Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 30 maja 2023

Wiwisekcja Patrick White, czyli bardzo krótka recenzja subiektywna

Poprzednie spotkanie z Noblistą (Przepaska z liści) wysoko podniosło poprzeczkę oczekiwań w stosunku do autora. Zachwyt nad językiem, wspaniałe studium psychologiczne bohaterki, dylematy moralne zmuszające do zadawania trudnych pytań, piękno australijskiej przyrody, wyraziste postacie drugoplanowe scharakteryzowane czasami zaledwie jednym zdaniem - to wszystko zawierała w sobie lektura Przepaski z liści.

Wiwisekcja (czyli wg definicji szczegółowa analiza czyjejś osobowości albo doświadczenie na żywym organizmie) to studium postaci malarza Hurtle'a Duffielda, który jako kilkuletnie dziecko został przez swych rodziców odsprzedany bogatej rodzinie Courtneyów. Matka sądziła, iż w ten sposób zapewni mu lepsze życie, da możliwość rozwijania talentów. Hurtle finalnie staje się rozpoznawalnym i cenionym malarzem, choć jego obrazy są dość kontrowersyjne. Hurtle maluje to co brzydkie, dziwne, wstydliwe. Jest malarzem awangardowym, którego sztukę rozumie niewielu, a jednak osiąga sukces. Nie potrafiąc nawiązać żadnych relacji z ludźmi szuka sensu w sztuce, chce znaleźć w niej prawdę o życiu i człowieku poprzez obnażanie jego słabości. Mam mieszane uczucia związane z tą lekturą. Z jednej strony napisana jest pięknym literackim językiem, przyjemnie się to czyta jeśli uda się skupić na lekturze, bo jest ona wymagająca, moim zdaniem o wiele bardziej niż Przepaska z liści, gdzie słowa płynęły wartkim potokiem. Przy lekturze Wiwisekcji trzeba uważać, aby niesione nurtem wód myśli nam nie odpłynęły, a my wraz z nimi gdzieś daleko poza kręgi powieści. A jest to powieść obszerna liczy osiemset stron. Jej lektura zajęła mi sporo czasu właśnie z powodu owego odpływania myśli poza nurt główny. A z drugiej strony poczułam jakiś zawód, że tym razem autor skupił się na brzydkiej stronie życia, tym co wynaturzone, kalekie, wstydliwe. Doskonale rozumiem to, że tacy jesteśmy, takie jest życie, niemniej zawsze, a ostatnio jeszcze intensywniej skupiam się na jasnej stronie życia i to ona mnie bardziej pociąga. Jest w tej powieści artyzm w opisie twórczych zmagań bohatera i jego prób wypowiedzenia się przez sztukę, ale ten artyzm do mnie nie przemówił. Reasumując, jeśli nie znacie twórczości White to nie polecam Wiwisekcji na książkę pierwszego kontaktu. Natomiast, jeśli już czytaliście noblistę, to koniecznie spróbujcie, bo warto przekonać się samemu, czy książka was bardziej zachwyci,  rozczaruje, a może znuży.

sobota, 27 maja 2023

Majowy Wrocław

W japońskim ogródku
Z góry przepraszam za długość wpisu. Kiedy po raz pierwszy odwiedziłam Wrocław siedem lat temu nie sądziłam, że będę doń wracać tak często i chętnie. W połowie maja odwiedziłam go po raz czwarty. Tym razem wybrałam się z koleżanką, co ma swoje plusy (poza tak oczywistymi, jak wspólne świata oglądanie, czy towarzystwo przy posiłkach większa ilość zdjęć piszącej. Zdjęć tych nie publikuję, chronię prywatność, niemniej przyjemnie się je ogląda i pokazuje bliskim)



Ogrody Japoński i Botaniczny i przyległości Mamy różne gusta, jeden lubi poznawać miasta przyglądając się im z najwyższych punktów widokowych, inny lubi poznawać je poprzez puby, są tacy którzy lubiąc odwiedzać Zoo, inni aquaparki, a jeszcze inni kościoły, są i tacy, którzy biegają po galeriach.. handlowych. Ale miejscem które pogodzi wszystkich są parki i ogrody, a te we Wrocławiu są szczególnie piękne.

Ogródek japoński w Parku Szczytnickim jest może mały, ale za to bardzo klimatyczny. Jeden mały mostek, kilka pomostów, fontanna, parę kamiennych latarenek, parę rybek w stawie i kilka bonzai i cały ogrom roślinności we wszelkich kolorach i rodzajach. Miałyśmy szczęście odwiedzając go we wtorkowy poranek, kiedy nie ma jeszcze tłumów. Poza wycieczką młodzieży szkolnej oraz grupką japońskich turystów (czego Japończycy szukali w Ogródku Japońskim we Wrocławiu?) byłyśmy same. My i słońce. I to był niezwykle miły czas.
W ogródku japońskim

Będąc w Parku Szczytnickim nie da się przeoczyć Hali Stulecia. Ten modernistyczny budynek od pierwszego spotkania nie wzbudził mojej sympatii. Jednak fakt, że istnieje od początku ubiegłego wieku a powstał w stulecie zwycięstwa Prus nad Napoleonem w bitwie Narodów (pod Lipskiem) – budzi szacunek dla budowli. Szacunek, jaki darzymy historię i wiekowość (ludzi i rzeczy). W momencie powstania Hala była jedną z najbardziej nowoczesnych budowli na świecie. I choć osobiście nie przepadam za modernizmem (zwycięstwem funkcjonalności nad dekoracyjnością) to doceniam prostotę. W połączeniu z Pawilonem Czterech Kopuł Hala Stulecia tworzy spójną całość. Pawilon odwiedziłyśmy w poszukiwaniu miejsca, gdzie mogłybyśmy odpocząć i napić się kawy po wizycie w Ogródku i obejrzeniu wystawy, o której poniżej.

Nie spodziewałam się, iż wewnątrz wiekowej budowli znajdzie się tak ciekawa przestrzeń. Pawilon będący łącznikiem pomiędzy salami usytuowanymi pod czterema kopułami to ogromna przeszklona hala, cała na biało, białe ściany (no prawie białe), białe podłogi, białe krzesełka. Ten monochromatyzm przełamuje jedyny kolorowy element - sporej wielkości dmuchane gwiazdy, mnie skojarzyły się z palmami (stanowiące część wystawy Otto Piene. Gwiazdy). Może szkoda, że nie odwiedziłyśmy tej wystawy, ale dopiero co wyszłyśmy z innej.

Pawilon Czterech kopuł
To miejsce idealne na wypoczynek. Kawa i małe co nieco dopełniały przyjemności tego słonecznego, pięknego dnia.

W Ogrodzie Botanicznym na Ostrowie Tumskim pierwsza refleksja była taka, że aby obejrzeć całość należałby wykupić całoroczny karnet. Ogród ma powierzchnię ponad siedmiu hektarów. Moim ulubionym zakątkiem jest ta jego część, która leży najbliżej kolegiaty Św. Krzyża i Św. Bartłomieja. Rosną tam kwiaty sezonowe. Podczas poprzedniej wizyty trafiłam na festiwal dalii, tym razem zaczynały przekwitać tulipany. Nadal jeszcze cieszyły wzrok swą różnorodnością. Najbardziej spodobał mi się Vincent Van Gogh – barwy ciemno bordowej z postrzępionymi płatkami kwiatów. W tym roku zwróciłam też uwagę na tulipany o bardziej pełnych koronach (jak Copper Image). Żałowałam natomiast, że moje kochane piwonie były jeszcze w pączkach. 

Ogród botaniczny

Tulipany Vincent Van Gogh

 

Tulipany Copper Image

W ogrodzie botanicznym

W ogrodzie botanicznym

Wystawy

Impresjoniści multimedialnie. Tę wystawę odwiedziłyśmy będąc w Parku Szczytnickim. Są to tak modne ostatnio wyświetlane na ścianach i podłodze obrazy impresjonistów, które mają sprawiać wrażenie wejścia w obraz. Widz jest nimi otoczony ze wszech stron, zanurza się w świecie sztuki, staje się jego częścią. Oglądałam z dziesięć lat temu wystawę Van Gogh multimedialnie i wyszłam z niej ogromnie rozczarowana, bowiem nie poczułam się ani częścią dzieła sztuki, ani zanurzona w obrazie. Postanowiłam jednak dać szansę ponownie zakładając, iż być może tracę coś cennego, skoro opinie (w tym moich znajomch) są entuazjastyczne. Ekranem dla obrazów były ściany ogromnej hali i jej podłoga, przy czym nie na wszystkich pokazywano ten sam obraz, było ich kilka, więc najlepiej było oglądać leżąc na ziemi na specjalnych pufach. Wystawa dotyczyła kilku najbardziej znanych malarzy i ich najbardziej znanych obrazów (Monet, Degas, Renoire, Signac, Lautrec, Rousseau, Van Gogh, Pissarro). No cóż nie jest to obcowanie ze sztuką, jaką możemy oglądać w galeriach, ale nie o to w tym chyba chodzi. Jest to pomysł na rozpowszechnianie sztuki i jej przekazywanie w odmienny sposób. Myślę, że większość z oglądających nie znała ani nazwisk twórców ani ich dzieł (co może się wydać niepojętym, ale przecież nie każdy musi się znać na sztuce, nawet w tak podstawowym zakresie), miała ona zatem wartość poznawczą. Słyszałam zdania szczerego zachwytu; jakie to ładne, ale piękne, popatrz tylko na te kwiaty, drzewa. To było budujące, w pewnym momencie złapałam się na tym, że nie oglądam doskonale mi znanych dzieł, a reakcje oglądających. Finalnie przyznałam, że ta krótka (półgodzinna prezentacja) sprawiła i mnie przyjemność. Miło się leży w otoczeniu ładnych obrazów. Nawet jeśli to tylko doznania wirtualne.


Na wystawie mój ukochany migdałowiec Van Gogha

Miro i Dali w Muzeum Miejskim oraz malarze śląscy Choć ani Miro, ani Dali nie należą do szczególnie lubianych przeze mnie malarzy nie mogłam sobie odmówić odwiedzenia wystawy grafik pierwszego oraz ilustracji do książek drugiego. Grafiki Miro nie przypadły nam do gustu, ale ponieważ wzbudziły w nas pewne uczucia (nawet jeśli były to uczucia niepochlebne twórcy) cel tworzenia został osiągnięty. Ilustracje Dalego były ciekawe, zwłaszcza ilustracje do Boskiej Komedii i Don Kichota. Trudno było mi ustosunkować się do ilustracji do Gargantui i Panatgruela, bowiem jest to dzieło znane mi jedynie z tytułu. Wystawa Dalego miała miejsce w sali Ratusza co dodawało jej dodatkowego uroku. 


Idąc na wystawę Miro niejako przy okazji obejrzałyśmy niektóre zbiory Muzeum w Pałacu Królewskim. I te obrazy oglądane przy okazji okazały się naszym odkryciem. Najpierw niewielka, ale ciekawa wystawa pana Stanisława Kukli (z Sokołowskiem w roli głównej), potem pejzaże i fragmenty architektury namalowane przez śląskich malarzy (uroczy widok Uniwersytetu czy Rynku) i w końcu przecudnej urody Krajobraz leśny z wodnym młynem Roberta Śliwińskiego. W internecie znalazłam tylko kilka jego obrazów, a żaden tak uroczy jak ten znajdujący się w Pałacu.

Krajobraz leśny z wodnym młynem Robert Śliwiński


Dzielnica Czterech Wyzwań Nowa Giełda Pewnego poranka idąc na spacer przed śniadaniem trafiłam za Narodowym Centrum Muzyki na ciekawy budynek, który okazał się budynkiem Nowej Giełdy. Moją uwagę jeszcze tego samego dnia zwrócił znajdujący się przy placu Solnym budynek, który okazał się budynkiem Starej Giełdy.

Budynek Nowej Giełdy
W konkursie na budowę Nowego budynku Giełdy (1863 r.) wybrano projekt architekta Karla Ludecke, a właściwie dwa projekty tego pana. Jeden w stylu neogotyckim, drugi neorenesansowym i zażyczono sobie, aby połączyć oba w jednej budowli. Tym sposobem powstał budynek o nieco dziwnym, acz ciekawych stylu. Zwrócił moją uwagę, zastanawiałam się, czy mi się podoba, czy też nie i doszłam do wniosku, że jest interesujący. Nie wiem dlaczego przypominał mi florencką świątynię Orsanmichele, czyżby dlatego, że i tamten budynek służył do handlu, a może z powodu kształtu okien i rzeźb postaci. Tyle, że tam byli to święci, tutaj personifikacje rolnictwa, pasterstwa, handlu i żeglugi, które zdobią fronton fasady. Handel ma twarz architekta Karla Ludeckego. Na skrajach balustrady umieszczono personifikacje górnictwa i hutnictwa. W budynku koncertował Ignacy Paderewski, o czym przypomina tablica pamiątkowa. Na pobliskiej Promenadzie Staromiejskiej znajduje się popiersie tego wybitnego muzyka i męża stanu.

Stara Giełda Mieściła się w dawnej rezydencji rajcy Rehdigera, który w drugiej połowie szesnastego wieku w miejscu dwóch gotyckich kamienic nakazał wznieść budowlę w stylu włoskiego renesansu. W połowie wieku XVII przebudowany pałacyk został zakupiony przez gildię kupiecką. Na początku XIX wieku dokonano przebudowy pałacyku w stylu neorenesansowym i neoklasycystycznym, wg projektu Carla Ferdinanda Langhansa, który dodał portyk wejściowy, cztery kolumny korynckie podpierające ozdobny balkon i cztery orły w narożach dachu. W herbie budynku widnieje W oznaczające Wratysława założyciela miasta, lecz brakuje innych elementów miejskiego herbu, na znak sprzeciwu przeciw władzom miejskim, które wymuszały płacenie podatków.

Kryształowa Planeta

Kryształowa Planeta Podczas poprzedniego pobytu we Wrocławiu zachwycił mnie pomnik Angelusa Silesiusa na dziedzińcu Ossolineum, o którym wspominałam tutaj. Nie zwróciłam wówczas uwagi na nazwisko twórcy pomnika. Tym razem szukając informacji na temat autorki pomnika Kryształowa Planeta pani Ewy Rossano trafiłam na informację o jej autorstwie pomnika Anioła Ślązaka. Kryształowa Planeta to kobieta, której suknią jest kula ziemska. Kryształowa Planeta ma symbolizować jedność współczesnego świata mimo jego różnic. Nie na darmo stanęła w miejscu nazywanym bramą dzielnicy Czterech wyznań, gdzie znajdują się świątynie katolicka, ewangelicka, prawosławna i żydowska.

Wyznanie judaistyczne reprezentuje Synagoga pod białym bocianem, projekt Carla Ferdinanda Langhansa, tego samego architekta, który zaprojektował budynek Starej Giełdy, a także Opery Wrocławskiej. Ciekawostką jest fakt, iż Carl był synem Carla Gotharda Langhansa, architekta, który zaprojektował Bramę Brandenburską w Berlinie.


Narodowe Centrum Muzyki


W Narodowym Centrum Muzyki

Podczas poprzedniej wizyty w mieście odkryłam NCM będąc na koncercie, który niespecjalnie przypadł mi do gustu, natomiast budynek mnie zachwycił. Z zewnątrz nie wydaje się specjalnie ciekawy, ot taka prosta współczesna, minimalistyczna w formie bryła. Należy jednak wejść do środka, aby obejrzeć piękny, dostojny wygląd, w którym przeważa biało-czarny wystrój przypominający klawisze fortepianu. Ściany i balustrady pokryte są idealnie gładką materią, której odbijające światło nadaje połysk, co sprawia ciekawe wrażenia wizualne. W Centrum mieszczą się cztery sale koncertowe, a choć główna ma ponad 1800 miejsc nie sprawia wrażenia wielkiej hali, a raczej przytulnej salki koncertowej. W pobliżu Centrum znajduje się rzeźba krasnoludkowej orkiestry, jak dla mnie najciekawsza z krasnoludkowych rzeźb, choć wszystkie są urokliwe.

Krasnoludkowa orkiestra
Kulinarnie

Nie wiem, jak wy, ale ja lubię odkrywać nowe miejsca także poprzez kulinaria. Podobnie, jak podczas poprzedniego pobytu w Lublinie, tak i ty razem trafiłyśmy z Asią na bardzo smakowite potrawy. Zarówno ravioli w sosie truflowym w Jatkach.2.0, zupa krem ze szparagów we Lwiej Bramie, jak i kopytka w Konspirze były przepyszne. Konspira to zresztą ciekawa knajpa z nawiązaniami do czasów PRL-u i stoliczkiem z przytwierdzonymi doń łańcuchami łyżkami rodem z Misia. Niemniej najsmaczniej i najmilej wspominam śniadanie składające się z past fasolowej, z suszonych pomidorów i orzechów nerkowca w klubokawiarni Mleczarnia (siostrze krakowskiej Mleczarni na Kazimierzu). Tam też skonsumowałyśmy przepyszny serniczek z lawendą.

Śniadanko w Mleczarni

To znowu tylko mały wycinek z podróży do Wrocławia. Wspomnę tylko o wizycie w budynku Uniwersytetu. Udało mi się w końcu odwiedzić Leopoldinę (po zakończeniu prac konserwatorskich). Jest to niezwykle widowiskowa sala reprezentacyjna o wystroju barokowym. Przy okazji byłam w sali Oratorium (i tak barok kapał ze ścian) i na wieży matematycznej, aby popatrzeć na Wrocław z góry. Największe wrażenie zrobił na mnie fakt, iż w Oratorium koncertował mistrz Paganini. Zastanawiałyśmy się, czy słuchacze mogli się skoncentrować na muzyce mając wokół siebie tyle bodźców wzrokowych. I po raz kolejny złudna nadzieja, że jeszcze do opisu wrażeń wrocławskich powrócę. 


Spotkanie z Bee Tradycyjnie we Wrocławiu spotykamy się z Bee z bloga Tokio, Paryż,  Wrocław, czyli nektar żywota. To dzięki niej spacerowałyśmy Dzielnicą Czterech Wyznań i odkryłyśmy parę ciekawych wrocławskich kamieniczek. Bardzo ci za to z Asią dziękujemy i za miłe spotkanie kawiarniane także.

Włodkowica (z widokiem na Mural Aarona

niedziela, 14 maja 2023

Po Kazimierzu Dolnym z Kuncewiczami


Willa pod Wiewiórką (Dom Kuncewiczów)
Bardzo lubię odwiedzać miejsca przesiąknięte atmosferą literackich spotkań. Wyobraźnia tworzy obrazy pochylonej nad maszyną do pisania autorki czy autora, a ja imaginuję sobie, że przenosząc się w czasie współuczestniczę w procesie twórczym. A jeśli już nie współtworzę to chociaż mam szansę porozmawiać z twórcą.

Wąwóz Małachowskiego

Dom państwa Kuncewiczów mieści się przy ulicy Małachowskiego 19 w Kazimierzu Dolnym i żeby do niego dotrzeć trzeba pokonać spore wzniesienie. Idzie się ulicą otoczoną z obu stron drzewami, mijając po drodze jeden z licznych tutaj wąwozów (Małachowskiego). Śpiew ptaków, szum drzew, zapach lasu - wymarzone miejsce dla artystycznej duszy. Cisza, spokój, natura. Podczas piętnastominutowej wędrówki pod górę nie minął mnie ani jeden samochód, a ponad dziewięćdziesiąt lat temu, kiedy auta były rzadkością i luksusem musiało to być zupełne pustkowie. Oczywiście nie licząc licznych literatów odwiedzających gościnne progi domostwa.

Przepiękny dom z podmurówką z białego kamienia i dwoma pięterkami z drewna to dzieło Karola Sicińskiego powstałe w 1936 roku. Tego samego architekta, który był twórcą odbudowy Kazimierza Dolnego po I wojnie światowej. Dom powstał, jako letnia rezydencja państwa Kuncewiczów i mieszkali tu do początku II wojny. Było to centrum życia kulturalnego w Kazimierzu, dokąd zjeżdżali się Tuwim, Gałczyński, Iwaszkiewicz. Jeszcze we wrześniu skrywali się tutaj z właścicielami i Tuwimem Słonimski, Grydzewski czy Wierzyński. Kuncewiczowie szybko uznali, iż Kazimierz nie jest bezpiecznym schronieniem i wyemigrowali; najpierw do Francji, a potem dalej do Wielkiej Brytanii i do Stanów. Willa w trakcie wojny została zajęta przez Niemców, potem przez wojska radzieckie, a po wojnie mieścił się tu dom wypoczynkowy Urzędu Bezpieczeństwa. W czasie wojny wyposażenie domu zostało całkowicie zniszczone. Właściciele wrócili tutaj dopiero w 1962 r. Po wyremontowaniu i wyposażeniu Dom Kuncewiczów nadal tworzył centrum kultury goszcząc wielu artystów i poetów. Po śmierci pana Jerzego pani Maria zamieszkała tu na stałe i mieszkała aż do śmierci. Syn właścicieli założył fundację Kuncewiczów. Obecnie mieści się tu muzeum. Zwiedzać można pomieszczenia prywatne znajdujące się na piętrze (kuchnia, gabinet, sypialnia z garderobą) oraz reprezentacyjne pomieszczenia na parterze (hol, salon, pokój z kominkiem).

W kuchni

W gabinecie

Kiedy pani kustosz zachęciła do odwiedzin na piętrze mówiąc proszę iść i sobie pomyszkować w prywatnej przestrzeni państwa Kuncewiczów poczułam się troszkę niepewnie. Cóż to znaczy myszkować po czyimś domu. W dodatku domu tak znakomitych gospodarzy. Szybko jednak zrozumiałam, iż mogę sobie spokojnie przez chwilę pokręcić się po mieszkanku na pięterku. Weszłam jak to się mówi - od kuchni, bo przez kuchnię właśnie.

Na stole stały porozstawiane talerze, na stoliczku czajnik, garnki, a na półeczkach nieopodal proszek do prania, kawa, herbata i inne kuchenne akcesoria. Świeże kwiaty, porcelana z Włocławka, niciane siatki i szydełkowe serwetki. Przedmioty pochodzące z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych przypominały mi dzieciństwo i wczesną młodość. Najbardziej wzruszyła mnie metalowa okrągła puszka, stojąca na stole. W takiej samej moja mama przechowywała guziki i nici, a wcześniej zapewne mieściły się tam landrynki albo inny łakoć czasów PRL-u.
W gabineciku na biurku otwarta szuflada z listem do pani Marii z 1955 roku, stary aparat telefoniczny, łóżko nakryte ręcznie robioną kapą i kilimek nad łóżkiem. A wszędzie pełno obrazów (w tym portrety właścicieli pędzla przyjaciela domu pana Antoniego Michalaka), zdjęć, figurek, pamiątek z podróży, porcelany i szkła. Białe ściany i drewniane wykończenia, belki sufitowe, piece kaflowe nadawały przytulny klimat domostwu.
Ilekroć odwiedzam cudze domy, zwłaszcza domy znanych osób, najbardziej interesujące poza biblioteką i kuchnią są dla mnie sypialnie. Są to miejsca niezwykle intymne, do których rzadko miewamy dostęp, może właśnie dlatego bywają tak interesujące.



A może dlatego, że mnie kojarzą się nie tylko ze spaniem, nie tylko z miłością, ale i z czytaniem. Odwieczny rytuał każdego dnia to choćby parę stron przed zaśnięciem.
Sypialnia z nakrytym zieloną, aksamitną kapą łożem w drewnianej wnęce pod małym półokrągłym okienkiem na poddaszu w Wilii pod Wiewiórką to bardzo przytulne miejsce.


Salon

Salonik z kominkiem

Mieszkanko na piętrze zdecydowanie bardziej mi się podobało z uwagi na swój nieoficjalny charakter niż reprezentacyjne gabinety i salon na parterze. Po obejrzeniu wilii miałam możliwość porozmawiania z panią kustosz, która wyczerpująco odpowiedziała na moje pytania dotyczące pana Jerzego. Okazało się, iż był niezwykle interesującą osobą, prawnikiem, politykiem, a raczej społecznikiem-ideowcem, związanym z ruchem ludowym. Był też autorem swoistej autobiografii Wyspy pamięci.No i przede wszystkim był oparciem i podporą dla swojej żony.

Jadąc do Kazimierza zabrałam ze sobą Dwa księżyce. Zostały one napisane i opublikowane w 1933 r. więc na długo przed zamieszkaniem w Willi pod Wiewiórką. Są jednak poświęcone miasteczku i jego mieszkańcom. Dwa księżyce to obraz smutnego polsko-żydowskiego miasteczka z jego nędzą, szarością, codziennością w połączeniu w barwnym światkiem artystycznym, piękną naturą, śladami przeszłości. Dwoistość do której odnosi się tytuł opowiadań. Dwa księżyce; inny dla nas, inny dla nich.

Mena odezwała się: – Księżyc był czerwony, kiedy tamci ludzie szli spać... Teraz jest biały. Zupełnie inny. Czy też tamci wiedzą, jak wygląda biały księżyc? Jeremi odpowiedział: – Może w ogóle są dwa księżyce... Jeden dla tamtych, drugi – tylko dla nas
. (str.9)

Nad Wisłą przed zachodem słońca

Na uliczkach i placykach stała nędza po pas. Ludzie brodzili w niej jak w czystej wodzie. Kobiety cały dzień nawoływały jedną kurę albo płukały jedną koszulę, albo pytały o jedno zdarzenie. Mężczyźni ziewali zginając grzbiet i pluli prostując. Dzieci było więcej niż godzin we wszystkich nocach. Wszędzie leżały nie dotknięte roboty i słowa spleśniałe bez echa. Ale zamek jaśniał w słońcu niemal alabastrowo, rzeka pod nim niosła z polnej oddali gęstą zieleń, płową żółtość, jedwabne szafiry. Przerośnięta skrzepami mielizn, zżarta przez piasek, niby przez złoty liszaj, skręcała się w liniach bogatych. Zza spróchniałych budek przeglądały renesansowe attyki, aż szalone od kamiennego przepychu. Kościół broczył różowo w oplocie akacji, wygiętych jak święci baroku, studnie miały pozór kapliczek, wieśniacy chodzili w szatach i wielkich płaskich kapeluszach ze słomy. W wieczory piątkowe okna drżały od ciepła świeczników, od szaleństwa bród, tałesów i korzennego zapachu. (str. 17)

Fara (na pierwszym planie studzienka na rynku)

Tymczasem malarz krążył po zaułkach, upatrując tematu. (…) Gapił się z podziwem na flaszki-zaśniedziałe i przydymione- opalizujące w niskich oknach jak zjawy...Na suknie kobiet, na gałgany dziewczynek, podobne do ekspresji ubrań teatralnych… Zachwyt nie opuszczał go ani u brzegu gnojówki, gdzie staruchy, rozsiadłe na kulawych stołkach, zażywały wczasu, ani pośród śmietnisk, z których dzieci wygrzebywały- by je tulić do siebie- jakieś przedmioty, które w nursery brano by przez szczypce. Ze szczególną ciekawością oglądał strumień, płynący wzdłuż głównej ulicy. Natura wody była tam odmieniona; ta ciecz migotała tęczowo i tłusto, jak nafta. Picie jej groziło chyba śmiercią. Jednak-zamiast zasypać strugę- opinano ją koślawymi mostkami… A kozy stawały nad nią rozmarzone. (str.49)


Dziś Kazimierz to już zupełnie inne miasteczko, ale nadal jak echo odbijają się w nim ślady przeszłości. Ruiny zamku, targowisko na rynku, studnia, Fara górująca nad miastem, wstęga rzeki, wąwozy lessowe, galerie malarskie, pensjonaty i knajpki.


Ulica Krakowska

I jeśli odwiedziny to koniecznie poza sezonem i poza weekendem.

Bloger dziś dla mnie wyjątkowo mało łaskawy, przemieszcza mi zdjęcia, nie formatuje, zmienia czcionkę. Usuwa tekst. Może to znak. Nic to nie mam już ani siły ani czasu dokonywać zmian, walizka już czeka a na horyzoncie kolejne miasto.


poniedziałek, 8 maja 2023

Vermeer. Blisko mistrza (film dokumentalny)

Nie mogąc odżałować niepowodzenia w zakupie biletów na wystawę obrazów Vermeera udałam się na film dokumentalny o amsterdamskiej ekspozycji. Film Vermeer. Blisko mistrza reż. Suzanne Raes dokumentuje proces przygotowań do jednej z największych wystaw malarskich ostatnich lat. Największej wystawy prac Holendra.

Zaczynają go słowa dyrektora Rijksmuseum, będącego  organizatorem wystawy. Słowa, które mogą się wydać dziwne w ustach mocno dojrzałego człowieka, kiedy opowiada o tym, jak po obejrzeniu swoich pierwszych Vermeerów (jako kilkuletni chłopiec) zemdlał. Przesadzona reakcja? Ja go rozumiem, sama przeżyłam ostatnio napad palpitacji serca i ogromną słabość oglądając wystawę malarzy szkoły paryskiej w Konstancinie Jeziornej. A mam za sobą lata doświadczeń związanych z poznawaniem sztuki.

Film dokumentuje okres od pomysłu wystawienia jak największej ilości dzieł mistrza do dnia otwarcia wystawy; przedstawia negocjacje i próby wypożyczenia obrazów zarówno z galerii państwowych znajdujących się w Europie i Ameryce jak i od prywatnego kolekcjonera, badania, jakim poddano obrazy przed ich ekspozycją prowadzone w celu uzyskania pewności autorstwa, dyskusje nad sposobem prezentacji dzieł. Mamy możliwość obejrzenia i tych obrazów, które udało się sprowadzić do Amsterdamu, jak i tych, które z różnych powodów nie mogły zostać udostępnione. Niektóre są tak delikatnej kondycji, iż nie przetrzymałyby transportu, inne zostały przekazane przez donatorów z zastrzeżeniem nie opuszczania murów galerii, jeszcze inne stanowią cel pielgrzymek turystów z całego świata, więc ich tymczasowi zarządcy nie mogą pozwolić sobie na choćby kilku miesięczną ich nieobecność.

Przy okazji oglądania filmu uświadomiłam sobie, jak mało znam obrazy, które trafiły na drugą półkulę. Wikipedia na 37 obrazów, których autorstwo przypisuje się Vermeerowi (z czego co do kilku istnieją spore wątpliwości) podaje, iż 22 obrazy znajdują się w Europie, a 15 w Ameryce. A zatem ponad jedna trzecia trafiła za ocean.

Kiedy dowiedziałam się o wystawie najbardziej zależało mi na obejrzeniu właśnie tych obrazów. I nawet jeśli nadal moimi ulubionymi są te, które znajdują się w odległości nie dalszej niż pięć godzin lotu to znalazłam parę „amerykańskich” Vermeerów, którym chętnie bym się przyjrzała.

Przerwana lekcja muzyki Źródło
Podczas prac badawczych nad obrazem Przerwana lekcja muzyki (Nowy York) ustalono, iż wisząca w rogu pokoju klatka na ptaki została domalowana na obrazie dużo później i na pewno nie jest autorstwa Johannesa. Ponoć klatce tej przypisywano ważne znaczenie, zastanawiano się nad jej symboliką, a tymczasem to żart, albo autorski pomysł któregoś z naśladowców? uczniów? przypadkowego malarza, który chciał mieć swój udział w historii sztuki.


Moim ukochanym amerykańskim Vermeerem jest Kobieta z dzbanem. Może to zasługa filmu Dziewczyna z perłą, a może delikatność modelki oraz wszelkie odcienie niebieskości, który to kolor bardzo lubię.

Dziewczyna z Dzbanem- Nowy Jork  Źródło
Natomiast nigdy nie darzyłam sympatią ani dziewczyny w Czerwonym kapeluszu, ani Dziewczyny z fletem. Przed samą wystawą podważono autorstwo Vermeera w stosunku do Dziewczyny z fletem. Spowodowało to konflikt pomiędzy pracownikami waszyngtońskiego muzeum (w którym obraz się znajduje) a pracownikami muzeum w Amsterdamie. Konflikt ostatecznie zażegnano, choć autorstwo jego twórcy nadal budzi wątpliwości. Wikipedia podaje w stosunku do obu obrazów wątpliwość co do autorstwa. Ponieważ nie podobały mi się te obrazy nie przeżyłam rozczarowania, jakie stały się udziałem dyrektora Rijksmuseum (przekonanego o autorstwie Vermeera; między innymi z uwagi na podobieństwo obu obrazów oraz zielony pigment użyty do malowania twarzy. Był to znak rozpoznawczy malarza, nikt poza nim nie stosował go do tego celu). 
w czerwonym kapeluszu Źródło
Dziewczyna z fletem- źródło

Zielony pigment wykorzystano także do namalowania tła Dziewczyny z perłą. To co dziś wydaje się czarnym, jednorodnym tłem było ciemnozieloną materią, najpewniej udrapowaną zasłoną, czy kotarą. Badania obrazów przy pomocy dzisiejszego sprzętu (rentgeny, skanery…) pozwalają na odkrycie wielu ciekawostek, obalają pewne teorie, potwierdzają inne.

Dziewczyna z perłą - Haga - Źródło
Pamiętam z jaką radością oglądałam Vermeery w Rijksmuseum. Oczywiście zauroczyły mnie Mleczarka,  Kobieta w błękitnej sukni, podobał się List miłosny, ale i Uliczka przykuwała wzrok. W zasadzie sama nie wiedziałam dlaczego. Wyjaśniła tę kwestię jedna z pracownic muzeum. Jest tam taka czerwona futryna, mocno kolorystyczny akcent, który sprawia, że nie można go minąć obojętnie, ta czerwona futryna ogniskuje wzrok. Kiedy przeglądam zdjęcia z tamtej wizyty w Rijksmuseum sprzed dziesięciu lat nie rozumiem dlaczego nie zrobiłam zdjęć obrazom Vermeera (może był zakaz, a może skupiłam się na kontemplacji, może też wydawało mi się, że zdjęcie nie odda wrażeń, jakich dostarczyło oglądanie, a może zemdlałam?). Pamiętam, jak zaglądałam do otwartych drzwi i furtki przyglądając się kobietom, z których jedna szyła? haftowała, a druga sprzątała?

Uliczka Rijksmuseum - Źródło

W filmie podkreślono rolę, jaką odgrywała camera obskura przy malowaniu przez Vermeera obrazów. Zastosowanie tego urządzenia pozwalało widzieć pewne przedmioty w sposób wyraźny, a inne zamglony, inaczej układało się światło, materia. Nie umiem tego zrozumieć, a tym bardziej wytłumaczyć. Kiedy patrzyłam przez camera obscura widziałam tylko zamazane nieostre kształty. Jednak nałożenie na widziany obraz cienkiej pergaminowej kartki pozwalało na odtworzenie widzianej scenki.

Większość obrazów Vermeera ma niewielkie rozmiary, dla przykładu Dziewczyna z perłą 40 na 46,5 cm, a Koronczarka 21 na 24,5 cm. Nie przeszkadza to jednak, aby trzy małe obrazki mogły zapełnić całą muzealną salę i przyciągnęły uwagę mocniej niż olbrzymie kilku metrowe płótna.

Astronom Luwr
Film Vermeer. Blisko mistrza polecam wszystkim pasjonatom sztuki. Możemy zrozumieć, że nie ma nic dziwnego we wzruszeniu, jakie budzi w nas obcowanie ze sztuką. Tak, przyznam się, iż popłynęły mi łzy, kiedy uświadomiłam sobie, jak blisko byłam spełnienia marzenia i jak mi ono się wymknęło z rąk. Nie wstydzę się tych łez, kiedy patrzę na panów dyrektorów, kustoszy, panie badaczki, którzy ze wzruszeniem dotykają kawałeczka obrazu, będącego w posiadaniu mistrza, czy kiedy mogą stanąć z dziełem sam na sam bez tłumów ludzi, zanim ci zaczną robić sobie z nim selfie.


Chrystus u Marii i Magdaleny
Zrozumiałam też, dlaczego "tak mało" sprzedano na wystawę biletów (przypomnę czterysta pięćdziesiąt tysięcy w ciągu dwóch dni sprzedaży na czteromiesięczną wystawę). Otóż zamysłem organizatorów było zapewnienie komfortu oglądania zwiedzającym, wpuszczanie małych piętnastoosobowych grup, tak, aby każdy mógł swobodnie przyjrzeć się dziełom. 


Ponieważ, jak widać tylko szczęśliwcy mogli i będą mogli doświadczać osobistego spotkania z obrazami swych ulubionych malarzy polecam filmy dokumentalne z serii Wielka sztuka na ekranie. Można je oglądać w sieci kin studyjnych. Niektóre z nich można też obejrzeć w publicznej telewizji (np. na Tvp Kultura). Nie sądziłam, że kiedyś będę zachęcała do oglądania telewizji, a już na pewno nie publicznej, ale jak widać od każdej reguły są wyjątki. 


A jeśli tak jak ja chcielibyście obejrzeć prace Vermeera z bliska to pamiętajcie, że 22 obrazy znajdują się w Europie. Moja  najukochańsza Dziewczyna z perłą znajduje się w Muzeum w Hadze.
Mleczarka Rijksmuseum- źródło

czwartek, 4 maja 2023

Nie tylko poetycki Lublin

Kamienica pod Lwami
Pomysł odwiedzenia Lublina miał swój początek w sierpniu zeszłego roku, kiedy wpadłam tu z krótką wizytą na wystawę malarską Tamary Łempickiej. Zdążyłam ją obejrzeć w ostatnim tygodniu trwania, o czym pisałam tutaj.  Był gorący sierpniowy dzień, niemiłosierny upał, a ja szłam przepełniona bogactwem wrażeń niepozwalających na dodanie do nich kolejnych wynikających z oglądania miasta. Nie przeszkodziło to jednak w zauważeniu jego klimatu, jakże innego od dotychczas odwiedzanych miejsc. Może wynika to z faktu, iż mało znam ścianę wschodnią naszego kraju, a może to Lublin jest miejscem wyjątkowym. W pewnym sensie przecież każde miasto jest wyjątkowe. Spodobała mi się jego architektura – kamieniczki pokryte sgraffito, barwne, z licznymi zdobieniami, ze zdjęciami - portretami w oknach, malunkami poetów. Kiedy szukałam znanych artystów pochodzących bądź działających w Lublinie odkryłam, że Lublin to miasto obfitujące w poetów. Może klimat tego miejsca sprzyja tworzeniu poezji. Koleżanka, z którą podróżowałam po powrocie napisała wiersz poświęcony miastu.
Kamienica czterech poetów


Najmniej nam znani to Biernat z Lublina (poeta, bajkopisarz, tłumacz, wydawca pierwszej drukowanej książki, oczywiście modlitewnika, bo cóż innego w XVI wieku mogłoby być drukowane). Za moich czasów szkolnych jeszcze się wspominało to imię w podręczniku języka polskiego, choć poza imieniem i krótką notką o Raju dusznym przezeń napisanym nic ponadto. Kolejnym poetą, a zarazem wykładowcą Akademii Zamoyskiej, kompozytorem, rajcą i burmistrzem Lublina był Sebastian Klonowic (zwany też z łacińska Acernusem). Kolejne nazwisko znane ze szkoły, choć już poza nazwiskiem nic więcej nie pamiętałam.
Kamienica z sgraffito w hołdzie rysownika A.Kota
Dalej idzie Wincenty Pol, urodzony na początku XIX wieku w Lublinie Polak z wyboru, brał udział w powstaniu listopadowym, odznaczony był krzyżem virtuti militari, geograf, wykładowca na Uniwersytecie Jagielońskim, miłośnik gór, no i literat uprawiający poezję wzorowaną na wielkich romantykach. Choć fragment jego Instrukcji dla Polaków który sobie wynotowałam brzmi mało romantycznie, ale za to patriotycznie.  

Niechaj głodny huci Rus
Szuka swych stepowych muz
Szuka kawiarnianych art
I z ulicznej tłuszczy larw
Gdy mu taki wbijem klin
Musi zmykać sukin syn
Ponad Wołgę, Newę, Boh
Pić czaj, żreć z kapustą groch
A wtedy nasz wolny kraj
Pieśń zaśpiewa Trzeci Maj


Wincenty Pol mieszkał w Lublinie zaledwie kilka lat (będąc dzieckiem). Został jednak upamiętniony wraz z Klonowicem, Biernatem z Lublina i Janem Kochanowskim na jednej z kamienic.
Jana Kochanowskiego zostawiłam sobie na koniec wierząc, iż jest on najlepiej znany z tej czwórki poetów. Jako uczennica szkoły podstawowej uczyłam się na pamięć trenów - utworów żałobnych napisanych po śmierci kilkuletniej córeczki Urszulki.
Rynek 12 kamienica Konopiców

Pamiętam też, jak moja młodsza o dziesięć lat siostra powtarzała po mnie

Nieszczęsne ochędóstwo, żałosne ubiory mojej namilszej cory…


W wykonaniu czterolatki brzmiało to zadziwiająco; połączenie staropolszczyzny z dziecięcym seplenieniem.
Kochanowski zajmował się nie tylko poezją, był też dworzaninem króla Zygmunta Augusta II, brał udział w przygotowaniach do Sejmu Lubelskiego (na którym uchwalono Unię z Litwą - 1569 rok), świadkiem II Hołdu Pruskiego, który opisał w dziele Proporzec, albo Hołd Pruski. Związany był też z dworem Jana Firleja Marszałka Koronnego. Kochanowski wielokrotnie odwiedzał Lublin, tutaj zmarł w poszukiwaniu sprawiedliwości za zabójstwo szwagra.

Pomnik J.Czechowicza Plac Unii Lubelskiej
Kiedy szukałam artystycznych powiązań z Lublinem trafiłam na dwóch wielkich poetów Józefa Czechowicza, poetę, który tu się urodził i tu tragicznie zginął oraz Julię Hartwig, której Victoria tak mocno do mnie przemówiła, że mam ją wciąż w pamięci. A jak wiadomo nie należę do osób, które podążają ścieżką poezji. Victoria (wiersz można znaleźć tutaj wśród kilku innych) doskonale oddaje nastrój rodaków w dniu zakończenia wojny, z jednej strony radość i ulgę, że w końcu znienawidzony Niemiec nie będzie się tu panoszył, mordował, grabił, niszczył, a z drugiej rozgoryczenie, że mimo tak ogromnej ofiary krwi nie my będziemy stanowić o swojej ziemi i przyjdzie nam zgiąć kark przed „wyzwolicielem-okupantem”. Julia Hartwig urodziła się w w Lublinie i przebywała w nim do wybuchu wojny. Była poetką, eseistką, tłumaczką, łączniczką w AK, działaczką życia kulturalnego podziemia. Wydała kilkadziesiąt tomików poezji.
Ku Farze najstarsza uliczka Lublina
 
Poetą, który był związany z Lublinem przez całe swoje życie był Józef Czechowicz, awangardowy poeta dwudziestolecia międzywojennego, który napisał Poemat o mieście Lublinie zaczynający się tak:
Na wieży furgotał blaszany kogucik
na drugiej – zegar nucił.

Mur fal i chmur popękał
w złote okienka:
gwiazdy, lampy.
Lublin nad łąką przysiadł.
Sam był –
i cisza.
Dokoła
pagórów koła,
dymiąca czarnoziemu połać.
Mgły nad sadami czarnemi.
Znad łąki mgły.
Zamknęły się oczy ziemi
powiekami z mgły.


Zaułek Hartwigów
Lublin pamięta o swoich poetach. Julia Hartwig wraz z ojcem fotografem i bratem fotografikiem zostali uhonorowani Urokliwym Zaułkiem, któremu nadano miano Zaułka Hartwigów. Na schodach utrwalono fragment Elegii Lubelskiej (dziś mało czytelny), a na ścianie kamienicy utwór Koleżanki. Tutaj w czasie wojny przebiegała granica getta.
Ja wybrałam inny niż ten wytłoczony na schodach fragment elegii Lubelskiej.

Lublin
jeszcze nie kresy ale już kresy
haftowane ręczniki na stołach święte obrazki na ścianach
na jednych ikony na innych Jezus o płonącym sercu
pienia nabożne w różnych językach
i nieme powietrze w którym zastygł jęk pomordowanych
wepchnięte w gardła zawodzenie a potem cisza
wielka i ostateczna cisza z odorem duszącego dymu
i roznoszonych wiatrem łachmanów

Lampa pamięci Podzamcze

Cisza występująca w obu utworach łączy mi się z latarnią pamięci, która pali się non stop za dnia  i w nocy, a upamiętnia  żydowskich mieszkańców miasta pomordowanych w trakcie wojny (a stanowili oni 1/3 wszystkich mieszkańców Lublina). Piękny sposób na upamiętnienie - pamiętać i nigdy nie zapomnieć.
Nie wiem dlaczego Lublin skojarzył się, nie tylko mnie, z Bruno Schulzem i jego Sklepami Cynamonowymi. Czy to z powodu sklepiku z pamiątkami mieszczącego się w bramie Grodzkiej z jego uroczą panią sklepikarką. Czy z powodu małomiasteczkowego klimatu, jaki w nim odnalazłam. W sklepiku nie oparłam się pokusie zakupu Sklepów cynamonowych, które tuż przed wyjazdem odczytałam na nowo.













Z Lublinem związany jest również mój ukochany pisarz doby pozytywizmu autor Lalki - Bolesław Prus (Aleksander Głowacki). Jako dziecko po stracie rodziców zamieszkał w Lublinie u wujostwa na ulicy Olejnej 8. Chodził do szkoły realnej przy Placu Katedralnym. W związku z udziałem w powstaniu styczniowym przebywał w więzieniu na Zamku Lubelskim. Uczęszczał do gimnazjum przy Narutowicza 12, a w kościele Św. Ducha wziął ślub z Oktawią Trembińską. Jan Mincel występujący w Lalce pryncypał Stanisława Wokulskiego miał swój pierwowzór w Lublinie. Był właścicielem sklepu korzenno-galanteryjnego przy ulicy Krakowskie Przedmieście (z pajacem w oknie). W Lublinie też mieszkał subiekt Morski, który użyczył postaci Rzeckiemu. Był bohaterem wojen napoleońskich, grał na gitarze i był właścicielem pudla. A brat pisarza Leon został przedstawiony jako patriota agitujący do powstania styczniowego młodego Stanisława Wokulskiego. 

Na pierwszym planie po lewej stronie Kościół Św. Ducha, w którym Aleksander Głowacki brał ślub,dalej budynek Nowego Ratusza, a w głębi Brama Krakowska

Zamek Lubelski, pełniący dawniej funkcje więzienia (tu przebywał Aleksander Głowacki za udział w powstaniu styczniowym) dziś Muzeum Narodowe z obrazem Matejki Unia Lubelska




Lublin poza atrakcjami kulturalnymi zaspokoił także nasze potrzeby kulinarne. Wszystkie jadłodajnie, które odwiedziłyśmy dawały jeść smacznie i sporo. Dla przykładu kotlet po lubelsku w jadłodajni na Rynku Sielsko, anielsko nie dość, że ogromny to jeszcze bardzo smaczny.


Kotlet po lubelsku (czyli bez panierki, a w samym jajku)

Jeśli ktoś szuka bardziej wyrafinowanych smaków polecam Cafe Zadora też na Rynku, gdzie zjadłyśmy pyszne Crepes Suzette. Na ich wspomnienie leci mi ślinka.

Mniam
A po tak obfitym posiłku spacer w Ogrodzie Saskim. Tak - w Lublinie znajduje się zarówno Krakowskie Przedmieście, jak i ulica Królewska czy Ogród Saski.

Ogród Saski

To oczywiście tylko mała garść lubelskich impresji, w kolejce do opisania czekają już kolejne miasta i kolejne książki, kolejne wystawy i spektakle.