Brugia widok z Mostku Bonifacego na kanały |
Drugi już rok wolności spędziłam niemniej owocnie niż rok pierwszy, o czym nie zamierzam przekonywać nieprzekonanych, którzy uważają, że zakończenie czasu zawodowej kariery to smutny etap życia, w którym człowiek czuje się niepotrzebny i czas spędza na oglądaniu seriali i polowaniu na promocje w sklepach.
Nieprzekonani wiedzą swoje i kiedy na pytanie co porabiam rozpoczynam długą wyliczankę moich zajętości, po każdej kolejnej słyszę i co jeszcze i co jeszcze, a na końcu i tak pada stwierdzenie, że jednak nie ma to, jak praca. Pozostańmy zatem każdy przy swoim zdaniu i róbmy to co komu sprawia przyjemność.
A zatem czym zajmowałam się w 2024 r.
Bez podróży nie wyobrażam sobie życia, bez poznawania nowych miejsc, wracania w stare, odkrywania cudów architektury, natury, sztuki i kultury. Poznawania siebie i własnych ograniczeń, chodzenie na kompromisy (jeśli się podróżuje z kimś) i nabywania doświadczeń. Radzenia sobie w różnych sytuacjach (w tym roku musiałam sobie poradzić z internetowym zakupem przez telefon biletów na pociąg do Brukseli, czego wcześniej nie praktykowałam. Ja wiem, że to żaden wyczyn, ale dla mnie nowe doświadczenie i pokonywanie własnych obaw).
Moje podróże dalsze objęły północne Włochy oraz Belgię. We Włoszech (luty) po raz pierwszy po bardzo długim czasie odwiedziłam rodzinę w St. Vincent (tam mieściła się moja baza wypadowa, skąd wyruszałyśmy do Aosty i w jej okolice, a także Mediolanu (żeby wreszcie po raz pierwszy w życiu obejrzeć Ostatnią Wieczerzę Leonardo) i Turynu, aby odwiedzić po raz kolejny Muzeum Egipskie (fantastyczne przeżycie). Następnie już sama pojechałam do Bolonii, Wenecji (z bonusem w postaci wysepki Torcello) i Werony. To były wspaniałe dwa tygodnie na włoskiej ziemi. Po raz pierwszy też odkryłam, że podobają mi się nie tylko duże metropolie z fantastycznymi galeriami sztuki (to wiem od dość dawna) ale też mniejsze i całkiem małe miasteczka ze starymi XIV wiecznymi (a czasem starszymi) świątynkami, pozostałościami z czasów cesarstwa rzymskiego w postaci mostów, bram, łuków, akweduktów, posągów.
Kolejna dalsza podróż miała miejsce w październiku i była to Belgia, którą odwiedziłam po raz pierwszy i chciałabym powiedzieć nie ostatni. Brugia mnie zauroczyła i przeszła najśmielsze oczekiwania a spotkanie z brugijską Madonną Michała Anioła było niezwykle wzruszające (spadła łezka, czy dwie, ale nikogo nie było obok, mogłam więc spokojnie sobie pochlipać). Spacery niemal pustymi bocznymi uliczkami przeniosły mnie w malarską scenerię niczym z XVII wiecznych obrazów Holendrów. Bruksela – nieco zmęczyła nadmiarem ludzi i hałasu. Może źle trafiłam, a może to zderzenie małej, spokojnej (no miałam to szczęście, a pewnie nie zawsze tak bywa) Brugii z wielkomiejską, europejską stolicą spowodowało takie a nie inne odczucia.
We wrocławskim ogródku japońskim |
Podróże bliższe rozpoczęła wycieczka do Łodzi (marzec) z moją przyjaciółką Magdą.
Może Łódź nas nie zachwyciła, ale parę miejsc było godnych uwagi i teraz po czasie wspominam z nostalgią. Przed podróżą przeczytałam ponownie Ziemię obiecaną Reymonta, więc byłam wprowadzona w klimat XIX wiecznej Łodzi Fabrycznej, której śladów można się dopatrzeć choćby w architekturze, która szczęśliwie przetrwała czas wojny (jak choćby liczne pałace łódzkich fabrykantów, dziś często pełniące funkcje galerii sztuki).
Nie zdążyłam dobrze wrócić z Łodzi, a już wsiadałam w pociąg do Białegostoku aby obejrzeć i wysłuchać mój ukochany musical Jesus Christ Superstar. I choć odbiegał może nieco od moich oczekiwań, to jednak wspaniała muzyka i całkiem dobre wykonanie utworów było nagrodą za trudy podróży (nie do końca zdrowej podróżniczki).
Po spokojnym kwietniu, w którym dochodziłam do siebie po chorobie (niby zwykła infekcja, która zaczęła się we Włoszech w lutym, a trwała cały marzec) w maju pojechałyśmy z Magdą do Warszawy. Tym razem byłam przewodnikiem mojej przyjaciółki. Naszym głównym celem była wizyta w Konstancinie w Villi La Fleur oraz wizyta w Muzeum Narodowym (Magda była po raz pierwszy i doznała syndromu Stendhala. Ja nie zliczę, ile razy byłam, ale zawsze z przyjemnością wybieram sobie jakiś fragment zbiorów do oglądania, nigdy nie pomijając ulubionego skrzydła na pierwszym piętrze z dziełami polskich młodopolan, zahaczając też zawsze do skrzydła po przeciwnej stronie budynku aby spojrzeć na Widok portu o poranku Verneta). Jak Warszawa to nie obejdzie się bez wizyty w którymś z teatrów a także spaceru po Łazienkach, które odwiedzam prawie za każdym pobytem w stolicy. Wróciłyśmy z postanowieniem powrotu za rok, bo Magda nie zdążyła obejrzeć całości zbiorów muzealnych, no i koniecznie chcemy wrócić do Konstancina.
Widok portu o poranku Vernet |
Tydzień po powrocie z Warszawy wybrałam się do Poznania, aby pokazać mojej matce chrzestnej Wrocław. Wiesia starsza ode mnie o ponad dwadzieścia lat jest bardzo pogodnego usposobienia i jest niezwykle mobilną osobą. Jak śmieją się jej córki nie usiedzi dnia w domu, bo wciąż gdzieś lata, a to na spotkania z koleżankami, a to na koncert w osiedlowym domu kultury, a to do teatru muzycznego, a to po prostu pochodzić po sklepach. Wrocław bardzo się Wiesi spodobał, zwłaszcza jego architektura i duża ilość zieleni. To prawda ogrody i parki we Wrocławiu są przepiękne. A to mi uświadamia, że choć pierwsza wizyta we Wrocławiu tego nie zapowiadała, byłam tam już kilka razy, a ponadto Wrocław pokazałam czterem osobom, a z kolejną jestem umówiona na jego zwiedzanie.
Potem nastąpił czerwiec i złamałam sobie nogę. Złamałam ją na tydzień przed wyjazdem do sanatorium w Ustce.
Tygodniowy pobyt nad morzem podlegał sporym ograniczeniom spowodowanym koniecznością noszenia ortezy, a mimo to po wizycie u ortopedy okazało się, że noga nie była dość oszczędzana (robiłam dziennie ok 8 tysięcy kroków i o ile normalnie czasami mam problem z wychodzeniem tylu kroków, o tyle w Ustce wydawało mi się, że niemal nigdzie nie szłam o kroki się mnożyły) i trzeba było bucik nosić dłużej niż pierwotnie zakładano.
Z powodu owej ortezy musiałam zrezygnować z kolejnego już zarezerwowanego wyjazdu (Koszalin, Szczecin i Stargard).
W oczekiwaniu na zrośnięcie kości większość wakacji spędziłam przymusowo w domu – teraz już oszczędzając nogę jak tylko mogłam. Spanie w takim bucie narciarskim to żadna przyjemność.
We wrześniu nie mogłam wysiedzieć w domu w oczekiwaniu na październikowy wypad do Belgii i razem z Magdą wybrałyśmy się na trzy dni do Elbląga. Miasto bardzo się nam spodobało, jak zauważyłam już wcześniej coraz bardziej podobają mi się małe spokojne miejscowości, gdzie ludzie nie ocierają się o siebie, gdzie nie trzeba się przepychać i gdzie nikt nie wchodzi ci w kadr.
W listopadzie zapragnęłam zobaczyć Pana Englerta w Królu Learze, więc ponownie wybrałam się do Warszawy. Przy okazji była wystawa Chełmońskiego w Muzeum Narodowym. A niemal zaraz po powrocie był wyjazd do Poznania na koncert muzyki musicalowej (Czas na teatr trzecia edycja) Po zeszłorocznym koncercie wiedziałam, że nie mogę opuścić kolejnej i mam tylko nadzieję, że stanie się on już tradycją poznańskiej sceny musicalowej, w przeciwieństwie do Festiwalu duetów operetkowych i musicalowych, który po dwóch (może trzech) edycjach zniknął.
A potem był grudzień poświęcony ochronie zdrowia (rehabilitacja i kolejna infekcja)
Słodkości u Bliklego |
Muzycznie
O musicalu Jesus Christ Super Star już wspominałam wyżej. W zeszłym roku miałam okazję obejrzeć dwukrotnie Mistrza i Małgorzatę; raz w Teatrze Muzycznym w Gdyni, ponownie w Teatrze Buffo. Oba spektakle reżyserował pan Józefowicz i były zrobione podobnie, choć nieco różniły się scenografią, choreografią, no i oczywiście aktorami. Trudno powiedzieć, który mi się bardziej podobał, były sceny lepiej zrobione w teatrze warszawskim, a były też takie, które bardziej podobały mi się w Gdyni. Ale skoro moja siostra po obejrzeniu spektaklu stwierdziła, że zainteresowała ją fabuła i sięgnie po książkę to uważam, że to ogromny plus spektaklu, nawet, jeśli muzycznie nie spełnił jej oczekiwań. W Gdyńskim Teatrze obejrzałam też Quo vadis w reżyserii pana Kościelniaka. Choć nasze pierwsze spotkanie - moje z twórczością pana Kościelniaka nie było udane, zrozumiałam, że spektakle przez niego robione nie mogą być nudne, mogą się podobać, albo nie, ale są zawsze z pomysłem, nowatorskie. Wcześniej oczarował mnie Kombinat w teatrze poznańskim w jego reżyserii. Quo Vadis jest zrobione w konwencji kabaretu z początków zeszłego wieku. Skojarzenia z filmem Cabaret jak najbardziej uzasadnione.
Był też festiwal musicalowy w Poznaniu, o którym wspomniałam już wcześniej. No i była też opera. Tym razem wybrałam się na Carmen. Nie jestem fanką opery, no ale Carmen to klasyka, więc warto obejrzeć. Spodziewałam się bardziej energetycznego wykonania, a to było w porządku, ale bez fajerwerków.
Z trzech spektakli muzycznych musiałam zrezygnować z powodu chorób. Jak tak patrzę na to podsumowanie to widzę, że jest tu pole do poprawy w nowym roku. Muzyka to przecież coś co mnie uskrzydla, a nie było tego zbyt wiele.
Malarsko
Tu jest zdecydowanie lepiej; każda podróż to przynajmniej dwie, jak nie więcej wystaw. Było ich tak wiele, że nie będę zanudzać wymienianiem wszystkich. Największe wrażenie to oczywiście Ostatnia Wieczerza w Mediolanie (przeżycie ogromne. Tak wielkie, iż postanowiłam jej niedługo powtórzyć. Tym razem spojrzeć na parę szczegółów, o których czytałam w książce Ostatnia wieczerza). Równie silne przeżycia towarzyszyły mi podczas spotkania z Brugijską Madonną, czy kolejnej wizyty w Wilii La Fleur w Konstancinie.
Wiejska ulica Nicolae Grigorescu (Pałac Opatów-wystawa czasowa) |
Natomiast zupełnie niespodziewanie spodobała mi się wystawa malarstwa rumuńskiego realisty-impresjonisty Nicolae Grigorescu w Pałacu Opatów w Oliwie. Poszłam na nią dla towarzystwa nie mając żadnych oczekiwań. A okazało się, że pan malował także w stylu impresjonistycznym, który bardzo mi odpowiada. Zauroczyły mnie jego pejzaże i dziewczęta na obrazach w przeciwieństwie do zwierząt na pastwiskach (które są poza kręgiem moich zainteresowań). Odwiedziłam też ciekawą wystawę Chełmońskiego w Muzeum Narodowym w Warszawie, choć muszę przyznać, że nie potrafiłam się nimi zachwycać tak, jakbym się zachwycała nie czytając wcześniej artykułu na temat Chełmońskiego i jego paskudnego postępowania względem rodziny. Temat oddzielania człowieka od jego dzieła zawsze budzi dyskusje, czy powinniśmy je oddzielać, czy traktować, jako całość. Ostatnio doszłam do wniosku, że jeśli ktoś kogo tak bardzo podziwiam, jako artystę okazuje się złym człowiekiem – trudno jest mi wyprzeć się swego zachwytu, natomiast, jeśli dowiaduję się czegoś złego na temat artysty, co do którego nie mam stosunku emocjonalnego – wówczas inaczej zaczynam patrzeć na jego twórczość, jako piękną, ale z pewną niewidoczną skazą. Chełmoński nigdy nie należał do tych przeze mnie hołubionych – może dlatego oglądałam jego obrazy z mniejszym podziwem, choć przyznaję, że niektóre są bardzo ładne.
Chełmoński a tytuł wcale nie zima, jakby się mogło wydawać, a Sójka |
W Brukselskim Muzeum Sztuki zwróciłam uwagę na karmiące Madonny, którym pierś wyrasta niemal spod szyi. A może tylko mnie się tak wydaje.
Madonny z dzieciątkiem Van der Waydena i Memlinga.
A rok zaczęłam od odwiedzin wystawy obrazów Olgi Boznańskiej w Gdańskim Ratuszu.
Teatralnie
Poza muzycznymi odwiedziłam też parę teatrów zeszłego roku. Największe wrażenie zrobiła na mnie Piękna Zośka w Teatrze Wybrzeże. Sztuka ciężka, bo i historia Zofii Paluch muzy młodopolskich artystów (malowali ją Kossak, Wodziński, Stachiewicz, choć najbardziej znane są obrazy Stachiewicza) była tragiczna. Ale zagrana tak fantastycznie, że oglądałam niemal na wdechu nie roniąc ani słowa. To było prawdziwe katharsis uczestniczenie w tym spektaklu, ale też bardzo wyczerpujące psychicznie (bo rzecz jest o przemocy i zbrodni straszliwej) i fizycznie (bo trwa ponad niemal cztery godziny) przeżycie. Bardzo dobrze też odebrałam spektakl Matka Joanna od aniołów w Teatrze Narodowym w Warszawie. Przyznam, że jak przeczytałam, iż główną rolę gra Małgorzata Kożuchowska nie oczekiwałam od spektaklu zbyt wiele, a tymczasem w mojej ocenie aktorka zagrała swą najlepszą rolę. Była przekonywująca, naturalna, tam gdzie trzeba emocjonalna, a w innych miejscach chłodna. Również wypędzający z niej diabła aktor (zapomniałam nazwiska) był fantastyczny. Cała obsada spisała się świetnie, a i pomysł na inscenizację (choreografię, kostiumy, scenografię) przedni. Ten spektakl również oglądałyśmy (z Magdą) na wdechu. Na przeciwległym biegunie znalazła się kryminalna komedia Lilly w teatrze Och (Warszawa) z panią Jandą. Doceniałam zawsze jej role dramatyczne (podziwiałam w Marii Callas, Białej Bluzce, czy Ucho, gardło nóż, ale nie wiedziałam, że jest tak świetną w rolach komediowych. A ja jestem trudnym odbiorcą komedii teatralnych. Rozbawić mnie to ciężka sztuka, wszelkie komedie typu goło i wesoło z zamianą ról, czy pokazywaniem czterech liter raczej mnie nudzą niż bawią. A tutaj wyszłam z podwyższonym poziomem endorfin.
Król Lear z panem Englertem w roli tytułowej nie tyle mnie rozczarował, co nie spełnił moich oczekiwań. Przyznaję miałam swoją wizję, w którą wizja reżyserska się nie wpasowała. Wszystko (no prawie wszystko) było i świetnie zagrane i przemyślane, ale Lear będący człowiekiem bezsilnym, z demencją, nieporadnym to nie było to czego oczekiwałam. Widziałam pana Englerta w Garderobianym i to był majstersztyk, tutaj mistrz oddał pola innym, sam będąc trochę w cieniu. Jest to jakiś pomysł, pewnie całkiem dobry, ale ja nie byłam doń przekonana. A co mi przeszkadzało? muzyka i śpiew Kordelii (wrzaskliwy, wdzierający się w mózg, natrętny, nieprzyjemny - zapewne taki miał właśnie być, co nie zmienia faktu, iż ciężko mi było wysiedzieć na tych bodajże trzech utworach).
Był jeszcze i Dom otwarty w Teatrze Polskim w Warszawie – niezły, aczkolwiek porównanie z filmem (pierwszy odcinek serialu Z biegiem lat, z biegiem dni) z plejadą krakowskich gwiazd stawiało spektakl na przegranej pozycji, dodatkowo na scenie palono papierosy, o czym nie było mowy na stronie teatru, a co mnie osobiście bardzo przeszkadzało w odbiorze powodując duszności. Teatralnie podobnie, jak muzycznie jest pole do nadrobienia zaległości, choć przyznam, iż śledząc repertuar gdańskiego teatru nie miałam ochoty na obejrzenie żadnej z granych tam sztuk. Te, które obejrzeć chciałam zdążyłam obejrzeć wcześniej.
Tu bilans jest zdecydowanie dodatni. Co najmniej dwa razy w tygodniu mam spotkania z którąś z przyjaciółek, albo też z kilkoma naraz. Spacery, wystawy, czasami koncerty, czy teatry, albo po prostu knajpka i rozmowy. Moje grono zaprzyjaźnionych kinomaniaczek odwiedza ze mną Gdyńskie Centrum Filmowe, gdzie chodzimy na filmy dokumentalne o sztuce. A zainicjowane przeze mnie koło seniora (na razie składające się z trzech członkiń) dwa razy do roku organizuje sobie wycieczki po okolicy.
Nie jest źle ale mogłoby by lepiej. Nie zapisuję przeczytanych książek, a że pamięć coraz słabsza (choć staram się ją ćwiczyć, choćby nauką języka) to po czasie nie pamiętam, którą książkę czytałam jeszcze w tym roku, a którą rok wcześniej. Ale i tu postanowiłam zapisywać sobie choćby tytuły, skoro z opisem wrażeń idzie mi średnio (a nawet dość słabo, na 32 zeszłoroczne wpisy tylko dziesięć dotyczyło przeczytanych książek, z czego bodajże trzy to były kryminały Donny Leon). Książek przeczytałam przynajmniej 4 razy więcej, ale jak zapiszę, będę miała pewność.
Zdrowotnie
Zeszły rok nieco mnie doświadczył, bo problemy zdrowotne miałam w zasadzie 4 razy, ale zawsze ciągnęły się tygodniami. Zatem, jeśli miałabym sobie czegoś życzyć w tym roku to mniej infekcji, które się ciągną tygodniami, a przez które muszę odwoływać spotkania, czy wyjścia na wykłady lub do teatru.
Aha wykłady - to też część moich zajętości. Jakkolwiek nie było ich tak dużo jak rok temu to kilka udało mi się „zaliczyć” (cóż za brzydkie słowo, w kilku udało mi się uczestniczyć). Zaledwie kilka bowiem tematy proponowane przez organizatorów bądź też terminy spotkań nie zawsze mi odpowiadały.
Myślę, że to podsumowanie bardziej jest potrzebne mnie, niż czytelnikom. Mogę spojrzeć na to, co chciałabym zmienić, poprawić, a gdzie poluzować. Patrząc jednak na statystyki wejść tematy typu podsumowania cieszą się zwykle sporo większą popularnością niż wpisy o książkach, czy obrazach.
Takie powierzchowne podsumowanie rozrosło się do rozmiarów całkiem sporych.
Życzę wszystkim realizacji noworocznych zamierzeń i planów i uważam, że mimo wszystko warto je mieć, można je korygować, ale jest jakiś pomysł, i nie trzeba potem zastanawiać się co jeszcze można zrobić poza obejrzeniem telewizji.
Bardzo dużo zwiedziłaś. Ja też odnoszę wrażenie, że tej brukselskiej Madonnie pierś wyrasta spod szyi. Nie wygląda to naturalnie. Z kolei dziecko ma nienaturalnie duży brzuch. Tak się zastanawiam, jak dałaś radę tyle chodzić, mając nogę w ortezie. Nie bolała Cię ta zrastająca się kość? :) Wszystkiego najlepszego w nowym roku!
OdpowiedzUsuńPrawda, że dziwnie to wygląda pierś wielkości piłki tenisowej wyrastająca niemal spod szyi. A to nie byli pośledni rzemieślnicy, myślę, że znali budowę kobiecego ciała. Może taka była maniera malowania, aby ta pierś była, ale jakoby jej nie było, zbytnio nie rozpraszała oglądającego. :)
OdpowiedzUsuńPrzyznam, że dopóty miałam ortezę mogłabym gdyby nie zakaz lekarza chodzić w maratonie, w ogóle mnie ta noga nie bolała. Zaczęła pobolewać po zdjęciu buta i od czasu do czasu daje o sobie znać, ale już coraz rzadziej. Wiem, że to może nietypowe, ale jak stwierdziła moja kolejna przyjaciółka jestem dziwnym medycznym przypadkiem, to co działa na wszystkich na mnie nie działa i odwrotnie, co u innych się kiepsko goi u mnie goi się nieźle, albo raczej nie boli, bo jednka zrastało się wolniej przez zbyt długie chodzenie.
Wszystkiego dobrego w Nowym Roku.
Jestem pod ogromnym wrażeniem twojego obszernego opisania roku z podziałem na różne dziedziny. To znakomita inspiracja. Pomyślę i ja dla siebie na przyszłej rzeczy pamiątkę.
OdpowiedzUsuńJestem już w domu i odebrałam pocztówkę. Dziękuję bardzo, to wyjątkowo miły gest. Chciałabym się zreflektować ❤️❤️
Więcej napiszę następnym razem, bo dopiero przyjechałam z podróży, z Islandii prosto wybrałam się na sylwestrowo-noworoczne spotkanie. Też mam w planie parę postów, gdy tylko wolny czas mi pozwoli. Tymczasem pozdrawiam serdecznie.
Cieszę się, że może zainspiruję. Wszak naśladownictwo to najwyższa forma komplementu, czy tak nie mawiała któraś z bohaterek Ani z Z.W. No i cieszę się, że karta dotarła, jak dotąd to jedyna kartka z czterech wysłanych zagranicę która dotarła (więc jest szansa, że i pozostałe dotrą, choć prawdę mówiąc nie lubię, jak docierają po czasie, nauczka dla mnie na przyszłość, aby wysyłać dużo wcześniej). Chętnie poczytam wrażenia z Islandii to taka dla nas egzotyka, zawsze lubiłam zimę więc kraj północny mnie ciekawi. Ciekawe, czemu dotąd nie odwiedziłam Żadnego z nich. A to pomysł do przemyślenia na lato, które zwykle daje mi się we znaki upałami.
OdpowiedzUsuńMoże nie miałam nogi w ortezie. Jednak doskwierały mi kolana, przez co miałam okrojony rok. Dziękuję za kartki. Ta ostatnia dotarła całkiem niedawno.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam:)*
To współczuję - wszelkie bóle potrafią być irytujące. W tej chwili mam niby zwykłą infekcję, która ciągnie się trzeci tydzień, w dodatku coś mi pulsuje w uchu :( nie jest to przyjemne uczucie
OdpowiedzUsuń