.15).
Ludwik Sommer niemiecki uciekinier, który nazwisko wraz z profesją odziedziczył po zmarłym w obozie żydowskim przyjacielu po krótkim pobycie w obozie przejściowym trafia do Nowego Yorku. Na początek dostaje wizę na dwa miesiące i zakaz pracy. Pieniędzy ma tyle, aby wynająć na miesiąc pokój hotelowy. Wraz z nim próbują się tutaj zaczepić, zdobyć prawo pobytu, a w dalszej przyszłości obywatelstwo wygnańcy z Europy; uciekający przed Holokaustem Żydzi, rosyjscy uciekinierzy czasów rewolucji, niemieccy pacyfiści i wszelkie inne nacje. Aby nie zostać deportowanym do kolejnego obozu, albo co gorsza do ogarniętej wojną Europy są w stanie zrobić wszystko (jak Robert Hirsch, który mając za sobą moralne prawo nie cofnie się przed paskudnym szantażem). Gehenna wojennych przeżyć, wspomnienia ciągłego ukrywania się, zmiany tożsamości, więzień, tortur, obozów i pieców krematoriów nie pozwalają normalnie żyć.
Nie poznamy pełnej historii żadnego z bohaterów, są jedynie urywki, tak jakby życie pozbawione przeszłości nie miało szans także na przyszłość. Niemniej jednak bohaterowie Remarque`a są wyraziści; od obserwatora - narratora Ludwika Sommera po postacie drugiego planu; rosyjskiego emigranta Meukoffa, który uciekając przez Rewolucją zajął się prowadzeniem hotelu, zubożałą arystokratkę Contessę, żyjącą wspomnieniami młodości spędzonej na carskim dworze, Raoula bogatego homoseksualistę poszukującego miłości, Marię Fiolę modelkę żyjącą na kredyt w wypożyczonych ubraniach, biżuterii, mieszkaniu, samochodzie.
Wszyscy marzą o życiu tu i teraz, o stabilizacji, o poczuciu bezpieczeństwa, ale nie potrafią zadomowić się w nowej przestrzeni; wspomnienia są zbyt okrutne. Żyją powierzchownie, nie zapuszczają korzeni, nie wchodzą w związki, żyją od spotkania do spotkania, od jednej wódki w hotelowym bufecie do kolejnej,   od jednego interesu do następnego, który pozwoli na przeżycie następnego miesiąca.
Ludwig często w rozmowach z przyjacielem (Robertem Hirschem) mówi o pragnieniu zbudowania życia opartego na mieszczańskiej iluzji bycia szczęśliwym. Autor zadaje sobie pytanie, czy po doświadczeniach Holokaustu takie życie pod względem moralnym jest w ogóle możliwe.
Skoro życie na tej ziemi obiecanej nie przypomina w najmniejszym stopniu Raju, pozostają marzenia powrotu do swych ojczyzn. Ale, czy taki powrót jest w ogóle możliwy.
…powrót. Marzą o nim. Jako o swego rodzaju zadośćuczynieniu. Nawet jeśli się do tego nie przyznają. To ich podtrzymuje. Ale to złudzenie. W rzeczywistości sami w to nie wierzą. Mają jedynie nadzieję. A kiedy wrócą, nikt nie będzie chciał o nich słyszeć. Nawet, ci tzw. Dobrzy Niemcy. Jedni będą ich nadal jawnie nienawidzić, drudzy będą robić to skrycie, bo sami mają nieczyste sumienie. W swej dawnej ojczyźnie poczują się jeszcze bardziej wygnańcami niż tutaj, gdzie wierzą, że pewnego dnia będą mogli wrócić jako budzące szacunek ofiary. (str.211 Hirsch do Ludwika Sommera).
To, co dla niektórych jest wadą powieści; poszarpana narracja, powtórzenie, pewien chaos dla mnie jest niezamierzonym (zapewne), ale jednak atutem tej powieści. To wszystko sprawia, że losy pokolenia wygnańców stają się bardziej prawdziwe. I z jednej strony szkoda, że brak zakończenia, a z drugiej może to i lepiej, bowiem żadna z zachowanych w notatkach wersji nie jest dla mnie przekonywująca, a tym samym mogę stworzyć sobie własną.
Sporo miejsca w powieści zajmuje sztuka (malarstwo impresjonistów, brązy, porcelana, meble, dywany) dla jednych stanowią przedmiot kultu (Sommer, Black, Durant), dla innych źródło utrzymania (bracia Silver) a dla innych lokatę pieniędzy i atrybut statusu społecznego (Cooper). 
Trzeba coś kochać, w przeciwnym razie jest się martwym. Sztuka jest najbezpieczniejsza. Ona się nie zmienia, nie rozczarowuje,nie ucieknie. (str. 461 Reginald Black do Ludwika). 
I może to ona, jako jedyna pozostaje nadzieją dla tych pozbawionych przeszłości i przyszłości ludzi. W końcu, jak ma się coś, co można kochać życie nabiera sensu. 

wtorek, 11 czerwca 2019

Marc Chagall Biografia Jonathan Wilson

Sufit Opery Garnier wymalowany przez Chagalla
Zalety biografii doceniałam dopiero parę lat temu. Wcześniej ten gatunek literacki nie wzbudzał mojego zainteresowania.  Od biografii oczekuję zarówno wartości poznawczych, jak i pewnego rodzaju psychoanalizy, poza suchymi datami i zdarzeniami także własnego odczytania przyczyn tychże zdarzeń.
Biografia Marca Chagalla na pewno spełniła oczekiwania poznawcze, przy czym było to zadanie dość łatwe, ponieważ na temat malarza wiedziałam bardzo niewiele. Jedynie to, że malował dziwne obrazy lewitujących postaci o dwóch twarzach a także to, że wymalował sufit Opery Paryskiej. Nie wiedziałam, albo też umknęło z mojej pamięci, że Marc Chagall (właściwie Moisiej Szagał) był z pochodzenia rosyjskim Żydem. Ja kojarzyłam go z Francją, co nie było od rzeczy, bowiem Chagall miał także francuskie obywatelsko. Marc urodził się w Witebsku, pod koniec XIX wieku w małym żydowskim miasteczku, takim, jakie utrwalił na swych obrazach. Witebsk przypominał literacką Anatewkę ze Skrzypka na dachu. Można tu było spotkać … zwierzęta, cebulaste kopuły cerkwi, rabinów pochylonych nad Torą, kobiety z koszami, mężczyzn objuczonych bańkami z mlekiem…, a także skrzypka prowadzącego pochód weselników. (ze str. 14), można je spotkać także na jego obrazach. Jego ojciec był sprzedawcą śledzi, matka zajmowała się domem i dziewiątką dzieci. Bycie Żydem w Rosji nie było łatwe, był to czas antysemickich pogromów, a na pobyt w Petersburgu potrzebne było specjalne zezwolenie. A jednak Marc wspominał tamten okres z sentymentem a każde kolejne miejsce zamieszkania porównywał z miejsce urodzenia. Szczególną rolę w jego życiu stanowił Paryż, stolica artystycznej bohemy, miasto światła i wolności, w którym Żydzi cieszyli się równouprawnieniem. Tutaj tuż przed wybuchem pierwszej wojny światowej miał miejsce jego malarski debiut. Wróciwszy tutaj dziewięć lat później doznał olbrzymiego rozczarowania, kiedy okazało się, że wszystkie pozostawione w pracowni La Ruche obrazy (około stu pięćdziesięciu) znikły. Przed drugą wojną Chagall wraz z żoną i córką zamieszkał na południu Francji. Miał nadzieję, że francuskie obywatelstwo uchroni go od aresztowania. Tylko dzięki uporowi i odwadze Variana Freya z Amerykańskiego Emergency Rescue Comittee (który zajmował się ratowaniem europejskich intelektualistów) wydostał się z więzienia,  przekroczył granicę hiszpańską i wylądował w Lizbonie, skąd ekspediowano uchodźców do Ameryki. Do Francji wrócił po ponad dziesięciu latach i mieszkał tam do śmierci.                                                             Autor biografii pisze sporo o miejscach, datach i zdarzeniach. O ile poznałam życiorys malarza, o tyle zabrakło mi jego portretu psychologicznego. Postać malarza jest delikatnie zarysowana, można by rzec, że autor namalował go w sposób niezwykle delikatny, ledwie widoczny. Więcej miejsca poświęca jego obrazom, i to dzięki nim poznajemy, co mu w duszy gra. Duża zaletą książki jest to, iż Chagall nie jest jednowymiarowy. Autor pisze zarówno o jego zaletach, jak i wadach. Może tych drugich jest nawet więcej (dla przykładu; egocentryzm, romans z władzą radziecką, odmówienie pomocy Freyowi we wsparciu zbiórki na uchodźców, brak zainteresowania synem po rozstaniu z jego matką). Być może przyczyn należałoby upatrywać w ciężkiej historii Marca (historii dzielonej z tysiącami jego pobratymców), może w tym, iż padł on kiedyś ofiarą oszustwa. Zadziwia dwoistość jego postępowania; z jednej strony wierny wyznawca judaizmu, robiący wymówki córce z powodu związku z gojem, a drugiej pozostający w takim związku Marc (w dodatku ukrywający go przed światem). Biografia pióra Wilsona rozbudziła moje zainteresowanie malarzem.
I choć teraz  nie mogę powiedzieć, aby obrazy Chagalla wzbudziły mój zachwyt, to dzięki znajomości jego biografii patrzę na nie z większym zrozumieniem. Odpowiada mi się ich lekkość, ulotność, fantazja połączona z realizmem, kolory, delikatna kreska, niedopowiedzenie, romantyzm, natomiast niekiedy drażni nadmiar. Nadmiar szczegółów, detali, symboli, których znaczenia nie umiem, albo nie chcę odnaleźć. Ale jest ten nieistniejący już, a utrwalony przez malarza klimat żydowskiego sztetl i choćby za to cenię Chagalla. Książka przeczytana w ramach stosikowego losowania u Anny.

środa, 5 czerwca 2019

Jak dobrze dziś być Gdańszczanką

Na przełomie 1988 i 1989 roku pracowałam na terenie Stoczni Gdańskiej. Po ukończeniu studiów nie spieszyłam się, ze znalezieniem stałej pracy. Postanowiłam wówczas przedłużyć młodość uzyskując zgodę na pracę w Studenckiej Spółdzielni Pracy. Praca w niej była przywilejem studentów. Przywilejem, bowiem zarobki w Technoservice były niezłe. Z założenia student pracował dorywczo, więc jego godzinowa stawka odbiegała od stawek większości grup zawodowych. De facto byli tacy delikwenci, którzy pracowali w spółdzielni tygodniami, a nawet miesiącami. Dołączyłam do tej grupy szczęśliwców po uzyskaniu tytułu magistra prawa i przez kilka miesięcy pracowałam codziennie. Teoretycznie nie było to możliwe, bowiem aby pracować kolejnego dnia trzeba było dzień wcześniej zapisać się dzwoniąc do biura. O godzinie ósmej numer był zajęty, a pięć minut później nie było już miejsc. Oczywiście o telefonach komórkowych nawet wówczas nie słyszeliśmy. Jednak my, Polacy, umiemy obchodzić przeszkody i nawet tak niepotrafiąca  rozpychać się łokciami dziewczyna, jak ja, znalazła sposób na dołączenie do grona szczęśliwców i umawiała się bezpośrednio u brygadzistów (mieli oni pulę miejsc „dla swoich”. Wystarczyło rano szepnąć słówko i robota czekała). A była to ciężka praca. Wynieść kilkadziesiąt wiader złomu w ciągu zmiany z samych zęz na znajdujący się poza statkiem pojemnik nie było zajęciem lekkim, zwłaszcza dla dziewczyny. Nasze robocze ciuchy przesiąknięte były potem, lepiły się od brudu, a w ciała wbijały się igiełki szklanej waty, którą wykładano grodzie statku. Należąc do grupy wybranych miałam przywilej pracowania we własnych ciuchach, miałam też własną szafkę.
Praca była ciężka i wydawała się syzyfową, co dzień od nowa sprzątaliśmy tę stajnię Augiasza. Jednak dziś z perspektywy lat i życiowego doświadczenia mogę z pełnym przekonaniem napisać, że miała ona więcej sensu, niż zajęcie które wykonuję obecnie.
Lata 1988 - 1989  obfitowały w ważne wydarzenia. Byliśmy wówczas świadkami kilku stoczniowych strajków. Kiedyś nawet udało nam się „uczestniczyć” przez chwilę w jednym z nich, zanim bowiem się rozpoczął my zdążyliśmy wcześniej wejść na teren stoczni. Siedzieliśmy wtedy z robotnikami na styropianie. Później, w okresie strajków nie było zapisów do pracy dla studenckiej braci.

Czy wtedy wierzyłam w jakiekolwiek zmiany? Chyba już nie.
Po euforii sierpnia osiemdziesiątego roku, kiedy podpisanie porozumień czciłam na Placu (wówczas jeszcze nie Solidarności) z tysiącami mieszkańców, po odsłonięciu pomnika Trzech Krzyży, którego widokówkę otrzymaliśmy od naszej polonistki na znak przebaczenia nieodpowiedzialnego zachowania, jakim było nasze uczestnictwo w Juwenaliach (brzmi to dziś niewinnie, ale jak mówiła wówczas nasza pani profesor - w tych ciężkich czasach nie należało dawać władzy pretekstu. Kilku kolegów zostało spisanych przez milicję a szkoła została powiadomiona o zajściu), po słynnej lekcji historii, na której kolega Wojtek zrobił nam wykład na temat równości pomiędzy stalinizmem i faszyzmem, po ogłoszeniu stanu wojennego, braku studniówki (z powodu godziny milicyjnej), aresztowaniach, kłamstwach, prześladowaniach, cenzurze i telewizyjnych wiadomościach - młodzieńczy entuzjazm znacznie ostygł.
Podczas tamtych wyborów czerwcowych nie wierzyłam w zwycięstwo solidarności. A potem się stało. Nieoczekiwane. Niespodziewane. Niezwykłe.
Nie miałam świadomości konsekwencji tamtych zdarzeń i tego, że na naszych oczach upadł komunizm.  
Tak sobie to wszystko przypomniałam wczoraj, kiedy stojąc na ulicy mego miasta słuchałam wielu pięknych i pokrzepiających słów. I wtedy przypomniała mi się scena z serialu Dom, w której Klara Stroynowska (wychowana w Związku Radzieckim Polka) oglądając transmisję z wyboru Karola Wojtyły na Papieża mówi, jak dobrze dziś poczuć się Polakiem. Wówczas pomyślałam sobie, jak dobrze być i czuć się Gdańszczanką.
Nawet jeśli lata już nie te, zdrowie trochę szwankuje  i takie tam inne (o których sza...)   nie napawają optymizmem. 

niedziela, 2 czerwca 2019

Jekyll and Hyde w Poznaniu, Dzwonnik w Gdyni, Trojanki w Gdańsku, czyli teatralny maj


Dwa z tytułowych spektakli stanowią kolejne spotkania z tytułem. Z poznańskim przedstawieniem miałam przyjemność spotkać się po raz trzeci, z Quasimodo po raz … szesnasty.  
zdjęcie własne
Katedra Notre Dame w Paryżu, albo Dzwonnik z Notre Dame
Ponieważ o Dzwonniku pisałam już tu i tu i tu i tu podsumowanie zostawię sobie na listopad, kiedy to z ogromnym żalem przyjdzie mi rozstać się z tytułem. Na osłodę  bilety na pewien koncert, który, jestem przekonana, będzie dla mnie rekompensatą owego rozstania leżą już w szufladzie.
Króciutko wspomnę tylko, że spotkanie w dniu 26 maja z  wokalistami Teatru Baduszkowej należało do jednego z lepszych (choć w mojej subiektywnej ocenie nie było wykonań słabych, były tylko nieco słabsze od pozostałych). Jeśli w poprzednim spektaklu (w którym uczestniczyłam w lutym) zabrakło mi trochę mocy, zaangażowania i tego przyjemnego dreszczyku, jaki przejmuje widza - to przedstawienie nie pozostawiło żadnych niedomówień, wykonanie było profesjonalnie, nie było problemów z nagłośnieniem, a ja i moi goście wychodząc z teatru znajdowaliśmy się w stanie lewitacji. Staram się za każdym razem zabierać na przedstawienie, a tym samym rozszerzam krąg widzów. Największą radość sprawiają mi ich rozanielone twarze, a jeśli ktoś powraca na przedstawienie to moja radość nie ma granic.
Zdjęcie ze strony
Jekyll i Hyde w Teatrze Muzycznym w Poznaniu
W tym miesiącu szczęścia miałam jeszcze więcej, bowiem, mimo zapowiedzi o pożegnaniu z tytułem (jakiś rok temu) trafiłam na wzmiankę o kilku przedstawieniach Jekylla i Hyde w Poznańskim teatrze Muzycznym. Tylko tak opętani musicalami szaleńcy, jak ja, będą w stanie poczuć stan, w jakim znalazłam się zakupiwszy bilet.  Musical skradł moje serce dzięki odtwórcy głównej; podwójnej roli. Występujący w niej Janusz Kruciński jest moim wokalnym guru, jeśli idzie o ten gatunek muzyczny. W podwójnej roli doktora/zbrodniarza występuje także Damian Aleksander, najwspanialszy Upiór paryskiej opery. Wspominałam o nim przy okazji wpisu na temat koncertu Tribute to musical. Śpiewał tam między innymi utwór z przedstawienia Jekyll and Hyde To jest ten moment. A wykonał go przepięknie.  Rola Jecylla/Hyde to rola w przedstawieniu najważniejsza. Gdyby została ona wykonana zaledwie dobrze, to nawet starania całego zespołu nie pomogłyby w uratowaniu przedstawienia. I odwrotnie pewne niedociągnięcia zespołu nie mogłyby zaszkodzić całości, jeśli tytułowy bohater wykonałby swoje zadanie jak należy. Dlatego też znając obu panów byłam spokojna o swe doznania. Nie chcę tu odmawiać zasług całemu zespołowi poznańskiego teatru, który spisał się bardzo dobrze. Po raz kolejny zachwyciłam się Moniką Bestecką w roli Lucy. Byłam jedynie nieco rozczarowana Ksenią Matsuk w roli Emmy (która jest dobrą wokalistką), ale bardziej pasuje mi wokalnie do tej roli Edyta Krzemień. W roli doktora/zbrodniarza wystąpił ku mojej ogromnej radości Janusz Kruciński. Widziałam młodego człowieka, którego informacja na temat obsady tak ucieszyła, iż zaczął podskakiwać z radości. Byłam gotowa się do niego przyłączyć.
Przedstawienie było jednym pasmem radosnej ekstazy. To są takie chwile, kiedy człowiek czuje, że żyje. Można za bohaterem zaśpiewać chce mi się żyć. To chwila, kiedy wierzy się w nieśmiertelność i zwycięstwo nad nicością. Krótko przed spektaklem zakupiłam książkę Tablica z Macondo Stanisława Barańczaka i poczułam się,  niczym poeta, kiedy tworzy wiersz. Nie usuwając bólu- bierze odwet na tym, co wywołuje ból. I tak, jak każdy dobry wiersz, zdaniem poety samym swym pojawieniem się i istnieniem psuje-zabawę Historii, narusza jej pewność siebie i dobre samopoczucie. Historia każe nam myśleć, że jednostka to zero, że jej indywidualny pogląd na życie nie ma znaczenia dla kierunku, w którym zmierza świat, że liczą się tylko liczby i statystyczne prawidłowości; a jednak poezja upiera się przy swoim pierwszoosobowym monologu- i na przekór obowiązującym w zewnętrznym świecie prawom mimikry- im bardziej idiosynkratyczny jest brzmiący w niej głos poety, tym większe ma szanse na przetrwanie w pamięci czytelników.  (str.16). Tak ja, słuchając śpiewu, pozwalając, aby cudowne dźwięki przenikały do moich trzewi czułam się silna i brałam odwet, na tym co wywołuje ból, ból istnienia. 
I bez znaczenia jest to, że poznańska scena kompletnie nie nadaje się do musicalowych przedstawień.
Trojanki w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku
Zdjęcia ze strony teatru


Maj zakończyłam uczestnictwem w przedstawieniu Trojanki w gdańskim teatrze Wybrzeże. Ostatnimi czasy teatr, w którym rozpoczęłam swą edukację teatralnego widza jakieś kilkadziesiąt lat temu odwiedzam dość rzadko. Nie mam szczęścia do repertuaru, wciąż trafiałam na produkty teatropodobne. Albo są  to komedyjki, które mnie nie śmieszą, albo nastawione na pozyskanie publiki dramaty pełne wulgaryzmów, agresji i nagości. W wygłoszonym w Parlamencie Europejskim przemówieniu Krzysztof Warlikowski powiedział o tym, co i mnie jest szczególnie bliskie, a dotyka zagadnienia upadku dzisiejszego teatru w szczególności (a kultury i sztuki w ogóle). Jego poglądy wyrażają także moje opinie i obawy. Niepostrzeżenie zaczęto podmieniać kulturę na popkulturę i rozrywkę. Obrócono znaki. Powolne procesy kulturotwórcze błyskawicznie straciły sens i znaczenie. Zamiast krytyki i opinii pojawiły się rankingi. Systemy ocen, gwiazdek, like'ów. Twórcy, bo trudno nazwać ich artystami, okazali się nieodporni na korupcję wolnego rynku. Tylko nieliczni zachowali odpowiedzialność za swoich widzów i nie chcieli dawać im papki, na którą tamci czekali lub wmawiano im, że czekają. Myślę, że wytworzyliśmy osobliwy przemysł pogardy, w którym twórcy zamiast brać odpowiedzialność za widzów, zaspokajali ich najgłupsze pragnienia. (fragment z przemówienia, którego całość można znaleźć tutaj). 
Przedstawienie Trojanki (sztukę Eurypidesa) wyreżyserował Jan Klata. Pisałam kiedyś o Królu Learze tego reżysera w krakowskim Teatrze Starym. I to pisałam dość krytycznie. Zabrakło mi wówczas Szekspira w Szekspirze, a wypowiadane przez aktorów kwestie odebrałam (i nie tylko ja), jako niezrozumiałe, zagłuszone hałasami, dźwiękami, brakiem tego, co w teatrze najważniejsze- słowa (którego nie było w przedstawieniu słychać). 
Nie wiem, czy wystawiając Trojanki pan reżyser wziął pod uwagę moją opinię (to oczywiście żart, gdzieżby taki znany i niepoddający się krytykom i krytyce pan reżyser brał pod uwagę opinię takiego amatora, szaraczka, jak ja), ale w Trojankach nie było żadnych problemów z tekstem. Dykcja aktorów nie budziła zastrzeżeń a głośne dźwięki muzyki nie zagłuszały tekstu.
Po zburzeniu Troi Grecy biorą odwet na pozostałych przy życiu kobietach i dzieciach. Upokarzają, niewolą, gwałcą, zabijają, a wszystko to uzasadniają wolą innych: Bogów, poddanych, władców, a nawet ofiar. Można odnieść wrażenie, że oni nie chcą tego czynić, ale im kazano, takie fatum historii. Troja została zniszczona, jak zamki z piasku, które rozdeptują w prologu Bogowie. Pozostał piach i wystające zeń ludzkie torsy. Ascetyczna scenografia i czarno-białe kostiumy, owinięty w folię spuszczony na linie półnagi Polydor i drażniąca zmysły muzyka (momentami przechodząca w jazgot zagłuszający myśli) sprawiają, że widz czuje się niekomfortowo. I tak właśnie ma się poczuć. Jest obserwatorem zagłady. Tytułowe Trojanki to siedem kobiet; Hekabe żona zamordowanego władcy, jej córki i inne bliskie jej kobiety ubrane są w jedną wspólną szatę - czarną suknię – worek, z której wydostają się idąc każda za swoim przeznaczeniem. Ich strój przypomina worek, w jaki pakuje się nieboszczyka. Maski na twarzach oprawców (z wizerunkami antycznych filozofów), koszulki prezentujące nagie muskularne torsy, skórzane kurtki i długie włosy wskazują, że mamy do czynienia z barbarzyńskimi najeźdźcami o twarzach mędrców.
Zarówno scenografia jak i kostiumy doskonale wpisały się w konwencję przedstawienia. W Trojankach odrębnym bohaterem jest muzyka-głośna, drażniąca, ostra, przewiercająca mózg, psychodeliczna, a jednocześnie współgrająca z całością.
Zdjęcia ze strony teatru
Spektakl jest popisem gry aktorskiej pań. To one są bohaterkami dramatu i to one skupiają na sobie całą uwagę. Dorota Kolak, jako Hekabe – tragiczna wdowa po Priamie, matka i babka zabijanych, upokarzanych, dręczonych, niewolonych po kolei córek, synów i wnuka, zagrała (moim zdaniem) swoją najlepszą rolę. Jest uosobieniem rozpaczy, szaleństwa, poddania, zemsty, a jednocześnie pewnego rodzaju dostojeństwa. Katarzyna Figura, jako Helena spętana linami i z maską Hannibala Lectera na twarzy sprawia nieoczekiwane wrażenie. Bardzo dobrze wypadły oszalała wizją swej przyszłości Polyksena (Magdalena Gorzelańczyk) oraz rockowo - szaleńczo - cyniczna Kassandra (Małgorzata Gorol). Niesamowite było współgranie tej ostatniej z muzyką (ostatni trans).
Z panów moją uwagę zwrócił Cezary Rybiński - jego Talthybios to postać negatywna, a jednak okazująca ludzkie odruchy, choć do końca nie wiadomo, czy te odruchy nie są jedynie szyderstwem i drwiną z dramatu kobiet.
Trojanki to niezwykle dramatyczna opowieść o przemocy. Także tej, jakiej dopuszczają się ofiary.
Nie znam tekstu Eurypidesa, więc nie ocenię, na ile sztuka jest jego adaptacją, a na ile wypowiedzią artystyczną reżysera. Jednak Eurypides to nie Szekspir, więc nie budziłyby mojego sprzeciwu pewne przeróbki. Przedstawienie choć trudne w odbiorze, pełne dramatycznych scen i niosące pesymistyczne przesłanie (mnie nie udało się dopatrzeć pozytywnego) warte jest obejrzenia. Poczułam się w teatrze, jak w miejscu, w którym zmusza się widza do myślenia, a nie w miejscu, w którym ktoś pragnie zaspokoić jego  najprymitywniejsze pragnienia. 
Tak było do finału, oklasków, ukłonów i kwiatów.
A potem był epilog, w którym pojawiała się Helena (Figura) w złotym, kiczowatym szlafroczku i złotych szpileczkach, zmanierowana niczym żona Siary rodem z Killera, która w egipskim kurorcie z grającym idiotę mężem Menelaosem (świetnym Grzegorzem Gzylem) oraz Theoklymenosem (Jackiem Labijakiem) prowadzą dialog ośmieszający greckich bohaterów. Takie podsumowanie historii, która prowadzi do karykatury samej siebie?
Przyznam, że nie do końca zrozumiałam zamysł epilogu. Mnie wydawał się on zbędny. Ale może obejrzę raz jeszcze i wtedy znajdę klucz do jego odczytania. W każdym razie było to bardzo ciekawe i dobrze zrobione przedstawienie. Mam nadzieję, że pan Klata na dłużej zagości w teatrze Wybrzeże.