Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 30 października 2014

Zamknięte drzwi Magda Szabo

O mały włos a spóźniłabym się na samolot z powodu tej książki. Czytałam do późna w nocy, a ostatnich kilkanaście kartek pochłaniałam dopinając wieko walizki. Lektura dosłownie mnie pochłonęła.
Główne bohaterki to dwie kobiety; Magda i Emerenc. O ile nie mamy żadnych wątpliwości, kim jest Magda (zapracowaną, wykształconą, inteligentną kobietą, osobą wierzącą, pisarką i żoną), o tyle określenie Emerenc nastręcza sporo trudności. Można ją nazwać pomocą domową, sprzątaczką, dozorczynią, osobą niewykształconą i prostą, samotną zamkniętą w sobie kobietą, niewierzącą w nic i nikomu, z mnóstwem dziwactw i niezwykle silną osobowością), ale żadne z tych określeń nie powie nam kim jest Emerenc. Trzeba przyznać, iż osobowość Emerenc jest szalenie skomplikowana. Szabo często pisząc o niej posługuję się kontrastem, tak jakby scharakteryzowanie tej kobiety było zbyt trudne, aby pisać o niej wprost. 
Nie studiowała Heraklita, a jednak wiedziała więcej niż ja, która gdy tylko było to możliwe, wciąż powracałam do opuszczonego przeze mnie niegdyś miasta, szukając tego, co zaginęło bezpowrotnie-cieni domów, cieni, które kiedyś padały mi na twarz, utraconego niegdysiejszego domu - i, rzecz jasna, nic nie odnajdywałam, bo gdzież się teraz wiła ta rzeka, która uniosła skorupy mojego życia? Emerenc była za mądra, by próbować czegoś, co niemożliwe, swoją energię zachowywała na to, co można by jeszcze uczynić w przyszłości dla przeszłości, ale ja oczywiście dopiero miałam to zrozumieć.
Powieść zaczyna się od poszukiwania przez Magdę i jej męża osoby, która pomoże zapracowanej parze inteligentów w prowadzeniu domu. Emerenc polecają wszyscy, problem tkwi jednak w tym, że to Emerenc musi wyrazić zgodę na pracę u Magdy i jej męża, to oni muszą uzyskać jej akceptację, ponieważ ona wyświadcza im przysługę godząc się na pracę, której nie potrzebuje. 
…możliwe, że będziemy mogły wrócić do sprawy (pracy), bo jeden dom, gdzie pracuje, stał się miejscem nieodpowiednim, mąż i żona piją, dorosły syn się stacza, więc u nich nie zostanie. Jeśli ktoś udzieli nam referencji i przekona ją, że żadne z nas nie jest awanturnikiem ani pijakiem, możemy porozmawiać. Słuchałam oszołomiona, po raz pierwszy zdarzyło się, że ktoś żądał o nas referencji. „Byle komu nie piorę brudów” oświadczyła Emerenc.
To Emerenc decyduje, kiedy i co będzie robiła, kiedy odwiedzi kolejnych "pracodawców", nigdy nie wiadomo, o jakiej porze dnia, czy nocy pojawi się w ich domu. Nie wykonuje żadnych poleceń, ma od dawna wyrobione zdanie na każdy temat, nie słucha niczyich argumentów. A jednocześnie jest niezwykle pracowita, obowiązkowa, szalenie czysta, uczynna, pierwsza spieszy z pomocą, której nikt nie oczekuje, ale na próżno byłoby prosić ją o pomoc.
Emerenc była jedynym mieszkańcem jednoosobowego mocarstwa, bardziej suwerennym niż papież.
Emerenc próbuje odgrodzić się przed wszystkimi. Odwiedzających przyjmuje jedynie w sieni nie wpuszczając nikogo za próg swego domu. Nikt nie wie, co znajduje się za zamkniętymi drzwiami domu, tak, jak nikt nie wie, co dzieje się w jej duszy. Jej zachowanie jest delikatnie mówiąc dziwne i irracjonalne, często irytujące. Jest apodyktyczna i wybuchowa i pełna tajemnic. Kocha zwierzęta i umie pozyskać ludzką sympatię. 
Ta książka to niezwykłe studium psychologicznym wzajemnych relacji pomiędzy dwiema kobietami, relacji które trudno nazwać (pracodawca i pracownica czy opiekunka i podopieczna, tylko trudno zdecydować, która z nich, jaką tu pełni rolę). Ich stosunek najbardziej przypomina relacje matki i córki, które choć są do siebie przywiązane, choć połączone uczuciem, jednocześnie wciąż ze sobą walczą. Wszystko je dzieli; wykształcenie, pozycja społeczna, stan rodzinny, światopogląd, zajęcie, ich relacje pełne są napięć, kłótni, nieporozumień, próby zdominowania jednej przez drugą. 
Emerenc potrafiła we mnie budzić najszlachetniejsze uczucia, a zarazem przychodziły mi do głowy na jej temat najgorsze grubiaństwa, kochałam ją, ale potrafiłam być na nią tak wściekła, że czasami mnie samą zaskakiwała własna pasja.
Magda z upływem lat zdobywa coraz większe zaufanie Emerenc, aż w końcu otrzymuje to, co dla Emerenc jest najważniejsze - uchylone drzwi jej domu i jej serca.
Nie mogę pani dać nic więcej poza tym, że pani ufam i wpuściłam tu panią. 
Im bliżej Magda poznaje Emerec, tym bardziej docenia mądrość będącą wynikiem życiowych doświadczeń oraz prostoduszności. A jednak to właśnie Magda przyczyni się do tragedii Emerenc. Już na samym początku książki Magda wyznaje To ja zabiłam Emerenc. I nie ma tu nic do rzeczy to, że nie chciałam jej zniszczyć, lecz ją uratować.
Szabo tworząc postać Emerenc stworzyła niezwykle wyrazistą i niejednoznaczną postać. Skrzywdzona przez życie kobieta zbudowała sobie mur obronny z zamkniętych drzwi mieszkania, spuszczonej na oczy chustki i milczenia. Z jednej strony wydawało mi się, że doskonale rozumiem Emerenc i jej ucieczkę przed światem, a z drugiej jakże często jej zachowanie mnie irytowało. 
To jedna z tych książek, których czytanie wciąga i zarazem niepokoi, lektura pełna skrajnych emocji, stawiająca pytania, zmuszająca do przemyśleń, nie dająca rozwiązań i zakłócająca nasz uporządkowany świat. 
Zamknięte drzwi to książka nietypowa w stosunku do wcześniej poznanych (Staroświecka historia, Świniobicie i Tylko sam siebie możesz ofiarować), jej lektura nie nastręcza trudności. Tak jak przy poprzednich potrzebowałam trochę czasu, aby wejść w klimat powieści, połapać się we wzajemnych powiązaniach, ułożyć puzzle z cudzych opowieści, tak tutaj od razu znajduje się w epicentrum wydarzeń. W miarę lektury zyskuje się jedynie nowy punkt widzenia.
Lubię takie książki, które poruszają emocjonalnie, zmuszają do refleksji, wywołują skrajne uczucia w stosunku do ich bohaterów.
Znając kilka książek pisarki, wiedziałam, że mogę się spodziewać; kawałka dobrej literatury, ciekawej, niebanalnej historii i zapadających w pamięć bohaterek. Tak też się stało, co więcej dla mnie ta książka okazała się najważniejszą i najlepszą z dotychczas poznanych książek pisarki. 
Ta książka na długo pozostanie w pamięci, bo zapadła mi głęboko w serce, a jej lektura mocno mnie poruszyła.

wtorek, 28 października 2014

Niedzielne popołudnie na wyspie Grande Jatte

W słoneczny wrześniowy dzień wybrałam się na leżącą na Sekwanie wyspę Grande Jatte, aby pospacerować utrwalonymi na XIX wiecznych płótnach nabrzeżami i alejkami. Właściwie przyszłam tu w poszukiwaniu konkretnego miejsca; rozświetlonego skrawka zieleni, na którym przedstawił przechadzających się paryżan Georges Seurat. Przebyłam długą drogę, zanim odkryłam ten obraz; począwszy od szwajcarskiego muzeum w Martigny, gdzie dowiedziałam się o nurcie zwanym puentylizmem (na wystawie obrazów młodszego kolegi Georgesa – Paula Signaca) poprzez lekturę biografii Pissarro (Bezmiar sławy) aż po odwiedziny w kolejnych galeriach.
O tym, jak ciężko jest odnaleźć po ponad stu latach uchwyconą na płótnie chwilę wiedzą wszyscy, którzy prowadzili poszukiwania. Trzeba połączyć wiedzę, wyobraźnię i pragnienie, aby na ułamek sekundy znaleźć się w miejscu, w którym mogło powstać dzieło i co ważniejsze przenieść się w czasie. Moje poszukiwania przyniosły niespodziewany efekt, poza odnalezieniem tego, czego poszukiwałam znalazłam coś ponadto. Szukając tła obrazu Niedzielne popołudnie na wyspie Grande Jatte 

odnalazłam ukrytą wśród zarośli nabrzeża restaurację Le Petit Poucet. Mogłaby ona posłużyć jako uwspółcześnione tło dla jednego z najbardziej znanych płócien Renoira Śniadanie wioślarzy. Jest jasna, kolorowa, posiada drewniane elementy wykończeniowe, do tego duża ilość zieleni, nakryte obrusami stoliki oraz taras z widokiem na cumujące na rzece łodzie. Muszę się przyznać, iż pewna cząstka mojej osoby miewa drobnomieszczańskie upodobania, stąd niezwykle lubię tego rodzaju knajpki. Lubię, jak jest jasno, czystko i ładnie nakryte, a do tego knajpa ma klimat.  Klientelę stanowili co prawda średniozamożni biznesmeni, a nie wioślarze czy artyści, ale i tak pozostawało bogate pole do imaginacji. Było tu coś z klimatu impresjonizmu; prosta radość życia polegająca na czerpaniu przyjemności z rzeczy pogodnych i niewyszukanych. Uległam chwili i zamówiłam małe co nieco, aby bez przeszkód móc delektować się odbitym w wodzie widokiem łodzi, zieleni, promieni słońca, widokiem mieniących się od wodnych i świetlnych refleksów kieliszków oraz smakiem nieznanej mi ryby z warzywami. Na poręczy tarasu i  opuszczonym przez gości stoliku ucztę sprawiły sobie skubiące okruchy bagietki ptaszki. 

Posilona spaceruję nabrzeżem i co chwila trafiam na miejsca, w których jak informują tabliczki z reprodukcjami obrazów tworzyli Seurat, Monet, Gleizes (wiki podaje, że malował tam również Van Gogh). Nie miałam pojęcia, iż wyspa była tematem tylu płócien. Miejsce którego szukałam - tło Niedzielnego popołudnia na wyspie Grande Jatte (tak przynajmniej informuje tabliczka) znajduję po długim poszukiwaniu. Okazało się, iż zaczęłam wędrówkę od strony Neuilly, kiedy tymczasem znajduje się ono od strony mostu Levallois, jednak gdyby nie ta omyłka nie miałabym okazji odbycia spaceru nabrzeżem, przy którym cumują malownicze łodzie-mieszkania, nie odnalazłabym klimatycznej restauracji ani informacji na temat portretujących wyspę impresjonistów.
Dzisiaj wyspa (licząca około 2 kilometrów długości i  200 metrów w najszerszym miejscu, zamieszkana przez prawie 4000 mieszkańców) należy do jednej z bogatszych i nowocześniejszych dzielnic miasta, gdzie poza biurowcami i domami mieszkalnymi znajdują się liczne obiekty sportowe (korty i boiska), no i jak w każdym miejscu zielonym w Paryżu spotyka się tu uprawiających jogging.               W XIX wieku wyspa była dla Paryża tym, czym dziś jest Lasek Buloński. Ponoć Maupassant miał powiedzieć, że nie sposób przejść przez Grande Jatte nie natykając się na kochającą się parę.
Niedzielne popołudnie na wyspie Grande Jatte - 1884-1886 (Art Institute Washington)

Na obrazie Seurata jest tłoczno; doliczono się tu 48 postaci, ośmiu łódek, trzech psów i małpki. Poza małą dziewczynką w białej sukience (niewinność) żadna z postaci nie patrzy widzowi w oczy. Wszystkie osoby są dość sztywne, upozowane, sprawiają wrażenie, jakby były modelami na wybiegu. Nie ma w ich zachowaniu swobody, a jest pozowanie. Obraz stanowi karykaturę mieszkańców przedmieść, którzy spędzali czas wolny pokazując się - prezentując nowe toalety na wyspie, na którą jechało się w niedzielę specjalnie w tym celu. Jest tu cały zestaw oficjalnie ubranych mieszczańskich typów. Może dlatego modele nie patrzą nam w oczy, bo jest w nich jakiś rodzaj nieszczerości. 

Obraz jest niezwykle kolorowy (pomarańcz, żółć, zieleń, mocno nasycone barwy). Obraz jest też tajemniczy. Brak tu zachowania zasad proporcji, brak logiki. Pierwsze może być efektem pracy w niewielkiej pracowni, co zaburzyło perspektywę obrazu.
W tym miejscu powstawał obraz
Co do drugiego wystarczy wymienić choćby takie elementy jak kobietę z małpką na spacerze, czy kobietę łowiącą ryby (zjawiska raczej nieczęsto spotykane wówczas w Paryżu) czy drzewo rzucające dwa cienie, niezidentyfikowane białe elementy. Obraz dające spore pole do wyobraźni. Ponieważ wyspa w czasach, kiedy Seurat ją malował cieszyła się złą sławą  zarówno w kobiecie łowiącej ryby, jak i w małpce doszukuje się analogii do łowienia klientów i ulegania popędom, małpowania strojów i chęci bycia wyrocznią w sprawach mody, za jakie uchodziły kokoty (zbieżność nazw w języku francuskim). Być może obraz jest rodzajem żartu. Oglądając obraz przeciętny odbiorca nie doszukuje się dziś ukrytych przesłań czy symboli. Dziś oglądanie przywołuje na myśl ciepły, letni dzień, kiedy ludzie się relaksują na świeżym powietrzu, przywołuje radość, rozświetlenie, lśnienie, żart i chęć wejścia w jego ramy i znalezienia się wśród spacerujących tu ludzi. Chyba najbardziej frapującą jest metoda malowania obrazu-puentylizm. Obraz o wielkości ponad dwa na trzy metry składa się z niezliczonej ilości kropek, kresek, punkcików, które oglądane z bliska stanowią zlepek drobnych elementów, pstrokaciznę. Wystarczy jednak odejść nieco dalej od płótna, aby nic nie znaczące skupisko punkcików nabrało wyrazu i kształtów. Tego nie sposób opowiedzieć, to trzeba zobaczyć. Nie miałam okazji oglądać Niedzielnego popołudnia na Grande Jatte Seurata, ale oglądałam sporo innych płócien malowanych metodą puentylizmu. Jeszcze ciekawszym jest fakt, iż obraz powstał w technice impresjonistycznej, a dopiero później malarz naniósł na olbrzymią powierzchnię obrazu drobne punkciki. Można podziwiać cierpliwość.



niedziela, 26 października 2014

Motyw przewodni - książka

U bukinisty (Hugo i Flaubert obok Harry Pottera i iluś tam twarzy Greya)
Prawdziwego mola książkowego widok książki wprawia w radosne podniecenie, a widok wielu książek niemal w ekstazę. Zapewne dlatego na szlaku naszych wędrówek z takim zainteresowaniem przyglądamy się i temu co czytamy i tym, którzy czytają. W Paryżu szczególnym zainteresowaniem cieszą się stoiska bukinistów (coś w rodzaju ulicznych antykwariatów) a także księgarnia szekspirowska (Shakespire and Company). Wchodzę do niej ilekroć jestem w mieście, niestety obowiązuje tam zakaz robienia zdjęć, więc uczta, acz smakowita pozostaje nieudokumentowana. 
Przed księgarnią szekspirowską
Nie chcąc narażać się na zarzut publikacji czyjegoś wizerunku bez jego zgody nie publikuję zdjęć, na których osoby czytające stanowią główny temat zdjęcia, a spotkałam takich osób naprawdę sporo; głównie w parkach i ogrodach, ale też w metro, jadłodajniach, czy na dworcach. 
Widok każdej książki cieszy, ale szczególnie wzrusza widok polskiej książki za granicą, dlatego też z radością odczytywałam tytuły książek na witrynie polskiej księgarni na Boulevard Saint Germain, gdzie obok Reymonta, Prusa czy Sienkiewicza leżały książki Dehnela, Bator, czy Tokarczuk.
Na pierwszym planie Saturn Jacka Dehnela (a poniżej Quo vadis i biografia Marii Curie Skłodowskiej

Kiedy zwiedzałam Londyn, czy Edynburg niestety nie znalazłam ani jednej klimatycznej księgarni. Były oczywiście duże, bezduszne magazyny z książkami, ale żaden z nich nie nadawał się do sfotografowania. Natomiast w Galerii Narodowej w Edynburgu trafiłam na kilku czytających ... (Francuzi).  
Madame de Pompadour (Francois Boucher)
Portret chłopca z książką (Jean Baptiste-Greuze) oraz Portret kobiety (Antoine Vestier)

Poniżej raz jeszcze obiekt westchnień mola książkowego księgarnia nazwana imieniem największego angielskiego pisarza.

środa, 22 października 2014

Bal wampirów w reż. Polańskiego

O Tańcu Wampirów, który jest przeróbką filmu Romana Polańskiego na musical pisałam tutaj. W czasie, kiedy wystawiano go w warszawskiej Romie nie miałam ochoty go oglądać, nie wiedziałam wówczas, że za kilka lat stanie się on obiektem moich westchnień. 

Kiedy po raz pierwszy usłyszałam na Festiwalu Duetów Musicalowych i Operetkowych w Poznaniu amatorskie wykonanie utworu Na orbicie serc stałam się zaprzeczeniem tezy prezentowanej przez inżyniera Mamonia (w filmie Rejs), iż najlepiej podobają nam się piosenki, które już znamy. Utwór „chodził” za mną tak długo, aż wyszukałam wszystko na jego temat. Wtedy dopiero skojarzyłam Na orbicie serc ze śpiewanym wcześniej przez Bonnie Taylor Total Elipse of the heart. Bez powodzenia szukałam teatru, w którym mogłabym przedstawienie obejrzeć. Większe rezultaty przyniosło poszukiwanie płyty z nagraniem muzyki ze spektaklu. Podczas pobytu w Romie (trzeci raz na Kotach) trafiłam na wznowienie sprzedaży płyty. Kilkakrotnie podczas różnych musicalowych składanek miałam okazję wysłuchać na żywo paru utworów ze spektaklu, ale w zasadzie pogodziłam się z faktem, iż obejrzenie przedstawienia pozostanie poza moim zasięgiem. 
Na kolejną wycieczkę do Paryża zdecydowałam się dzięki korzystnej ofercie cen biletów samolotowych, nie mając pojęcia o tym, iż w tym samym czasie odbędzie się premiera francuskiej wersji musicalu w reżyserii Romana Polańskiego. Kiedy holly wspomniała o przedstawieniu nie mogłam uwierzyć w szczęśliwy zbieg okoliczności. Kiedy wchodziłam na stronę teatru Mogador i kiedy okazało się, iż na drugi dzień po premierze jest jeszcze kilka biletów, a cena jest w granicach możliwości finansowych ręce drżały mi ze emocji. Ze zdenerwowania zaczęłam proces zakupu biletów po francusku, zapominając, iż nie znam tego języka. No i stałam się szczęśliwą posiadaczką biletu na Le Bal des Vampires.
Taniec wampirów należy do tego rodzaju musicali, które nie wymagają od widza wysiłku, słucha i ogląda się je dla samej przyjemności słuchania i oglądania. W ucho wpadają harmonijne dźwięki, nogi podrygują w rytm energetycznej muzyki, a oko cieszy ciekawa scenografia. Sporo tu  komediowych gagów, które wprawiają w dobry humor. To jeden z niewielu musicali o wydźwięku komediowym, który przypadł mi do gustu. Z reguły lubię się na przedstawieniu wzruszyć. Na Tańcu wampirów można się co prawda wzruszyć losem biednego Von Krolocka (wampira-przywódcy), który skazany jest na wieczne niespełnienie i niszczenie tego, co pokocha, ale jest to wzruszenie krótkotrwałe i szybko zamienia się w rozbawienie, bo w końcu trudno traktować serio wampira. 
Czytałam, iż recenzent Le Figaro zarzucił Polańskiemu odejście od dowcipu i ducha komedii i pójście w stronę sentymentalizmu (dla schlebienia gustom Francuzów). Nie oglądałam filmu, więc nie mam skali porównawczej, jednak według mnie musical ma zdecydowanie charakter komediowy, a pewne elementy sentymentalizmu (wyrażone między innymi w utworze Niespełniony głód) przydają mu uroku. Może więc odpowiadam typowemu odbiorcy francuskiemu, bowiem szalenie lubię ten musical z jego nieskomplikowaną fabułą, energicznymi, wpadającym w ucho utworami, charakterystycznym troszkę niepokojącym, troszkę demonicznym i niezwykle sensualnym motywem przewodnim.
Przedstawienie zostało zrobione z wykorzystaniem efektów specjalnych i osiągnięć technicznych (nakładające się obrazy, szybkie zmiany scenografii; bogatej, nieco upiornej, mocne efekty akustyczne). Całość uzupełniają ciekawe kostiumy, jak na wampiry przystało mocno poszarpane. Muszę przyznać, że zadziwiły mnie długie czerwone botki Sary, będące ilustracją do utworu Czerwone trzewiki (tak bardzo przyzwyczajona byłam do szpilek w tej scenie). 
Wokalnie przedstawienie zostało wykonane bardzo dobrze. I choć nie mam uwag do poszczególnych wykonawców, to największe wrażenie wywarły na mnie utwory wykonywane zbiorowo. Bardzo podobały mi się także wykonania utworu Sara przez odtwórcę roli Alfreda, czy Na orbicie serc w wykonaniu odtwórczyni roli Sary. Świetnie brzmiała pani występująca w roli Magdy w utworze Zgon to niezła farsa. Niezwykłymi umiejętnościami popisał się odtwórca roli profesora Abronsiusa - pogromcy wampirów. 



Troszeczkę zawiodłam się na wykonaniu kilku utworów przez odtwórcę roli Von Krolocka (Stefane Metro), zwłaszcza utworów solowych. Być może na mojej ocenie zaważył fakt, iż wykonanie partii Von Krolocka przez Łukasza Dziedzica tak mocno wryło się w moją pamięć i wywarło tak duże wrażenie, a może też to, że jego partie lepiej brzmią po polsku. Teraz, kiedy po czasie przesłuchuję te wykonania na you-tubie nie jestem pewna, dlaczego podczas przedstawienia poczułam leciutkie uczucie niedosytu słuchając  np. utworu Nienasycony głód. Może potrzebuję więcej czasu, aby przekonać się do odtwórcy Von Krolocka. 
Fantastyczna choreografia, ze wspaniałym tańcem finałowym, można powiedzieć, że wampiry weszły w XXI wiek.
Co do samego przedstawienia miałam obawy związane z językiem. Znam dość dobrze treść utworów oraz fabułę, która jak to w musicalach bywa, jest nieskomplikowana, ale jednak znam Taniec wampirów głównie po polsku. Jeśli już po kilku piosenkach zapomniałam, iż słucham wykonania w obcym języku to świadczy to dobrze o przedstawieniu. 

Przedstawienie bardzo dynamiczne, energetyczne i odświeżające. Najlepszą rekomendacją niech będzie fakt, iż z chęcią obejrzałabym je ponownie.
I tylko jeszcze na marginesie chciałam wspomnieć, iż podobnie, jak w Londynie, tak i w Paryżu zauważyłam, iż bardzo mało osób korzysta w teatrze z szatni. Kiedy po spektaklu odbierałam kurtkę, wisiało tam zaledwie kilkanaście płaszczy (sporo osób wchodziło na salę z kurtkami i płaszczami). Natomiast w przeciwieństwie do londyńskiego przedstawienia stroje na widowni były mocno zróżnicowane; od sukni koktajlowych, poprzez eleganckie kostiumiki, aż do stroju niezobowiązującego na pograniczu sportowego z codziennym. 
A widownia, odniosłam wrażenie, bardzo dobrze się na przedstawieniu bawiła.
Jeszcze wczoraj widziałam całkiem sporo utworów na y-t. Dziś zostały usunięte. 

środa, 15 października 2014

Śladem Kodu da Vinci - Rosllyn


Kaplica w Rosslyn
Mimo, iż ostatnie książki Dana Browna coraz mniej zachwycają, stają się przewidywalne i powtarzają utarty schemat na zawsze we wspomnieniach pozostanie pierwsze wrażenie i emocje wywołane lekturą (moim zdaniem najlepszych w jego dorobku) dwóch powieści. Nie będę się powtarzać, że nie uważam ich za książki wybitne, ale mnie sprawiły dużą przyjemność. Dlaczego piszę tutaj. Czytanie Aniołów i demonów na Placu św. Piotra a  Kodu da Vinci w Ogrodach Tuleryjskich, wędrowanie śladami bohaterów i tych fikcyjnych i tych służących za pierwowzory zachowały się w mej pamięci, jako fantastyczne przeżycia. Odnośnie Aniołów i demonów pozostało przede mną jeszcze do zobaczenia Passetto i choć słyszałam, że są organizowane wycieczki sekretnym papieskim korytarzem to dotąd nie udało mi się tego potwierdzić. W poszukiwaniu Świętego Grala wędrowałam już śladami Langdona po Paryżu i Londynie,
Rosslyn Chapel -obraz z 1834 r. (Galeria w Rouen)
 
odwiedzenie Rosslyn było ukoronowaniem przygody z bohaterami Kodu da Vinci.
Pod starą Roslin Święty Graal czeka.
Ostrze i kielich pilnują wieka.
Taką tajemnicę skrywał krypteks, który miał naprowadzić poszukiwaczy na rozwiązanie zagadki, czyli miejsca spoczynku Marii Magdaleny.
Ufundowana w połowie XV wieku przez księcia Orkney Williama St. Clair (Sinclair) gotycka kaplica to miejsce niezwykłe. Jest niewielkich rozmiarów, wykopaliska sugerują, iż planowana była budowa o wiele większej świątyni, jednak po śmierci jej fundatora poprzestano na obecnym kształcie. Nie wiem, czy to na skutek sugestii będących konsekwencją lektury, co to całkiem od nich niezależnie kaplica wywarła na mnie niepowtarzalne wrażenie; aura tajemniczości, położenie z dala od uczęszczanych szlaków, symbolika znaków sprawiły, iż nie sposób pomylić jej z jakąkolwiek inną. Natomiast w sferze klimatu dostrzegam podobieństwo z londyńską Świątynią Temple. I znowu może zagrały tu skojarzenia książkowe, bo choć powstała na długo po zlikwidowaniu Zakonu postrzegana jest, jako świątynia związana z Templariuszami. Jej peryferyjne usytuowanie, bogactwo elementów zdobniczych o charakterze tajemnym, panujący tu klimat wszystko to powoduje, iż wchodząc do jej wnętrza zanurzamy się w świat magii, tajemnic, misteriów.
wnętrze kaplicy
Kaplica Rosslyn, często zwana Katedrą Kodów, znajduje się w Szkocji siedem mil na południe od Edynburga, gdzie kiedyś stała starożytna świątynia Mithraic. Zbudowana przez templariuszy w 1446 roku, kaplica jest pokryta oszałamiającą mozaiką symboli zapożyczonych z tradycji religii żydowskiej, chrześcijańskiej, egipskiej, masońskiej i pogańskiej.
Geograficznie kaplica leży dokładnie na linii południka, który przebiega przez Glastonbury. Ta długość geograficzna, zwana linią róży, w tradycji jest znacznikiem wyspy króla Artura, Avalonu. Uważana jest też za główny filar uświęconej geometrii Brytanii. To właśnie od tej opiewanej w legendach linii róży bierze swoją nazwę Rosslyn — której nazwa w pierwotnym kształcie brzmiała Roslin.
Tak o kaplicy pisze Dan Brown. Czy rzeczywiście rodzina St. Clair należała do Templariuszy - nie odnalazłam takiej informacji. Jednak mity bywają silniejsze niż rzeczywistość. Czy symbole ukryte w rzeźbach zapożyczone zostały z tradycji różnych religii także trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Jednak przyglądanie się rzeźbom w kaplicy jest jak studiowanie zaszyfrowanej przez średniowiecznych mnichów wiadomości. Zapewne błądzę, kiedy w rycerzu na koniu widzę ilustrację jej donatora, w Aniele z sercem w dłoniach personifikację miłości boskiej, a może ludzkiej, a w  postaci z rogami  Mojżesza -środkowe zdjęcie - (czy błąd odczytania tożsamy z błędem popełnionym przez Michała Anioła). Pytania się mnożą. Może wy patrząc na poniższe zdjęcia dojrzycie coś więcej. 
Najwięcej tu rzeźb Zielonych Ludzi (Green Man), czyli twarzy otoczonymi wyrastającymi zewsząd liścmi. Podświetlane od dołu sprawiają nieco upiorne wrażenie. Zgodnie z opisem ze strony Kaplicy mają symbolizować jedność pomiędzy człowiekiem i naturą. Wzrok przyciąga kolumna Czeladnika. Jak w każdej szanującej się świątyni, a tym bardziej w świątyni o konotacjach masońskich istnieje legenda tłumacząca powstanie tej kolumny. Czeladnik, który zaczął ją rzeźbić straciwszy wenę przerwał pracę i wyjechał w podróż w poszukiwaniu natchnienia. Kiedy wrócić zobaczył pracę dokończoną przez swego ucznia. To, co ukazało się jego oczom wzbudziło podziw, ale i zazdrość. W  ataku szału uderzył ucznia młotkiem i zabił na miejscu. Za karę jego wizerunek wyrzeźbiony po drugiej stronie kaplicy musi przyglądać się pracy ucznia.


Kolumna Czeladnika
Green Man

Do Rosslyn, pomna informacji internetowych o walących (na fali popularności książki) tłumach udałam się wcześnie rano. Dzięki temu na miejsce dotarłam kilka minut przed otwarciem. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, iż jestem pierwszą tego dnia odwiedzającą i jednocześnie radość; mogłam spokojnie obejrzeć całą kaplicę, wejść do krypty, obfotografować świątynię wewnątrz, zanim pokazała się pierwsza tura zwiedzających). Dzięki tak wczesnym odwiedzinom obsługa okazała się dla mnie łaskawa i o zakazie fotografowania poinformowała mnie post factum. 
Rosslyn stała się teraz miejscem pielgrzymek poszukiwaczy tajemnic. Jedni twierdzili, że przyciąga ich tu potężne pole magnetyczne, inni, że przyjechali zbadać zbocze wzgórza i odnaleźć ukryte wejście do kamiennego skarbca, ale większość przyznawała, że jest tu po prostu po to, aby się przechadzać po okolicy, chłonąć atmosferę i próbować zrozumieć tradycję Świętego Graala.
Po sarkofagu ani śladu
Dzisiaj, jeśli do Rosslyn walą tłumy jest to zasługą pisarza, dzięki którego spiskowej teorii dziejów o Kaplicy usłyszały osoby, które wcześniej nie miały o niej pojęcia.
Po zejściu do krypty bezskutecznie poszukiwałam śladów Świętego Grala, bo choć rozum mówi jedno, to serce szepcze drugie; a może Tobie się uda; może odnajdziesz jakiś znak tajemny, może pokłonić się zdołasz przed Sarkofagiem Marii Magdaleny ukazanej w powieści w nader korzystnym świetle.
Chociaż już czytał sporo na temat zadziwiająco przemyślnej sztuki kamieniarskiej i płaskorzeźb pokrywających ściany Rosslyn, kiedy zobaczył to wszystko na własne oczy, wrażenie było przejmujące. Raj dla badaczy symboli — powiedział o kaplicy jeden ze współpracowników Langdona. Całą powierzchnię wewnętrznych ścian pokrywały symbole — chrześcijańskie krzyże, żydowskie gwiazdy Dawida, masońskie pieczęcie, krzyże templariuszy, rogi obfitości, piramidy, znaki astrologiczne, motywy roślin, warzyw, pentagramy i róże. Templariusze byli mistrzami kamieniarstwa, stawiali kościoły w całej Europie, ale Rosslyn uważano za najwspanialsze dzieło miłości i uwielbienia. Mistrzowie kamieniarstwa nie zostawili ani jednego kamienia bez rzeźby. Kaplica Rosslyn była świątynią wszystkich wyznań... Wszystkich tradycji... A przede wszystkim świątynią natury i Wielkiej Bogini.
To prawda, ilość rzeźb i elementów dekoracyjno - zdobniczych jest tu olbrzymia. Panie Brown właściwie należą się panu moje podziękowania, bo gdyby nie pana książki to nie odkryłabym tylu pasjonujących miejsc, a stara kaplica w Rosslyn z pewnością do nich należy.

niedziela, 12 października 2014

Paryż i Edynburg w nie byle jakim towarzystwie


Paryż i Edynburg – to miasta o tak różnych obliczach, że mogłyby obrazować historię życia kobiety, której losy są z nimi nierozerwalnie związane. Miasta te były celem wrześniowej eskapady. Chcąc być w zgodzie z historią powinnam była odbyć tę podróż nieco inną trasą, jednak szczupłość czasu i środków zdeterminowały taki, a nie jej inny przebieg. Tym razem moją przewodniczką była niezwykła kobieta. Zweig napisał o niej, że nie znajdzie się chyba druga kobieta, której sylwetka byłaby odmalowana w tak rozmaity sposób: już to jako morderczyni, już to jako męczennica, raz jako wściekła intrygantka, kiedy indziej jako anielska święta.
Niewątpliwie była kobietą, którą życie obdarzyło tyleż hojnie, co tragicznie. Paryż przywitał ją, jako pięcioletnie dziecko, koronowaną królową Szkocji i przyszłą królową Francji. Maria Stuart, bo o niej mowa, przeżyła tutaj swoje, jeśli nie najszczęśliwsze, to najspokojniejsze lata. Wywieziona ze Szkocji w obawie przed wojskami Henryka VIII, oddana została pod opiekę przyszłego teścia Henryka II Walezjusza. Kształciła się na
Notre Dame -jeden z filarów

królewskim dworze, tam też doświadczyła monarszego przepychu otoczona świtą dam dworu i liczną służbą. Rozpieszczana, wynoszona na piedestał, muza poetów, wykształcona młoda kobieta miała wszystko, o czym mogła zamarzyć. Mając szesnaście lat poślubiła w katedrze Notre Dame delfina Francji Franciszka II.                       Gdyby Notre Dame potrafiła mówić, powstałaby jedna z najwspanialszych ksiąg dokumentujących życie Paryżan na przestrzeni wieków. Nie będzie dla nikogo nowiną, iż katedra stanowi stały punkt programu każdego pobytu w tym mieście. Kamień węgielny położono równo osiemset lat przed moim urodzeniem, co wywołuje dodatkowy dreszczyk emocji, kiedy o niej myślę.
Była świadkiem tak wielu wydarzeń, że wchodząc do jej wnętrza czuję przepływające przeze mnie wieki, a przed oczyma przesuwający się pochód pokoleń. Uroczyste kładzenie kamienie węgielnego, na którym nie mogło zabraknąć inicjatora jej budowy biskupa Maurice de Sully, Ludwika VII i papieża Aleksandra III, poświęcenie świątyni dwa wieki później, a potem chrzty, zaślubiny, koronacje w otoczeniu monarchów i dostojnych gości. Tutaj 24 kwietnia 1558 r. Maria Stuart poślubiła chorowitego następcę tronu Francji, syna Henryka II i Katarzyny Medycejskiej.
Tutaj za każdym razem siadam pod jednym z filarów i zapominam o otaczającym mnie świecie (o pracy, zmartwieniach, bólu, obawach).
Rozeta północna
Przykładam ciepły policzek do chłodnego kamienia i zespalam się z otoczeniem. Z bezpiecznej pozycji obserwuję cienie przeszłości; rozjuszony tłum wdzierający się do środka, aby zamienić tę "ostoję zacofania" w Świątynię Rozumu, spadające głowy biblijnych królów Izraela i Judei zdobiące królewską galerię, uczestników koronacji Napoleona i szkicującego swój wielki obraz J.Luisa Davida.
Będąc admiratorką prozy Hugo nie mogę się oprzeć wrażeniu, iż dostrzegam przemykającego chyłkiem Quasimodo oraz dumnie kroczącego kanonika Frollo. Słoneczne promienie odbijają się kolorowymi refleksami poprzez północną rozetę. Czy młodziutka oblubienica delfina; beztroska i radosna, zachwycona przepychem uroczystości, przekonana, iż świat należy do niej, bo do posiadanej już korony Szkocji dołączy wkrótce koronę Francji, a kiedyś może i Anglii dostrzegała padające na jej suknię kolorowe, migotliwe promyki słońca. Młode, stawiane na piedestał przez poetów, otoczone miłością, nieco rozkapryszone powodzeniem dziewczę czekało już niedługo bolesne rozczarowanie. Staram się zatem zatrzymać czas, aby dać jej jeszcze chwilę cieszyć się pięknem tego dnia, ale historia jest nieubłagana.
Franciszek II nie panował długo, całe życie chorowity, po niespełna
Zamek Edynburski
półtora roku zmarł na banalne zapalenie ucha. Młoda wdowa po kilku miesiącach pobytu we Francji zmuszona była wrócić do swojej ojczyzny. Na dworze, na którym panowała  Medyceuszka nie było miejsca dla Marii Stuart. Po długim wahaniu (rokowaniach w sprawie objęcia tronu Anglii) wracała, aby objąć panowanie nad swoim dziedzictwem. Z kraju bogatego o bujnej kulturze przybywa do świata ciasnego, ciemnego i tragicznego pisze Zweig. Z kraju, gdzie była hołubiona, żegnana w blasku i wspaniałości wracała do kraju niemal dzikiego, surowego, gdzie nikt nie witał jej z otwartymi ramionami. Wracała, aby doświadczyć, o ile mniej jest być królową Szkocji niż królową Francji i o ile trudniej.

Port w Leith
Pierwsze co zobaczyłam był to wyłaniający się zza mgły Edynburski Zamek. Kiedy go ujrzałam zrozumiałam stan ducha królowej. Paryż jawi mi się jako miasto pogodne nawet w niepogodę, Edynburg ujrzałam pogrążony w oparach mgły, ponury i tajemniczy. Istna sceneria dramatów Szekspira. Leżący na wysokiej nagiej skale, otoczony fosą wydaje się twierdzą nie do zdobycia. Patrząc na leżące u jego podnóża góry miałam nieodparte wrażenie, iż tak musiała wyglądać posiadłość Makbeta i tylko patrzeć, jak pobliski las podejdzie pod jego mury. Po raz pierwszy miałam okazję doświadczyć tego, co nazywamy typowo angielską pogodą. Wilgotno, mglisto i ponuro. Zastanawiałam się, jak ludzie tutaj mogą żyć. 

Marię powracającą po kilkunastu latach do domu powitał spowity w gęstej mgle port w Leith z pustym nabrzeżem i paroma
Zamek Edynburski
gapiami. Nie mogła pamiętać Szkocji, którą opuściła, jako mała dziewczynka. Po życiu w przepychu i blasku paryskiego dworu, otoczona ceremoniałem i ubóstwiana przybyła do kraju, w którym nikt jej nie witał, przybyła do miasta splądrowanego przez Anglików, miasta, w którym nie było pałacu, który mógłby ją godnie przyjąć, bo pałac w Holyrood wiał chłodem i pustką. Zweig pisze, iż przybywając z Francji do Szkocji Maria cofnęła się o całe stulecie. Katoliczka do kraju, w którym przeważał protestantyzm. I tak, jak mnie po dwóch dniach pobytu, kiedy zaświeciło słońce i ujrzałam Edynburg w pełnym blasku poprawił się humor, tak i Maria niebawem odzyskała chęć do życia. Była osobą kierującą się w życiu emocjami, a nie rozsądkiem. Kiedy się zakochała nie zważała na nic, co nie było głosem serca. Z jej osobą związane są zarówno Pałac w Holyrood, jak i Zamek Edynburski. Pierwszy był świadkiem jej dwukrotnych zaślubin oraz morderstwa na  sekretarzu królowej Dawidzie Rizzio. Morderstwa  popełnionego na oczach ciężarnej królowej i którego inspiratorem był jej awanturniczy i zazdrosny małżonek. Drugi był miejscem narodzin jedynego potomka Jakuba I - następcy tronu Szkocji i Anglii. Za panowania Jakuba tworzył Wiliam Szekspir. Nie wiem, czy Szekspir odwiedził kiedyś Edynburski Zamek, ale właśnie tak wyobrażam sobie miejsce akcji jego największych dramatów.
Czasami i tu świeci słońce
I prawdę mówiąc cały Edynburg sprawia wrażenie miasta surowego, ponurego i tajemniczego. Jednak kiedy wyjdzie słońce, a jego mieszkańcy wylegną na skwerki, parki i trawniki  natychmiast zapomina się o jego mrocznej aurze.
Za dosłowność cytatów ze Zweiga nie ręczę, książkę poznałam w formie audiobooka.

sobota, 4 października 2014

W cieniu Łuku Triumfalnego


O książce pisałam tutaj, jednak zamieszczona u Marlowa recenzja niejako sprowokowała do kolejnego wpisu.
Upływ czasu często zaciera w pamięci fabułę i postaci bohaterów, tym co po lekturze pozostaje jest jej klimat. A klimat tej powieści to największy jej atut. Książkę mam na świeżo w pamięci, przeczytałam trzy tygodnie temu spacerując uliczkami, po których wędrowali jej bohaterowie.
Ravic, niemiecki chirurg, weteran wojenny, uciekający przed faszystowskim totalitaryzmem trafia do Paryża. Tutaj spędza czas pomiędzy szpitalem a podejrzanej konduity spelunkami, gdzie raczy się litrami calvadosu próbując zagłuszyć w sobie traumatyczne wspomnienia. 
Ranni, jeden obok drugiego, leżeli rzędami na tarasie, który nurzał się w księżycowym świetle. Dzieła tego dokonało kilku niemieckich i włoskich samolotów. Dzieci, kobiety, chłopi, rozdarci na strzępy odłamkami bomb. Dziecko bez twarzy, ciężarna kobieta z brzuchem otwartym aż do piersi, starzec cierpliwie ściskający w ręku oderwane od drugiej ręki palce, sądził bowiem, że da się je przyszyć. (str. 109)
Wojna, więzienie, tortury, ucieczka, ukrywanie się, życie pod przybranym nazwiskiem, utrata tożsamości. Ucieczka przed samotnością, bywanie w miejscach, gdzie dużo ludzi, bo cisza jest zbyt przerażająca.
Za głośno? Za głośne? Tylko cisza. Cisza, w której człowiek rozpada się, jak w próżni (str.21).
Gdy drzwi zamknęły się za doktorem B, w pokoju zrobiło się naraz cicho. O wiele ciszej, niż powinno było się zrobić po wyjściu jednego człowieka. Zdawało się, że hałas samochodów z ulicy odbija się o ścianę ciężkiego powietrza i przedostaje przez nią z trudem (str. 32)

Większość akcji dzieje się nocą (bo nocą każda rzecz nabiera innych barw), bo wówczas życie wydaje się bardziej odrealnione, nierzeczywiste. I nieprzywiązywanie się do rzeczy i do ludzi.
Pokój, parę walizek, kilka drobiazgów, kupka sfatygowanych czytaniem książek - tyle tylko trzeba człowiekowi, aby żył. Lepiej nie przyzwyczajać się do wielu rzeczy, kiedy życie jest tak niespokojne. Ciągle je trzeba gdzieś zostawiać, albo ktoś je zabiera. Trzeba być w każdej chwili gotowym do drogi. (str. 132)
Oddawanie się pracy, właściwie jedynie ona i chęć zemsty na gestapowskim oprawcy trzymają Ravica przy życiu. Tymczasem pojawia się kobieta. Joanna, to jedna z bardziej irytujących postaci kobiecych w literaturze. Chce żyć wygodnie z tym, kto będzie w stanie takie życie zapewnić.
Schludne małe mieszkanko i schludne, małomieszczańskie życie. Schludne, małe bezpieczeństwo nad brzegiem przepaści to marzenia Joanny.
Ravic zdaje sobie sprawę, jaki będzie finał ich znajomości, a jednak brnie w ten dziwny związek. Coś go do niej ciągnie. Próbowałam zrozumieć Joannę, chciałam w niej widzieć głupiutką, cwaną, przerażoną nadciągającą wojną młodą kobietę, która zachowuje się irracjonalnie, chce wygody i stabilizacji, a jednocześnie pragnie gorącego uczucia, a przede wszystkim chce żyć, przeżyć życie, zanim zacznie się wojna. Ale być może to moja nadinterpretacja.
Nagłówki gazet straszą nowymi tytułami. Zerwane rozmowy, nowe pakty, kolejne miliony wydane na zbrojenia.
Przy sąsiednim stoliku kilku Francuzów sprzeczało się o swój sprzedajny układ i rząd monachijski. Ravic ledwie słuchał. I tak każdy wiedział, że świat apatycznie zdąża ku nowej wojnie. Nikt nie próbował temu przeciwdziałać. Zwłoka, może jeszcze rok, to wszystko o co zdołano walczyć. (str. 98)
Francuzi przy sąsiednim stoliku ciągle mówili o rządzie i o tym, że Francja zawiodła. O Anglii. O Włoszech. O Chamberlainie. Słowa. Słowa! Czyny były po drugiej stronie. Tamci nie byli silniejsi, tylko bardziej zdecydowani. Nie byli też odważniejsi, ale wiedzieli, że ci nie chcą walki. Gra na zwłokę- ale co z tego przyjdzie? Czy się uzbroją, dopędzą tamtych, wezmą się w garść? Przyglądają się zbrojeniom tamtych i biernie czekają na nową zwłokę. (str. 100)
Każdy wie, że będzie wojna, tylko nikt nie wiem, kiedy. Każdy czeka cudu. … Nigdy nie było tylu mężów stanu wierzących w cuda, ile jest teraz w Anglii i Francji. I nigdy tak wielu w Niemczech. (str.137)
Z nastrojem bohaterów współgra pogoda. Ona również buduje klimat powieści.
(…) pojechał ku wilgotnej, ciemnopołyskliwej Avenue George V (str. 6),
(...)  na tle dżdżystego nieba pojawiła się mglista i ciemna masa Łuku Triumfalnego. (str. 7)
Doszli do Etoile. Przed nimi rozpościerał się plac, szary, wielki i nieobjęty. Mgła zagęściła się, nie było widać rozchodzących się ulic. Nie tylko ten plac, oświetlony rzadkimi, smutnymi księżycami ulicznych latarni, i ten monumentalny kamienny łuk, który ginął we mgle, jakby podpierał melancholijnie niebo i osłaniał samotny, słaby płomień na Grobie Nieznanego Żołnierza, wyglądając jak mogiła ludzkości pośród nocy i opuszczenia. (str. 10-11)
No i jest Paryż, z jego uliczkami, kawiarniami, hotelami, z jego atmosferą. Tajemniczy i mroczny, złowrogi i piękny. Pośród wielu drobnych zdarzeń, będących udziałem Ravica szczególnie zapadła mi w pamięć jego wizyta w Luwrze. Kiedy wszystko dookoła zdaje się walić, on idzie do muzeum, aby popatrzeć na piękne rzeźby. 
Gdybym miała napisać o książce jednym słowem, napisałabym klimatyczna.
Nie wiem, czy sprawiła to obecna sytuacja polityczna, czy dar
pisarza, ale poczułam się tak, jakbym sama znalazła się w przededniu wojny. Odczuwałam atmosferę przerażenia, strachu, beznadziei, wyczuwany gdzieś podskórnie lęk, którym podszyte było każde nawet najbardziej irracjonalne zachowanie bohaterów. Ich picie, wizyty w spelunkach, burdelach, seks,  chęć wyciśnięcia z życia, ile się da w jak najkrótszym czasie, bez myślenia o jutrze, bez odkładania czegokolwiek na później było niczym granie orkiestry na Titanicu. Beznadziejność sytuacji sprawiająca, iż człowiek znajduje się w potrzasku, bo jak długo i jak daleko można uciekać, kiedy nie ma dokąd uciec, a wiedząc, że nie ma odwrotu człowiek karmi się złudną nadzieją na cud.
Podczas drugiego czytania zdziwiła mnie spora ilość banalnych refleksji snutych przez głównego bohatera; pewną ich część cytuje Marlow.
Przyznaję, iż momentami postępowanie Joanny tak mnie irytowało, że gotowa byłam ją udusić gołymi rękoma. Fakt, iż literacki bohater budzi tak skrajnie negatywne emocje zawsze mnie zastanawia i nie mogę się zdecydować, co to oznacza dla jej oceny, bo raz z tego powodu mi się nie podoba, a innym razem uważam, że jest fantastyczna wykreowana.
Dopóty nie przeczytałam książki okolice Łuku Triumfalnego były dla mnie tylko miejscem. Ciekawym, ale niewiele znaczącym, żadnego szybszego bicia serca, żadnych emocji. Nie zachwycały Pola Elizejskie, Łuk był tylko kolejnym przejawem manii wielkości jednego człowieka, nie miałam  ochoty ani wdrapywać się na jego szczyt, ani zaglądać, co mieści się z drugiej strony. Dwa lata temu dzięki Holly poznałam okolice Łuku od strony uliczek, którymi chadzał Ravic. Z klimatu podejrzanych spelunek i nędznych hotelików niewielu tu zostało. Uliczki pełne są kawiarenek oraz co najmniej trzy gwiazdkowych hoteli z wygrawerowanymi na mosiężnych tablicach nazwami. Nie znalazłam ani hotelu International ani klubu nocnego Szeherezada, ani Koloseum, ani Ozyrysa.  Kawiarnia Fouqueta istnieje, nieświadoma faktu jej historycznej i literackiej roli odwiedziłam ją podczas pierwszego pobytu w mieście zostawiając tam całą gotówkę w postaci siedmiu euro na kieliszek wina.  
Podczas niedawnych wakacji czytanie książki w cieniu Łuku, wieczorny spacer pobliskimi uliczkami zakończony wizytą w knajpie na lampce calvadosu, nawet zaczepiający nieudolnie językiem Morozowa facet (który wziął mnie chyba za jedną z dziewczyn Rolandy) na długo pozostaną w pamięci, jako jedno z milszych przeżyć podczas tego pobytu.